Ludzie, zwierzęta, bogowie - Ferdynand Ossendowski (biblioteka publiczna TXT) 📖
Zwierzęta, ludzie, bogowie to przedwojenny światowy bestseller, tłumaczony na 19 języków, co zapewniło książce zagraniczną popularność porównywalną jedynie z Quo vadis Henryka Sienkiewicza.
Oparta na faktach książka opowiada o brawurowej ucieczce autora przed bolszewikami. Jego droga prowadzi przez Syberię, Mongolię, Tybet i Chiny. Książka pełna jest interesujących obserwacji etnograficznych, a jej końcowe partie opowiadają o arcyciekawej postaci — baronie Ungern von Sternbergu, bałtyckim Niemcu i buddyście, walczącym po stronie białych i dążącym do zapewnienia Mongolii niepodległości.
Zwierzęta, ludzie, bogowie zawierają również elementy fantastyczne — ważną rolę w rozwoju akcji odgrywają przepowiednie, a buddyjskie legendy przedstawiane są jako co najmniej prawdopodobne.
- Autor: Ferdynand Ossendowski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ludzie, zwierzęta, bogowie - Ferdynand Ossendowski (biblioteka publiczna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ferdynand Ossendowski
Powstał i nim zrozumiałem, wylał za drzwi zupę z miski i rzucił pieróg w daleki kąt dziedzińca.
— Co pan robi? — zawołałem, myśląc że mój znajomy dostał nagłego obłędu.
— To poczęstunek Sipajłowa — odparł — a więc nie wiadomo, czy nie ma w sobie trucizny. W domu pułkownika obcy nie powinien nic jeść ani pić, gdyż nigdy nie wiadomo, co go może spotkać...
W ciężkim nastroju powróciłem do domu i tu dowiedziałem się, że Sipajłow kazał zaaresztować moje rzeczy i odstawić do komendantury, aby je poddać rewizji.
Zaniepokoiłem się bardzo, gdyż Sipajłow mógł podłożyć mi jakieś papiery, które oddałyby mnie w ręce kata Czystiakowa, lecz od gospodarza dowiedziałem się, że moje rzeczy były przyniesione do Sipajłowa w chwili, gdy był u niego baron. Na widok tego, co się dzieje, Ungern straszliwie wybuchnął, uderzył Sipajłowa taszurem i kazał natychmiast odstawić rzeczy z powrotem.
Na razie więc wszystko zakończyło się pomyślnie, lecz wiedziałem, że w osobie potwornego wyrodka, Sipajłowa, mam wroga śmiertelnego. Jaka była przyczyna tej nienawiści? Sipajłow obawiał się mego wpływu na barona, widząc że Ungern z wielkim zaufaniem odnosi się do mnie i stara się być ciągle w moim towarzystwie. Sipajłow podejrzewał, że będę się starał źle usposobić Ungerna przeciwko niemu, co groziłoby mu niechybną śmiercią, której bał się panicznie.
Trzeba było więc śpieszyć się z odjazdem, gdyż pomysłowy żandarm mógł zaplątać mnie w swoje sidła, a wówczas żadna siła ludzka w warunkach życia urgijskiego nie ocaliłaby mnie od śmierci.
Już chciałem się położyć do łóżka, gdy przybiegł po mnie młodszy adiutant Ungerna. Wypadało iść.
Zastałem barona czytającego jakąś książkę francuską. Cisnął ją i podniósłszy się na moje powitanie powiedział:
— Przepraszam, że wciąż pana niepokoję, lecz chcę mówić! Muszę przecież komuś się wyspowiadać, kto potrafi zrozumieć wszystko — i złe, i dobre...
Instynkt pisarski poddał mi pytanie:
— Czy mogę napisać kiedyś książkę o tym, co tu słyszę i widzę?
Ungern zamyślił się przez chwilę, a później rzekł:
— Niech mi pan da swój notatnik.
Podałem mu album, w którym robiłem szkice podróżne, a on napisał po rosyjsku:
— „Po mojej śmierci — Baron Ungern”.
— Jestem starszy od generała, więc umrę przed panem — zauważyłem.
Baron potrząsnął głową.
— O nie! — rzekł. — Jeszcze 130 dni i — koniec!... Nirwana!... O, żeby pan wiedział, jak bardzo jestem zmęczony cierpieniami moralnymi i trawiącą mnie nienawiścią!
