Darmowe ebooki » Reportaż podróżniczy » Ludzie, zwierzęta, bogowie - Ferdynand Ossendowski (biblioteka publiczna TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Ludzie, zwierzęta, bogowie - Ferdynand Ossendowski (biblioteka publiczna TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Ferdynand Ossendowski



1 ... 21 22 23 24 25 26 27 28 29 ... 34
Idź do strony:
stanie za tobą i będzie czyhać, długo, długo. Inny znów biały człowiek stanie się twoim przyjacielem... Stracisz wielu znajomych, zanim nastąpi czwarty dzień... gdyż umrą od długiego noża... Już widzę, jak ich ciała szarpią psy... Pamiętaj o małym trójkącie na wierzchołku dużego... Strzeż się człowieka o głowie w kształcie siodła. Ten będzie szukał twojej śmierci... Przez krzyż, znak śmierci widzę szczelinę w kości. Śmierć może odejść... Zbierz siły i odwagę!

Pijąc herbatę, długo siedzieliśmy jeszcze po wróżbiarskich praktykach dozorcy, lecz stary Mongoł patrzył na mnie z zabobonnym strachem.

Przypomniałem sobie stare dzieje, gdy siedząc w więzieniu jako przestępca polityczny, z takim właśnie nieokreślonym strachem spoglądałem w oczy skazanym na śmierć, bojąc się spotkać z ich wzrokiem. Lecz prędko otrząsnąłem się od tych wspomnień i wrażeń i zasnąłem bardzo spokojnie i mocno.

Do Wan-Kure pozostało jakieś 25 kilometrów. Tam przecież są Europejczycy, z którymi można rozmówić się po ludzku! Wobec niebezpieczeństw miałem już wyrobioną stanowczość, pomysłowość i sztukę przekonywania ludzi, w ostatecznym zaś razie mauzer lub... cyjanek potasu.

Nazajutrz wyjechawszy z „urtonu”, około 11-tej ujrzałem pałac Dajczyn-Wana, potem zabudowania klasztoru, świątynie chińskiej architektury i nieco na prawo osadę handlową, gdzie się mieścił sztab Kazagrandiego.

Nad wrotami powiewał sztandar brygady pułkownika. Wszedłem do długiej, niskiej szopy i oznajmiłem oficerowi dyżurnemu o swoim przyjeździe; wkrótce byłem otoczony zbiegającymi się ze wszystkich stron oficerami, którzy dobrze znali moje nazwisko jeszcze za rządów adm. Kołczaka. Przyszedł pułkownik Kazagrandi, bardzo dobrze wychowany i wykształcony człowiek lat czterdziestu, znany w kołach wojskowych z powodu bohaterskiej obrony wyspy Moon w zatoce ryskiej podczas wojny z Niemcami.

Spotkał mnie niemal radośnie i bardzo serdecznie, zaprowadził do przygotowanego już pokoju i dał mi możność wymycia się w dobrej łaźni rosyjskiej.

Złożyłem wizytę miejscowemu staroście i tam właśnie nadbiegł płk Filipow, witając mnie hałaśliwie i z radością demonstracyjną. Po nim zaraz wszedł wysoki oficer o rudej czuprynie, o zadziwiająco białej, nieruchomej twarzy i szeroko rozwartych, zimnych, niebieskich oczach, które zupełnie nie pasowały do jego dziecięcych ust. W oczach oficera była taka jakaś zawziętość, nienawiść i okrucieństwo, że wprost nie mogłem patrzeć na jego przystojną, dziwną twarz. Załatwiwszy ze starostą jakiś interes wyszedł on, nie zapoznawszy się z nami. Dowiedziałem się, że był to kapitan Wesełowskij, adiutant gen. Riezuchina, przyjaciela barona Ungerna i dowódcy odrębnej brygady, która już biła się na pograniczu zabajkalskim z wojskami sowieckimi. Riezuchin i Wesełowskij przybyli tu tego ranka dla widzenia się z baronem.

