Ludzie, zwierzęta, bogowie - Ferdynand Ossendowski (biblioteka publiczna TXT) 📖
Zwierzęta, ludzie, bogowie to przedwojenny światowy bestseller, tłumaczony na 19 języków, co zapewniło książce zagraniczną popularność porównywalną jedynie z Quo vadis Henryka Sienkiewicza.
Oparta na faktach książka opowiada o brawurowej ucieczce autora przed bolszewikami. Jego droga prowadzi przez Syberię, Mongolię, Tybet i Chiny. Książka pełna jest interesujących obserwacji etnograficznych, a jej końcowe partie opowiadają o arcyciekawej postaci — baronie Ungern von Sternbergu, bałtyckim Niemcu i buddyście, walczącym po stronie białych i dążącym do zapewnienia Mongolii niepodległości.
Zwierzęta, ludzie, bogowie zawierają również elementy fantastyczne — ważną rolę w rozwoju akcji odgrywają przepowiednie, a buddyjskie legendy przedstawiane są jako co najmniej prawdopodobne.
- Autor: Ferdynand Ossendowski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ludzie, zwierzęta, bogowie - Ferdynand Ossendowski (biblioteka publiczna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ferdynand Ossendowski
Zadawałem sobie pytanie, dlaczego potężni władcy połowy świata dążyli do tego odludzia, gdzie nic nie opiewało ich sławy wojowników i zaborców i gdzie straszliwa pustynia Gobi szybko zacierała wszelkie ślady wysiłków człowieka, chociażby imię jego zgrozą przejmowało serca ludów?
Przecież nie dla tych smętnych dolin i gór z nikłymi lasami brzóz i modrzewi, nie dla piasków Gobi, dla wysychających jezior i nagich skał? Zdawało mi się, że znalazłem odpowiedź...
Potężni chanowie, pamiętając o widzeniu Dżengiz-Chana, szukali tu nowych objawień i cudownych przepowiedni dla siebie, otoczeni ubóstwieniem, niewolniczą pokorą lub na przemian zdradą i nienawiścią. Gdzież mieli szukać spotkania z bogami, z dobrymi i złymi duchami? Naturalnie tylko tam, gdzie bogowie i duchy przebywają, a siedliskiem ich właśnie cała okolica Erdeni i Dzaina.
— Na taki szczyt zdoła wejść tylko ten, kto jest zrodzony z potomków Dżengiza — powiedział mi w pewnej chwili Pandita, wskazując ręką górę, porosłą bujną trawą i gęstymi krzakami. — Już w połowie góry brak tchu i każdy śmiałek, który odważy się iść dalej, umiera. Przed paru laty Mongołowie otoczyli gromadę wilków, które przedarłszy się, pomknęły na schyłek tej góry i wszystkie padły, nie dobiegłszy szczytu. Tam, na tej górze leżą kości orłów i sępów, argali i lekkich jak podmuch wiatru antylop-kabarg. Przebywa tam zły demon, czytający księgę losów ludzkości.
— Mam już odpowiedź! — pomyślałem.
Widziałem na Zachodnim Kaukazie, pomiędzy Suchum-Kale i Tuapse górę, gdzie ginęły wilki, orły i sarny, a i człowiek zginąłby też niezawodnie, gdyby nie siedział na koniu. Na zboczach góry wydobywają się z ziemi suche źródła gazu węglowego, zabijające żywe stworzenia. Gaz węglowy trzyma się grubą warstwą nad ziemią, lecz jeździec na szczęście ma głowę ponad tą atmosferą, tającą w sobie śmierć.
Niezawodnie tu, na tej górze, w przybytku złego demona, mamy to samo zjawisko. Lecz jakże dobrze zrozumiałem religijny strach Mongołów i groźny urok tego miejsca dla olbrzymich potomków Dżengiz-Chana! Głowy ich są zawsze ponad trującą warstwą gazu i na swych dużych, pięknych wierzchowcach mogą oni z łatwością dotrzeć do szczytów góry tajemniczej!