Po długim milczeniu baron, paląc papierosy i popijając czarną herbatę, rozpoczął przerwane onegdaj opowiadanie. Dowiedziałem się, że wykonując plan hetmana Siemionowa, Ungern nawiązał stosunki ze wszystkimi plemionami mongolskimi i buddystami Azji, miał pisma od tajnej rady mahatmów indyjskich, od Dalaj-Lamy, od Taszy-Lamy, od chanów kirgiskich i kałmuckich, od władców Afganistanu, od chińskich monarchistów i dostojników lamaickich. Dowodził, że cała mongolska i buddyjska Azja marzy o zjednoczeniu się w olbrzymie środkowoazjatyckie państwo z mądrymi, monarchicznymi Chinami na czele.
Wkrótce przerwał swoją opowieść i kazał dać samochód, chociaż była to już późna godzina nocna.
— Pojedziemy do świątyni wielkiego, miłościwego Buddhy! — zawołał porwany jakąś myślą, patrząc na mnie pałającymi oczyma.
Było to zakończenie obrazu życia tego ogromnego obozu jakichś męczenników tragicznych — półbandytów, półrycerzy, półmnichów, tego zgromadzenia wygnańców i mścicieli, pędzonych wypadkami dziejowymi w objęcia śmierci i smaganych surowością nienawidzącego ich i poniewierającego nimi mistyka, potomka piratów i Teutonów. On zaś, żyjąc w ustawicznej udręce, nie znał godziny spokoju. Dręczony ciężkimi, jadowitymi myślami, przeżywał męki Tantala, wierząc, że każdy nowy dzień odcina jedno ogniwo od łańcucha życia, złożonego ze 130 dni, które oddzielały go od nieznanej, bezdennej otchłani — śmierci.
Cicho przemknął samochód przez część handlową miasta i zbliżył się do stromych stoków płaskowzgórza, na którym stał klasztor. Baron zatrzymał samochód; poszliśmy dalej piechotą, coraz bardziej zapuszczając się w labirynt wąskich uliczek pomiędzy domami klasztornymi. Stanęliśmy wreszcie przed największą świątynią Urgi, Mongolii, a nawet całego świata lamaickiego. Był to budynek architektury tybetańskiej, lecz z chińskim, misternie wykrzywionym dachem. Samotna latarnia paliła się przy wejściu. Ciężkie drzwi, okute żelazem i brązem, były zamknięte na ogromną kłódkę.
Baron trzykrotnie uderzył w gong młotkiem wiszącym na ścianie. Po paru minutach zbiegło się kilku przestraszonych mnichów. Niektórzy mieli w rękach latarnie. Poznawszy „dziań-dziunia” padli na twarz i nie śmieli podnieść na niego oczu.
— Wstańcie i prowadźcie nas do świątyni! — rozkazał baron.
Weszliśmy do świątyni. Wygląd jej niczym się nie różnił od innych większych świątyń lamaickich. Te same rytualne chorągwie różnobarwne z mongolskimi i tybetańskimi modlitwami, z symbolicznymi znakami i wizerunkami świętych i bogów; długie pasy tkanin jedwabnych, zwieszających się z sufitu; święte obrazy bogów i bogiń. Od wejścia do jedynego stopnia ołtarza leżał wąski, długi kobierzec; po obydwu jego stronach stały niskie kanapy, obite czerwonym suknem; były to miejsca dla lamów i chóru podczas nabożeństwa. Na ołtarzu paliły się lampki, rzucające migotliwe błyski na sprzęty rytualne i na lichtarze ze złota i srebra. Za ołtarzem wisiała olbrzymia, żółta kotara jedwabna ze znakiem Dżengiza — swastyką i modlitwą tybetańską: „Om, mani padme Hung!”
Lamowie odsłonili kotarę.
W niepewnym świetle lampek olejnych wynurzyła się z ciemności potwornych rozmiarów postać Buddhy, mająca około 80 stóp wysokości, cała suto złocona, zrobiona w Chinach z najlepszego brązu. Buddha siedział w złotym lotosie. Oblicze boga-mędrca było obojętne i spokojne; ożywiała je gra cieni i świateł, wskutek czego zdawało się, że Buddha patrzy na ludzi uważnie i zimno, a pełne, kształtne jego usta chwilami układały się w łagodny, lecz szyderczy uśmiech. Wszędzie, wzdłuż ścian, w szafkach i na półkach, stały duże i małe figury Buddhy. Mówiono mi, że jest ich tam do trzydziestu tysięcy. Są to ofiary wiernych.