Na obiedzie byłem u Kazagrandiego, który wyjaśnił mi przyczynę zaproszenia mnie do Wanu. Sprawa tak się przedstawiała. Baron z powodu wewnętrznej niezgody pośród oficerów w Uliasutaju oraz zhańbienia rabunkiem honoru oficerskiego i pogwałcenia umowy mongolsko-chińskiej, rozkazał rozstrzelać wszystkich oficerów i „saita”. Przedtem jednak Kazagrandi chciał otrzymać informacje ode mnie, aby wyratować niewinnych. Broniłem więc jak mogłem płk. Michajłowa i „saita” Czułtun-Bejle, nie mogąc jednak i nie chcąc charakteryzować działalności grupy Poletiki i Filipowych, tym bardziej, że sam Filipow był w Wanie i mógł udzielić wyjaśnień najbardziej przekonywających.

Dowiedziałem się teraz, iż przyczyną zapraszających listów Kazagrandiego był głównie rozkaz bar. Ungerna, który koniecznie chciał mnie widzieć. Dowiedziałem się też, iż Geja wraz z rodziną, tj. z żoną, teściową i trojgiem dzieci wywieziono w dniu mego przybycia do Wanu również z rozkazu barona.

— Wywieziono ich do sztabu generała Riezuchina — mówił Kazagrandi — lecz nie dojadą...

— Dlaczego?

— Będą straceni w drodze... Taki rozkaz barona...

— Trzeba ich ratować! — zawołałem. — Przecież i pan, i ja zawdzięczamy dużo Gejowi!

— Tak! Tak! — odparł pułkownik. — Bardzo mi przykro, lecz nie wiem, co czynić... Niech pan spróbuje pomówić z Riezuchinem.

Dowiedziawszy się, gdzie mieszka generał Riezuchin, zacząłem się właśnie do niego wybierać, gdy nadszedł Filipow i z wielkim zapałem zaczął dzielić się z nami swymi spostrzeżeniami nad ćwiczeniami wojskowymi Mongołów, które odbywały się za klasztorem.

Podczas opowiadania Filipowa drzwi się powoli uchyliły i wszedł oficer małego wzrostu, szczupły, w starym kożuchu mongolskim i w kozackiej czapce z daszkiem. Prawą, zranioną rękę trzymał na temblaku. Kazagrandi powitał przybyłego z wielkim szacunkiem i z pewnym zakłopotaniem.

Był to generał Riezuchin, „pies łańcuchowy” krwawego barona. Nastąpiło zapoznanie się. Generał bardzo zręcznie, aczkolwiek, grzecznie i taktownie, wypytywał nas o dwa ostatnie lata naszego życia, żartując i dowcipkując w sposób miły i elegancki.

Gdy wyszedł, pośpieszyłem za nim, aby rozmówić się co do Geja.

Riezuchin spokojnie i uważnie wysłuchał opowiadania o moich przejściach w Khathyle, gdzie taką wybitną rolę odgrywał Gej i rzekł swym cichym głosem:

— Gej był agentem bolszewików, udawał „białego” żeby lepiej prowadzić wywiad. Baron posiada świeżo przechwycone listy Geja, które nie pozostawiają ani cienia wątpliwości co do jego zdradzieckiej działalności.

Umilkł i po chwili dodał:

— Jesteśmy otoczeni wrogami. Lud rosyjski do szczętu zgnił i za cenę złota jest zdolny do wszelkiej zdrady i ohydy. Tak jest i z Gejem... Zresztą nie warto o nim wspominać, gdyż został już stracony wraz z całą rodziną. Dziś rano moi ludzie zarąbali ich wszystkich w pobliżu klasztoru...

Z przerażeniem podniosłem oczy na tego eleganckiego oficera o takim pieszczotliwym głosie i miękkich ruchach. W jego źrenicach zobaczyłem całą otchłań nienawiści i stanowczości i od razu zrozumiałem i nadmiar szacunku ze strony Kazagrandiego, i paniczny strach, który się malował na twarzach salutujących mu oficerów i szeregowców.

Spełniła się więc w części przepowiednia starego Mongoła z „urtonu”, gdyż nie upłynęły cztery dni, a już cała grupa znajomych mi ludzi rozstała się z życiem.

A teraz jeszcze, zgodnie z przepowiednią, pozostawało straszliwe uczucie stojącej poza mną śmierci... Skąd ona ma przyjść? Pomimo że nie jestem zabobonny, myślałem jednak o wróżbie urtońskiego dozorcy, czytającego z opalonej w ogniu łopatki barana...