Nawet geologicznie daje się potwierdzić to mniemanie. Do Erdeni zbliża się południowo-zachodni koniec obwodu, obfitego w węgiel. Węgiel zaś jest właśnie źródłern gazów: kwasu węglowego i metanu.
Zły demon doskonale korzystał z tego naturalnego laboratorium chemicznego, dopomagając planom politycznym sławnych Dżengizydów.
O kilkanaście kilometrów na zachód od Karakorum na obszarach należących do księcia Dobczin-Dżamco, leży małe jeziorko, które czasami pali się czerwonym, dymiącym płomieniem, strasząc Mongołów i tabuny końskie. Jezioro, naturalnie, jest owiane legendą. Niegdyś spadł tu z nieba palący się kamień i głęboko wbił się w pierś stepu. Od czasu do czasu mieszkańcy przestworów podziemnych wypychają ten gorejący kamień na powierzchnię ziemi, a wtenczas zapala on wodę jeziora i znowu pogrąża się w ziemię. Nie zwiedzałem tego jeziora, lecz jeden z kolonistów rosyjskich opowiadał mi, że na jego powierzchni pływa warstwa nafty, zapalająca się od ogniska pastuchów lub od pioruna.
Bądź co bądź trudno zrozumieć powody, które pociągały do tego kraju wielkich władców mongolskich, pełniących na Wschodzie swoje historyczne przeznaczenie i pozostawiających po sobie znikające teraz grody, gdzie przebywali z wojskiem, otoczeni kultem religijnym przez ubóstwiający ich naród. Szczególne wrażenie pozostawiają ruiny Karakorum, gdzie żył niegdyś i układał szerokie plany wspaniały i mądry Kubłaj-Chan, zalawszy Zachód krwią, a Wschód promienną sławą.
Wojowniczy gegeni Pandita długo modlił się na ruinach, pośród których błąkały się cienie dawno zmarłych władców świata, a dusza jego zrywała się do wielkich czynów i sławy Dżengiza i Tamerlana Chromego.
W powrotnej drodze, niedaleko od Dzain-Szabi, zaproszono nas do koczowiska bogatego Mongoła, który właśnie postawił już był książęce jurty koloru szafirowego, upiększone dywanami i tkaninami jedwabnymi. Gegeni przyjął zaproszenie. Wkrótce siedzieliśmy bardzo wygodnie na miękkich poduszkach i Pandita błogosławił Mongołów, kładąc im na głowy ręce i przyjmując od nich tradycyjne „chatyki”.
Po tej ceremonii podano nam w olbrzymiej misie całego barana ugotowanego, co czyni się tylko dla najbardziej szanownych gości. Gegeni swoim nożem odkrajał tylne nogi: jedną wziął sobie, drugą podał mnie. Potem odciął kawał mięsa i ofiarował go najmłodszemu dziecku w jurcie. Było to sygnałem do ogólnego jedzenia. W mgnieniu oka baran znikł, pocięty nożami na drobne kawałki. Po chwili w milczeniu rozlegało się mlaskanie warg, głośne żucie, zgrzyt zębów, trzask rozgryzanych kości i wysysanie szpiku. Gdy gegeni skończył jeść swoją olbrzymią porcję, gospodarz wyjął z ogniska kawałek skóry baraniej z wełną i podał ją „bogu”, trzymając obydwiema rękami. Pandita dobył znów noża, zeskrobał węgiel, popiół i włosy, po czym zaczął odcinać cienkie plasterki tłuszczu i z apetytem spożywać. Jest to najwytworniejszy i rzeczywiście bardzo dobry przysmak mongolski, tak zwany sułty, tj. ostra, mocno otłuszczona wypukłość na piersi barana, tuż pod szyją. Ten rodzaj narośli ścinają wraz ze skórą i wełną i pieką w gorącym popiele ogniska. „Sułty” ofiarowuje gospodarz najbardziej poważanemu gościowi, który nie ma prawa dzielić się tym przysmakiem, gdyż inaczej obraża ofiarodawcę i gwałci tradycję.