Baron zadzwonił w wiszący gong, który służył do zwracania uwagi boga na modlącego się i wrzucił do wielkiej urny brązowej monetę złotą. Człowiek, który przewertował dzieła wszystkich zachodnich filozofów, który znał europejską literaturę i naukę XIX i XX stulecia, modlił się przed posągiem Buddhy z brązu. Złożył wyciągnięte przed siebie ręce i zamknąwszy oczy szeptał słowa modlitwy. Dojrzałem, że miał na lewej ręce różaniec buddyjski. Modlitwa trwała około 10 minut, po czym zwróciwszy twarz do lamów, Ungern rzekł:
— Zawołajcie starca!
Jeden z lamów, schylony w niskim ukłonie, natychmiast odszedł i wkrótce powrócił, prowadząc pod ramię starca w brudnym, żółtym płaszczu gelonga. Głowa i ręce starca drżały; z trudem poruszał on nogami, lecz widocznie już wiedział, czego będzie od niego żądał straszny „dziań-dziuń”, gdyż miał w torbie starą księgę w drewnianej okładce.
Był to maramba Wagaden — hutuhtu, uczony lamaita, znawca ksiąg indyjskich i tybetańskich.
— Czytaj! — rozkazał baron.
— Mówił do ludu Taszy-Lama — zaczął starzec cichym, łamiącym się głosem — nie bójcie się i nie szlochajcie, bo przyjdzie z północy wysoki, biały człowiek o oczach niby kawały połyskującego lodu w głębokiej jaskini. Przejdzie on po ziemi jak płomień i śmierć... Każdy krok jego wyciśnie krwawy ślad. Będzie to bóg wojny, zjawiający się powtórnie. Da on wolność braciom, powiedzie wszystkie narody, plemiona i szczepy Dżengiz-Chana ku sławie, szczęściu i pokojowi...
Starzec umilkł, lecz Ungern ruchem gwałtownym przewrócił kilka kart i szepnął dobitnie:
— Czytaj! Teraz to będzie przepowiednia dla mnie.
Obojętnym głosem maramba odczytał:
— Nastąpi czarny dzień. Dzień zguby wybawiciela narodów. Otoczą go setki wrogów. Czeka go samotność. Będzie go żarła troska, że nie ma nikogo, komu mógłby przekazać myśli swoje i swoją tęsknotę. Nastąpią długie godziny okrutnych walk. Lecz nie osłabią ducha aż do ostatniego tchu. Otworzą się podwoje Nirwany i wstąpi do niej dusza oczyszczona przez mękę i tęsknotę.
Baron spuścił głowę i szepnął do mnie:
— Tak zawsze wypada ze wszystkich przepowiedni! Takim będzie mój koniec...
Opuściliśmy świątynię i poszliśmy na drugi koniec klasztoru.
— Nie lubię tej świątyni! Jest ona zbyt nowa, gdyż lamowie wybudowali ją wtedy, gdy „Żywy Bóg” stał się niewidomy, czyniąc ze świątyni ofiarę błagalną. Nie lubię świątyni „grodu lamów”, ponieważ na obliczu złotego Buddhy nie widzę śladów łez, nadziei, troski, rozpaczy, bólu, szczęścia i wdzięczności modlących się. Ludzie jeszcze nie zdołali wyryć śladów w złotym brązie Buddhy... Pójdziemy teraz do starej kaplicy przepowiedni i wróżb!...
Zobaczyłem mały, sczerniały budynek, podobny do wieży z okrągłym dachem. Drzwi stały otworem. Z obydwóch stron wejścia były koła ruchome z wypisanymi na nich modlitwami — najprostszy sposób modłów. Nad drzwiami tablica mosiężna ze znakami Zodiaku. Przy wejściu oraz wewnątrz paliły się duże chińskie latarnie papierowe. Dwóch mnichów monotonnymi głosami czytało jakieś księgi. Gdyśmy weszli, nie podnieśli nawet głów.