Tegoż wieczora otrzymaliśmy wiadomość, że za dwa dni baron ma przybyć do sztabu.

W pośpiechu szalonym inż. Wojciechowicz, Polak, budował na rzece Orchon most dla oddziałów, które miały iść z Urgi do Wanu i dla przejazdu samochodu barona. Gdym oglądał ten most, zauważyłem, iż klasztor Wan-Kure ma formę trójkąta i położony jest na dużej wyspie trójkątnej, uformowanej przez rzekę Orchon i jej dopływ.

Znowu przypomniały mi się słowa wróżbiarza o dwóch trójkątach. A więc tu muszę zwalczyć śmierć?

Co prawda wiedziałem już, że o nią tu nie jest trudno.

Nazajutrz do Wan-Kure wpadł olbrzymi „fiat” barona Ungern von Sternberga, naczelnika odrębnej dywizji azjatyckiej, honorowego chana mongolskiego, głównodowodzącego, czyli dziań-dziunia armii „Żywego Buddhy” i wybawiciela Mongolii.

V. „Śmierć stanie za tobą...”

„Straszliwy” generał, „szalony krwawy baron” wpadł do Wanu nieoczekiwanie, oszukawszy wszystkie warty i ominąwszy patrole. Zatrzymał się w pałacu księcia Dajczen-Wana, złożył wizytę hutuhtu klasztoru i nagle zjawił się w sztabie, skąd posłał po Kazagrandiego.

Po krótkiej rozmowie z pułkownikiem baron udał się do jurty Riezuchina, dokąd wezwał płk. Filipowa i mnie. O tym wezwaniu dowiedziałem się od Kazagrandiego, który sam do mnie przyszedł. Chciałem natychmiast iść, lecz pułkownik zatrzymał mnie dość długo, a później rzekł:

— No, z pomocą Bożą niech pan idzie!

Dziwne i zatrważające było to pożegnanie. Przełożyłem z kieszeni za mankiet kożucha flaszeczkę z cyjankiem potasu i nabiwszy mauzer wyszedłem z domu.

Gdym wszedł na podwórze, gdzie stała jurta barona, zbliżył się do mnie kapitan Wesełowskij. Na jego olśniewająco białej twarzy ponuro świeciły zimne, nienawiścią pałające oczy. Miał za pasem szablę kozacką i rewolwer bez pochwy. Wszedł do jurty i zameldował mnie.

— Proszę wejść! — rzekł, zjawiając się z powrotem.

W chwili, gdym miał już dotknąć drzwi jurty, tuż koło progu spostrzegłem kałużę krwi, która jeszcze nie zdążyła wsiąknąć w ziemię. Coś złowrogiego było w tej niewielkiej czerwonej plamie gęstej, jak gdyby żywej jeszcze krwi...

Zapukałem do drzwi.

— Proszę! — rozległ się wysoki głos tenorowy.

Wszedłem do półciemnej jurty. Na spotkanie moje rzucił się jakiś oficer, ubrany w jedwabny, jaskrawy „chałat” mongolski, nerwowym ruchem uścisnął mi rękę i nim zdążyłem przyjrzeć się jego twarzy, padł z powrotem na niskie posłanie i głosem chrapliwym wykrztusił:

— Proszę mówić, kim pan jest?! Tylko prawdę! Mamy tu tylu prowokatorów i szpiegów...

Baron Ungern (bo był to właśnie ów „straszliwy” generał!) utkwił we mnie swe oczy.

Teraz dopiero mogłem mu się przyjrzeć. Mała głowa na szerokich, chudych barkach. Powichrzone, złotawe włosy. Cienkie, długie wąsy rude. Wynędzniała, sczerniała od wiatrów i mrozów chuda twarz, jaką można widzieć na bardzo starych obrazach świętych. Lecz wszystko to znikło, gdy spojrzałem na ogromne sklepienie czoła ze straszliwą blizną od cięcia szablą, spod którego połyskiwały stalowe, olbrzymie, okrągłe oczy jasne, które jak dzikie zwierzęta z głębi jaskini, śledziły wyraz mej twarzy bacznie, bez zmrużenia powiek. Lewe oko z powodu-przekrwienia było jeszcze straszniejsze od prawego.