Po obiedzie Mongoł zaproponował nam wyjazd na polowanie na argali, czyli barany skalne, których duże stado pasło się na kamienistym płaskowzgórzu o parę kilometrów od jurt. Podano nam świetne wierzchowce z bogato ozdobionymi kulbakami i uzdami, przy czym koń „boga” gegeni miał rzemienie uzdy i rynsztunku przybrane skrawkami czerwonej i żółtej tkaniny; była to oznaka godności księcia i wyższego dostojnika lamaickiego.
Tłum konnych Mongołów pędził za nami.
Gdy zsiedliśmy z koni, postawiono nas za odłamami skał o 300 kroków jeden od drugiego. Mongołowie, rozdzieliwszy się na dwie partie, zaczęli otaczać górę, wznosząc się coraz wyżej i wkrótce znikli nam z oczu.
Stałem nieruchomo za skałą. Czekałem dość długo, gdy naraz daleko pośród kamieni i skał coś mignęło i znikło. Za chwilę ujrzałem z daleka mknącego olbrzymimi susami wspaniałego argali, za którym pędziło prawie płaszcząc się po ziemi całe stado, składające się z 20–25 sztuk. Zakląłem ze złości, gdyż byłem przekonany, że stado przerwało się przez Mongołów, których nie było w pobliżu, aby zmienić kierunek ucieczki argali. Lecz się omyliłem. Spoza skał nagle wynurzył się jeździec i machnął kilka razy rękami. Stado, zakręciwszy młynka na miejscu, od razu zmieniło kierunek i pomknęło ku mnie; tylko stary baran się nie uląkł i dał drapaka tuż obok nie uzbrojonego Mongoła. Wypaliłem i dwa barany padły ranne śmiertelnie. Pandita zastrzelił jednego argali i niespodziewanie przebiegającą antylopę piżmową (gazella mosca Cabarga). Rogi jednego z argali zabitych przeze mnie ważyły przeszło 30 funtów, chociaż był to młody jeszcze okaz.
W tej miejscowości wszędzie się spotyka większe lub mniejsze stadka argali, które wcale się nie obawiają ludzi, nigdy nie słysząc wystrzałów i nie znając pogoni.
Nazajutrz po powrocie do Dzain-Szabi z wycieczki z Panditą wyruszyłem w wygodnej bryczce wraz ze starym kolonistą, jadącym ze mną w roli tłumacza, do Wan-Kure. Do dyszla bryczki był przywiązany rzemieniami drąg poprzeczny. Mongołowie podnosili dyszel wraz z drągiem do góry i pod drąg wjeżdżało czterech jeźdźców-ułaczenów, którzy kładli go sobie na kolana i od razu ruszali galopem. Z tyłu za bryczką jechało jeszcze czterech ułaczenów dla zastąpienia pierwszych, wiodąc za sobą konie zapasowe.
Przed opuszczeniem klasztoru poszedłem pożegnać się z gegeni, który ofiarował mi duży „chatyk” i zasypał mnie podziękowaniami za lekarstwo, które mu podarowałem.
— Co za wspaniałe lekarstwo! — wołał w zachwycie. — Czułem się po podróży zmęczony i rozbity, zażywszy zaś twego lekarstwa od razu wyzdrowiałem. Dziękuję, dziękuję!
Biedaczysko „bóg” przełknął „osmium-iryd”, który oczywiście nie mógł mu zaszkodzić, ponieważ zaś po przyjęciu tego środka poczuł się lepiej (według swego mniemania), zwracam więc uwagę lekarzy na ten zadziwiający wynalazek; dodam tylko jeszcze, że nie jestem pewien, czy Pandita połknął zawartość rurki, czy również i rurkę szklaną.
Gdy odjechaliśmy kilkanaście kilometrów, zobaczyliśmy z góry długi wąż jeźdźców, przejeżdżających przez błotnistą równinę. Był to jakiś znaczny oddział, liczący około 300 ludzi. Po upływie pół godziny moja bryczka zrównała się z czołem oddziału na brzegu grząskiego i głębokiego potoku.