Baron zbliżywszy się do nich rzekł:
— Rzućcie kości na liczbę dni mego życia!
Mnisi, nie przerywając czytania i nie patrząc na stojącego przed nimi, wyrzucili na czarny stół z wielkich brązowych kubków białe kości.
Baron długo liczył, wreszcie westchnął głęboko i wyszeptał:
— 130!... Znowu 130... To już po raz piąty!...
Zapadł w głębokie zamyślenie; podszedł do ołtarza, gdzie stała stara kamienna figura Buddhy, przywieziona niegdyś z Indii i modlił się, zatopiony w swoich myślach i w trwodze.
Do świtu błąkaliśmy się z Ungernem po klasztorze. Zwiedziliśmy wszystkie świątynie, kaplice, muzeum szkoły medycznej, wieżę astrologów, miejsca różnych modłów, a gdy słońce pokazało się na szczytach gór, poszliśmy na plac otoczony domami młodych lamów i kleryków-bandi. Półnadzy tłumnie wybiegali z domów i rozpoczynali walkę poranną, szybką, ruchliwą, pełną ruchów i pozycji wymagających wielkiej siły i zręczności. Kierował tymi zapasami stary lama, który niegdyś był „bogadyrem”, co znaczy siłaczem, dumą całej Mongolii. Wzrost jego dosięgał 7 stóp, a gdy wsiadał na małego konia mongolskiego, to wysunąwszy nogi ze strzemion od razu stawał na ziemi, koń zaś wyskakiwał spod niego. W młodości bez wielkiego wysiłku nosił na plecach konia. Grupa mnichów oddawała się gimnastyce oddechowej podług przepisów indyjskiej Hatha-Jogi.
W innym znowu miejscu jacyś przyjezdni książęta ćwiczyli się w strzelaniu z łuków do celu przedstawiającego ulepione z gliny głowy Chińczyków. Strzelali z odległości 50 kroków; niektórzy z łuczników dobrze władali tą tradycyjną bronią mongolską.
Po powrocie do miasta poczułem w głowie jakiś chaos — skutek tego wszystkiego, com widział i słyszał podczas tej fantastycznej nocy.
— Gdzie jestem? W jakim czasie żyję? — pałały w moim mózgu pytania.
— 130 dni życia... Krwawy generał — wcielony „bóg wojny”... zbawiciel narodów... — błyskawicznie mknęły myśli, odtwarzając wrażenia z podróży do siedziby Buddhy... Lecz jednocześnie jeszcze niewyraźnie, wprost odruchowo odczuwałem w tym chaosie ideę jakiegoś wielkiego planu i nie dającą się opisać mękę człowieka.
Po obiedzie wpadł po mnie generał.
— Chcę przedstawić pana Bogdo-Chanowi-Hutuhcie! — zawołał.
Rzadko komu udaje się widzieć „Żywego Buddhę”, więc naturalnie od razu porwałem palto i czapkę i byłem już w samochodzie.
Zatrzymaliśmy się u wrót żółtego w czerwone pasy muru, otaczającego pałac „boga”. Parę setek lamów w ubraniach czerwonych i żółtych rzuciło się na spotkanie „dziań-dziunia”, który za wyzwolenie Mongolii otrzymał od „boga” tytuł „chana”. Z wielkim szacunkiem odprowadzili nas tłumnie do wejścia pałacu.
Wprowadzono nas do obszernej, mrocznej sali. Rzeźbione, ciężkie drzwi prowadziły do apartamentów wewnętrznych. W głębi stał szeroki, niski tron z kilkoma jedwabnymi poduszkami. Oparcie dla pleców było z czerwonego aksamitu i otoczone złotą lamą. Z obydwóch stron stały żółte parawany w ramach z hebanu, ozdobionych chińską misterną rzeźbą. Pod ścianą mieściły się niskie szafki oszklone, przeładowane różnymi przedmiotami sztuki chińskiej, japońskiej, indyjskiej i rosyjskiej; była tam nawet grupa porcelanowa z Sewru, przedstawiająca tańczących markizów i markizy.