Poczyniłem te spostrzeżenia w okamgnieniu i zrozumiałem, że mam przed sobą niebezpiecznego człowieka, zdolnego do odruchów natychmiastowych i bezpowrotnych. Niebezpieczeństwo było wyraźne, lecz i obelga, rzucona mi, była również ciężka.

— Proszę usiąść! — szepnął baron głosem syczącym, nie spuszczając ze mnie oczu i skubiąc wąsy.

— Generał pozwolił sobie na zniewagę względem mnie — zacząłem, czując jak stopniowo wzmaga się we mnie szalony gniew. — Moje imię jest dostatecznie znane, ażeby uchronić mnie od przymiotników, wymienionych przez pana. Może pan uczynić nade mną gwałt, jaki mu się podoba, ponieważ przemoc jest po pańskiej stronie, lecz nic nie potrafi mnie zmusić do rozmowy z panem.

Baron nagłym, drapieżnym ruchem spuścił nogi z posłania i wsparłszy się na boku, zaczął mi się przyglądać jeszcze uważniej, lecz przestał skubać wąsy i miałem wrażenie, że zatamował oddech w piersi.

Zachowując zewnętrzny spokój i zimną krew, przyglądałem się postaci leżącego oraz jurcie. Dopiero wówczas spostrzegłem siedzącego w ciemnym kącie generała Riezuchina. Zamieniliśmy ukłony w milczeniu. Po chwili znowu spojrzałem na barona. Siedział, spuściwszy głowę na piersi i zamknąwszy oczy; widocznie myślał nad czymś.

Chwilami mocno tarł ręką czoło i coś szeptał.

Raptem podniósł się i rzekł patrząc gdzieś powyżej mojej głowy:

— Odejdź! Już nie trzeba...

Szybko się obejrzałem. Z tyłu poza mną stał Wesełowskij z szablą w ręku, wpatrzony swymi zimnymi oczyma w barona, jak w tęczę.

Kapitan spuścił szablę i wyślizgnął się z jurty.

— Śmierć z ręki białego człowieka o rudych włosach stała za mną... — pomyślałem. — Lecz czy odeszła naprawdę?

Baron rozmyślał jeszcze długą chwilę, a później, wyciągnąwszy ku mnie rękę, zaczął szybko mówić, plącząc się w słowach i nie kończąc zdań:

— Proszę mi wybaczyć... Pan powinien zrozumieć... Tylu zdrajców... Uczciwych ludzi prawie już nie pozostało... Nikomu nie można ufać... Wszystkie nazwiska przybrane... fałszywe... Dokumenty łżą. Łżą oczy i języki... Wszystko splugawione, zepsute przez bolszewizm... Przed przyjściem pana kazałem zarąbać pułkownika Filipowa... Dowodził mi, że jest przedstawicielem białej organizacji oficerskiej... Zrewidowano go i znaleziono za podszewką kurtki sowiecki tajny alfabet... Gdy Wesełowskij wzniósł szablę, Filipow... Do diabła!... Tak się wżarła w ludzi przeklęta dyscyplina komunistyczna... Filipow w obliczu śmierci krzyknął: „za co zabijacie mnie, towarzyszu kapitanie?!” Nikomu nie wolno ufać! Nikomu...

Umilkł. Milczałem, nie ruszając się z miejsca.

— Przepraszam pana z całego serca — zaczął znowu baron. — Obraziłem pana ciężko... Pojmuję... pojmuję... Lecz jam nie tylko człowiek, jam — wódz... Na mojej głowie tyle istnień... tyle trosk... i smutku...

W głosie jego posłyszałem szczerość i rozpacz.

Znowu wyciągnął ku mnie rękę i uczułem nerwowy uścisk małej, silnej dłoni.

Zapanowało milczenie. Przerwałem je zapytaniem:

— Co generał rozkaże mi czynić obecnie, gdyż nie posiadam ani fałszywych, ani prawdziwych dokumentów? Znają mnie jednak niektórzy oficerowie z pańskiej dywizji; nadto mam nadzieję, iż znajdę w Urdze takich, którzy dowiodą, że nie jestem prowokatorem, ani...