Był to oddział złożony z Mongołów, Buriatów i Tybetańczyków, uzbrojonych w karabiny rosyjskie. Na czele jechało dwóch jeźdźców. Jeden z nich w czarnej burce kaukaskiej, w olbrzymiej barankowej czapie i z czerwonym baszłykiem, rozwiewającym się na plecach na kształt skrzydeł drapieżnego ptaka, ruszył ku mnie, zagrodził mi drogę i głosem głuchym rzucił szereg pytań:
— Kto? Skąd? Dokąd?
Odpowiedziałem również lakonicznie.
Wtedy jeździec podjechał jeszcze bliżej i rzekł:
— Oddział nasz kieruje się na zachód, dokąd został wysłany przez barona Ungern von Sternberga pod dowództwem rotmistrza Wandałowa, ja zaś towarzyszę mu jako sędzia wojenny. Jestem kapitan Bezrodnow.
Przy tych słowach nagle roześmiał się głośno. Jego zuchwała zwierzęca twarz wydała mi się dziwnie wstrętna. Ukłoniwszy się wymówiłem swoje nazwisko i kazałem ruszać.
— Przepraszam! — zawołał kapitan i znowu zagrodził ułaczenom8 drogę. — Nie mogę puścić pana dalej. Mam z panem bardzo dużo do pomówienia w ważnej sprawie. Jestem zmuszony zawrócić pana do Dzain-Szabi.
Protestowałem, pokazując pismo płk. Kazagrandi, lecz oficer przerwał mi zimnym głosem.
— Pisać listy to rzecz Kazagrandiego, a zmusić pana do powrotu do Dzaina jest moją sprawą. Proszę teraz oddać mi broń!
Uczynić tego nie chciałem nawet w razie, gdyby mi groziło niebezpieczeństwo.
— Niech mi pan powie szczerze — rzekłem z oburzeniem — czy to jest oddział, walczący z bolszewikami, czy, co jest pewniejsze — czerwona banda?
— Upewniam pana — rzekł podjeżdżając drugi oficer, Buriat Wandałow — że jest to oddział z dywizji generała barona Ungerna. Już blisko trzy lata walczymy z sowietami.
— Tym bardziej więc nie mogę oddać panom broni — spokojnie ciągnąłem dalej — gdyż przewiozłem ją przez kordony bolszewickie, walczyłem nią, a teraz mam być rozbrojony przez takich samych jak ja, wrogów bolszewizmu? Nie mogę pogodzić się z tą myślą, panowie!
Oficerowie spoglądali na siebie ze zdumieniem i zakłopotaniem. Zrozumiałem, że mój protest nie pomoże i skorzystawszy z ich chwilowego zmieszania, cisnąłem nagle mój karabin i rewolwer do potoku.
Bezrodnow aż zzieleniał ze złości.
— Oswobodziłem siebie i was od hańby — rzekłem.
Bezrodnow gwałtownie zawrócił konia i odjechał. Cały oddział zaczął posuwać się za nim i tylko dwóch ostatnich jeźdźców stanęło za moją bryczką i kazali ułaczenom ruszać za oddziałem.
A więc byłem aresztowany!...
Jeden z konwojujących mnie ludzi był Rosjaninem. Pamiętam to bydlę.
Nazywał się Bogdanow, a był, jak mówił, studentem politechniki piotrogrodzkiej. Dowiedziałem się od niego, że oddział kieruje się do Uliasutaju dla „zaprowadzenia tam ładu” i w tym celu Bezrodnow ma w kieszeni kilkanaście wyroków śmierci, już podpisanych przez „krwawego” barona.
Bogdanow mówiąc to śmiał się głośno, bezczelnie patrząc mi w oczy.
Rozmowa ta przekonała mnie, że wyrok śmierci zapadł też i na mnie za ratowanie Uliasutaju od dzikiego pogromu i za uczestniczenie w konferencji chińsko-mongolskiej, która zapobiegła wojnie pomiędzy Chińczykami i Mongołami na Zachodzie.
— Bardzo głupio się stało! — myślałem, wlokąc się za oddziałem. — Warto było bić się z czerwonymi oddziałami, przedzierać o mrozie i głodzie przez Urianchaj i Mongolię, omal nie zginąć w Tybecie, aby teraz oto tu zginąć od kuli Mongoła z oddziału Bezrodnowa gdzieś pod Dzainem! Dla takiej frajdy nie trzeba było iść tak daleko! W pierwszej lepszej „czece” na Syberii miałbym możność dawniej pożegnać się z życiem.
Wiedziałem, że Bezrodnowowi nie uda się rozstrzelać mnie, gdyż miałem przy sobie znaczną ilość cyjanku potasu, pożytecznego środka w przygodach tego rodzaju.
Gdy wlokąc się ogromnie, powolnie przeszliśmy ostatni przed Dzainem łańcuch niewysokich wzgórz, spostrzegłem w dolinie, gdzie stał klasztor, oddział, który już stawiał namioty, rozkulbaczał konie i pętał im nogi, aby puścić na paszę.
Bezrodnow jednak zatrzymał się w domu jednego z kolonistów i natychmiast zawezwał mnie do siebie.
Kapitan przyjął mnie niespodziewanie grzecznie i nalał mi duży kieliszek wódki, gdyż siedział właśnie przy obiedzie.
Podziękowałem, lecz nie chciałem pić.
— Gniewa się pan? — uśmiechnął się kapitan.
— W stosunku do gwałtu, uczynionego nade mną, słabo powiedziane! — odparłem. — Jestem oburzony i będę szukał zadośćuczynienia.
— To pańskie prawo! — poważnie rzekł kapitan.
— A-a! — pomyślałem. — Przysługują mi jeszcze jakieś prawa, więc śmierć nie teraz mi jeszcze sądzona.
Zaspokoiwszy głód Bezrodnow przeprosił mnie, że jadł w mojej obecności i zaprosił do przyległego pokoju.
— Niech pan wybaczy, że musiałem go zatrzymać i zmusić do powrotu — zaczął — lecz pan raczy zrozumieć, iż mając rozkaz barona Ungerna „zlikwidowania” Uliasutaju, chciałem słyszeć od tak czynnego uczestnika wypadków o ich przebiegu, aby sprawiedliwości mniej lub więcej stało się zadość.
Nie wchodząc w ocenę poszczególnych jednostek, skreśliłem w przybliżeniu obraz życia i przebieg zdarzeń, które wstrząsnęły nieszczęśliwym miastem. Z uwag Bezrodnowa zrozumiałem, komu w Uliasutaju grozi śmiertelne niebezpieczeństwo i byłem zdumiony bogactwem szczegółów, które posiadał kapitan, a także dobrymi informacjami, dotyczącymi grupy Poletiki i pułkownika Filipowa, co zupełnie potwierdziło moje co do nich podejrzenia.
Gdy skończyliśmy rozmowę, Bezrodnow wstał i wyciągając do mnie dłoń, rzekł:
— Bardzo mi się podobała duma pańska, gdy nam pan odmówił oddania broni. Zechciej pan przyjąć ode mnie ten upominek i jeszcze raz wybaczyć zwłokę w jego podróży.
Mówiąc to, wyciągnął ku mnie doskonały pistolet Mauzera ze srebrną rękojeścią i grzecznie uśmiechając się oznajmił mi, że bryczka i świeże konie czekają na mnie.
W kilka minut później jechałem już z Dzaina, mając w kieszeni przepustkę kapitana na wypadek spotkania się z jego patrolami, które miały rozkaz zatrzymania wszystkich jadących i odstawienia ich do sztabu oddziału.
Znowu jechaliśmy okolicami znanymi. Przebyliśmy górę, skąd dojrzałem oddział Wandałowa, potok, do którego wrzuciłem swoją broń, i równinę, gdzie wlokąc się pod eskortą Bogdanowa, miałem dużo ciężkich i przykrych myśli.
Na pierwszym „urtonie” (stacja, gdzie się zmienia konie) czekała na mnie niemiła niespodzianka. Nie znaleźliśmy tu wcale koni, gdyż zabrał je z sobą oddział Wandałowa. W jurcie był tylko dozorca z dwoma synami.
Uwagi (0)