Przed tronem stał długi, bardzo niski stół, przy którym siedziało na poduszkach ośmiu poważnych Mongołów. Pośrodku, na miejscu prezesa zobaczyłem starca o twarzy dobrotliwej i rozumnych, przenikliwych oczach. Oczy te przypominały mi oczy figur japońskiego buddyzmu, jakie widziałem w muzeum cesarskim w Tokio, zrobione z drogich kamieni oczy Amidy, Danniczi-Buddhy, bogini Kwan-Non i dobrego starca Chote.
Był to „święty”, szanowany nie tylko w Mongolii, lecz i poza jej granicami Dżałchancy-Hutuhtu, „bóg” (gegeni) i władca klasztoru w pobliżu jeziora Tessin-Goł, obecnie zaś prezes mongolskiej rady ministrów. Reszta obecnych składała się z ministrów, chanów i wpływowych choszunnych książąt Hałhi.
Barona z honorami posadzono obok prezesa, dla mnie podano krzesło europejskie. Za pomocą tłumacza baron oznajmił ministrom, że za parę dni opuszcza Mongolię i poleca w dalszym ciągu bronić niezależności ziemi, zamieszkanej przez potomków Dżengiz-Chana, którego wielka dusza żyje i połączy wszystkie plemiona mongolskie w jedno wielkie sławne „Środkowe Państwo”.
Po tej krótkiej mowie Ungern powstał. Mongołowie uczynili to samo. Baron żegnał każdego z osobna, poważnie i surowo. Tylko przed Dżałchancy-Lamą nisko się skłonił, a ten położył mu rękę na głowie i błogosławił.
Z sali rady ministrów przeszliśmy do niewielkiego domu, zbudowanego według architektury rosyjskiej, gdzie mieszkał z rodziną „Żywy Buddha”. Dom był otoczony tłumem żółtych lamów, sług i doradców Bogdo, urzędników różnych kancelarii, wróżbiarzy, medyków i faworytów. Od tego domu przez cały teren pałacu ciągnął się sznur czerwony, którego koniec zwieszał się, przez północną ścianę koło bramy. Tłumy pielgrzymów na kolanach podpełzały do tego sznura i z nabożeństwem go dotykały, oddając dyżurnemu lamie „chatyk” i srebro. Dotknięcie sznura oznaczało otrzymanie błogosławieństwa „Żywego Buddhy”, który miał trzymać drugi koniec sznura w swoich dostojnych rękach. Było to więc coś na kształt błogosławieństwa za pomocą prądu po kablu... Sznur był z wełny wielbłąda i białego włosia końskiego, pomalowanego na czerwono „sandarakiem”. Mongoł, który dotknął sznura, dostawał czerwoną taśmę na szyję na znak dokonanej pielgrzymki.
Dużo słyszałem o Bogdo-Chanie, czyli o „Żywym Buddzie”, zanim ujrzałem go w Urdze. Nieraz słyszałem opowieści o jego pociągu do alkoholu, co doprowadziło go nawet do utraty wzroku, o jego dążeniu do zewnętrznej kultury europejskiej, o jego żonie — „dahyni”, dotrzymującej mu towarzystwa w pijaństwie i w przyjmowaniu posłów cudzoziemskich. Opowiadano mi, że w pałacu stoją klatki z małpami i zamorskimi ptakami i że w parku przechadzają się słonie. Bogdo jest posiadaczem wspaniałego samochodu, światła elektrycznego, telefonu, gramofonu, fortepianu automatycznego i innych wynalazków europejskich włącznie z aparatem masującym twarz i separatorem do mleka.
Wszystko to oczywiście widziałem, lecz prócz tego zauważyłem jeszcze coś bardziej interesującego i imponującego.
W gabinecie „Żywego Buddhy”, gdzie stała szkatuła rzeźbiona z kości słoniowej z pieczęcią imperatora i gdzie w dzień i w nocy czuwali lamowie-sekretarze, panowała dziwna cisza i prostota. Zwyczajny lakierowany stół z chińskimi przyrządami do pisania, szkatuła z pieczęcią zawiązaną w żółtą, jedwabną chustkę, niski fotel i brązowy piec stanowiły całe umeblowanie. Na ścianach widniały znaki swastyki oraz mongolskie, tybetańskie, indyjskie i chińskie napisy. Za fotelem stał ołtarz z figurą złotego Buddhy, przed którym paliły się dwie świece aromatyczne. Na posadzce leżał miękki, żółty dywan.
Gdy weszliśmy, „Żywy
Uwagi (0)