— Dość, dość! — zawołał przerywając mi baron. — Wszystko skończone, wszystko zrozumiane! Wniknąłem w duszę pańską i wiem już wszystko... wszystko... Hutuhtu z Narabanczi pisał mi, że jesteś przeistoczonym bogiem. Modlił się w obecności pana, miał widzenia... Opowiadał o „Wielkim Nieznanym”... Prawdą jest wszystko! Czym mogę panu służyć?

Opowiedziałem mu o naszych przygodach i o tym, że nasza grupa polska dąży do Pacyfiku, aby przedostać się nareszcie do ojczyzny, a więc proszę o pomoc w tej wyprawie.

— Z największą przyjemnością dopomogę panom — zawołał baron. Do Urgi dowiozę pana swoim samochodem... Jutro jedziemy... W Urdze omówimy dalszy plan... Do widzenia, do jutra!

Gdym wychodził z jurty barona, jeszcze raz spojrzałem na kałużę krwi. Teraz wiedziałem, że była to krew pułkownika Filipowa. Jeden moment oddzielał mnie od tego, aby moja krew również powoli wsiąkała w mocno udeptaną ziemię mongolskiego podwórza. Śmierć z ręki białego człowieka była tuż za mną...

Tymczasem jednak żyłem.

W domu zastałem pułkownika Kazagrandiego, który chodził po izbie w wielkim niepokoju.

— Chwała Bogu! — wykrzyknął na mój widok.

Wzruszyła mnie ta radość pułkownika. Lecz zarazem pomyślałem, że powinien był może użyć radykalniejszych sposobów, niż modlitwa, dla uratowania od śmierci swego gościa.

Wrażenia ubiegłego dnia bardzo mnie wyczerpały nerwowo. Czułem się znużony i zniechęcony. Wydało mi się nawet, że przez te kilka godzin się zestarzałem i że na skroniach mych zjawiło się więcej siwizny, oczy zaś zapadły głębiej. Położyłem się wcześnie, lecz zasnąć nie mogłem. Widziałem wynurzającą się z ciemności przystojną, wesołą twarz płk. Filipowa, która nagle znikła, tonąc w krwawej, dymiącej kałuży... Majaczyły mi się zimne oczy Wesełowskiego, w uszach zaś brzmiał syczący głos barona...

Nagle drzwi się otworzyły i na tle oświetlonego pokoju sąsiedniego zjawiła się wysoka postać Ungerna, za którym wszedł Kazagrandi. Baron szybko zbliżył się do mego łóżka. Pomyślałem, że jest to dalszy ciąg moich mar sennych, lecz w tej samej chwili baron zaczął mówić:

— Przyszedłem pana przeprosić — rzekł uśmiechając się — iż nie mogę zabrać go jutro do samochodu, gdyż „Żywy Bóg” polecił mi przywieźć do Urgi księcia Damczarena. Natomiast kazałem dać panu jutro rano swego własnego białego wielbłąda, doskonałego, śmigłego wierzchowca i zostawiłem do usług pańskich dwóch swoich ordynansów-kozaków. Najdalej za osiem dni dojedzie pan do Urgi... Jazda będzie bardzo wygodna... Prowianty i namiot są już wydane... Przepraszam, że pana obudziłem!

Nie zdążyłem nawet podziękować mu, gdy Ungern w jednej chwili szybko, niemal biegiem opuścił mój pokój i drzwi bez hałasu się za nim zamknęły.

Sen zupełnie mnie opuścił. Ubrałem się i usiadłem przy stole; zacząłem palić fajkę po fajce, usiłując uspokoić podrażnione nerwy. Doprawdy! Daleko łatwiej było bić się z „czerwonymi” na Sejbi i przechodzić przez śnieżne szczyty Ułan-Tajgi i Tybetu, gdzie złe duchy i źli ludzie zabijają śmiałków! Tam wszystko było jasne, zrozumiałe, a tu jakaś zła mara, jakiś wicher ponury i straszny! Wyczuwałem tragedię, grozę w każdym słowie, w każdym ruchu barona Ungerna, za którym szły niby dwa cienie: milczący, o białej jak

1 ... 21 22 23 24 25 26 27 28 29 ... 34
Idź do strony:

Darmowe książki «Ludzie, zwierzęta, bogowie - Ferdynand Ossendowski (biblioteka publiczna TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz