Ludzie, zwierzęta, bogowie - Ferdynand Ossendowski (biblioteka publiczna TXT) 📖
Zwierzęta, ludzie, bogowie to przedwojenny światowy bestseller, tłumaczony na 19 języków, co zapewniło książce zagraniczną popularność porównywalną jedynie z Quo vadis Henryka Sienkiewicza.
Oparta na faktach książka opowiada o brawurowej ucieczce autora przed bolszewikami. Jego droga prowadzi przez Syberię, Mongolię, Tybet i Chiny. Książka pełna jest interesujących obserwacji etnograficznych, a jej końcowe partie opowiadają o arcyciekawej postaci — baronie Ungern von Sternbergu, bałtyckim Niemcu i buddyście, walczącym po stronie białych i dążącym do zapewnienia Mongolii niepodległości.
Zwierzęta, ludzie, bogowie zawierają również elementy fantastyczne — ważną rolę w rozwoju akcji odgrywają przepowiednie, a buddyjskie legendy przedstawiane są jako co najmniej prawdopodobne.
- Autor: Ferdynand Ossendowski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ludzie, zwierzęta, bogowie - Ferdynand Ossendowski (biblioteka publiczna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ferdynand Ossendowski
Mówca zalecił zebranym, aby nie rozchodząc się czekali na jego powrót, gdyż on bezzwłocznie chce jechać do gubernatora i przedstawić mu żądania „kuli” i „gaminów”.
Powiedziawszy to, wysoki Chińczyk przerzucił karabin przez ramię i skierował się ku bramie. Wówczas spostrzegłem, iż człowiek leżący pod płotem szybko podniósł się z ziemi, rozwiązał białego konia, wskoczył na siodło i odwiązawszy drugiego konia, odprowadził go o paręset kroków w kierunku przeciwnym od miasta. Pozostawiwszy tu wierzchowca, skrył się za rogiem płotu.
Mówca — Chińczyk wyszedł za bramę i zobaczywszy konia stojącego w polu, skierował się ku niemu. Ledwie minął róg, za którym czaił się jeździec na białym koniu, gdy ten zjawił się nagle, porwał Chińczyka na siodło i na wpół zduszonemu zawiązał usta czerwoną chustką. Po czym bez zbytniego pośpiechu zabrał chińskiego konia i powoli oddalił się w stronę gór.
— Kto to mógł być? — spytałem zdumiony swego przyjaciela.
— Jestem przekonany — odparł bez namysłu — że był to Tuszegun-Lama.
Późno w nocy dowiedzieliśmy się, że na próżno „kuli” oczekiwali powrotu mówcy-agitatora. W chwili, gdy niecierpliwość zgromadzonych doszła do punktu kulminacyjnego, spoza płotu rzucono do „nogan-choszuna” głowę mówcy. Z tego zgromadzenia nie powróciło też ośmiu „gaminów”, których widziano idących do koszar. W kilka dni potem znaleziono ich trupy, starannie złożone w dołach, gdzie zwykle przechowywano na zimę ziemniaki.
Wszystkie te wypadki ostatecznie nastraszyły tłuszczę, owe szumowiny wspaniałych, mądrych Chin, z chęcią pozbywających się najgorszych warstw zdemoralizowanego proletariatu.
Nie chcieliśmy jednak pozostawić bez protestu tego wiecu, który odbył się pod auspicjami pana gubernatora, zbyt blisko zaprzyjaźnionego z agentami bolszewickimi. Pojechałem do niego wraz z innym Polakiem, p. St. Błońskim, przedstawicielem dużej firmy amerykańskiej. Zwróciliśmy uwagę młodemu administratorowi na niestosowność jego sympatii dla bolszewików i na bezprawia w jego zarządzeniach. Wan-Dzao-Dziuń i Fu-Siań byli bardzo zmieszani z powodu informacji, jakie posiadaliśmy o ich rokowaniach z agentami sowieckimi i o udziale w opracowaniu planu pogromu. Zapewnili nas solennie, że są pewni posłuszeństwa konwoju, który nie dopuści do walki ulicznej. Nie wątpimy, że konwój, złożony ze 100 regularnych żołnierzy, pod dowództwem poważnego i fachowego oficera, nie weźmie udziału w pogromie, lecz czyżby ci żołnierze mogli stawiać opór 300 „gaminom”, 3000 „kuli” i 100 uzbrojonym robotnikom i subiektom firm chińskich?!
Nazajutrz po tej rozmowie otrzymaliśmy wiadomość, że rosyjscy partyzanci „biali” zdobyli Wan-Kure i Dzain-Szabi, że pułkownik Kazagrandi połączył się z baronem Ungernem i że wszystkie linie komunikacyjne pomiędzy Mongolią Zachodnią i Urgą, a zatem i z Chinami, są już w ręku barona i Mongołów.
Wtedy dowódca partyzantów uliasutajskich, pułkownik Michajłow, urzędowo objął komendanturę nad miastem, aresztował ajentów bolszewickich, szybko przeprowadził śledztwo i sąd skazał ich na śmierć, jak również zabójców Bobrowych — Kanina i Puzikową.
To wystąpienie Rosjan oburzyło władze chińskie. Atmosfera znowu zaczęła się zagęszczać, gdyż Mongołowie podtrzymali Rosjan. Lada chwila oczekiwaliśmy otwartej walki, której wyniki były dla mnie bardzo mgliste, gdyż absolutnie nie wierzyłem w dyscyplinę oddziału rosyjskiego i w taktowność ich dowódcy. Wtedy wraz z p. Błońskim, przedstawicielem firmy amerykańskiej, poradziliśmy księciu Czułtunowi, by zaproponował zwołanie konferencji mongolsko-chińskiej dla załatwienia sporu bez przelewu krwi drogą rokowań pokojowych. Na tę propozycję zgodziły się władze zarówno mongolskie, jak też i chińskie. W ciągu paru dni zjechali się choszuni książęta Mongolii Zachodniej i w Jamyniu rozpoczęły się rokowania. Ze strony Mongołów najczynniejszy udział w nich brali książę Czułtun-Bejle, ks. Lama Dżap-Gun i ks. Nawanceren, a ze strony Chińczyków — Wan-Dzao-Dziuń, Fu-Siań i paru urzędników z komisariatu chińskiego. Ja i p. Błoński byliśmy zaproszeni w roli doradców, lecz faktycznie byłem zmuszony kierować konferencją, gdyż co chwila wynikały spory, kłótnie, wzajemne wymówki i pogróżki, po których niektórzy z przedstawicieli Mongołów, jak np. Lama Dżap-Gun, grozili nożami i chcieli opuścić Uliasutaj, aby z bronią w ręku walczyć z zaborcami. Bolszewicy dowiedziawszy się o zaproszeniu mnie i p. Błońskiego, użyli wszelkich środków, aby wprowadzić do składu konferencji jednego ze swych przedstawicieli, kolonistę Burdukowa. Potrafiliśmy jednak przekonać go, że podjęcie się przez niego tej misji skończy się albo kulą, albo stryczkiem. Znikł więc i wkrótce ulotnił się zupełnie z Uliasutaju, co nie przeszkodziło mu jednak posłać o mnie wyczerpującego raportu sowieckim władzom pogranicznym; miało to wkrótce pewne skutki, co prawda z zakończeniem zupełnie nieoczekiwanym.
Dopiero po kilku dniach udało mi się wraz z p. Błońskim przekonać Wan-Dzao-Dziunia, że rząd pekiński uprawia w Mongolii politykę niezgodną z traktatami, uznanymi przez Chiny i że dla dobrych stosunków sąsiedzkich pomiędzy obydwoma narodami, Mongołowie powinni z honorami przepuścić gubernatora, jego urzędników i konwój przez Mongolię na południe do granicy Chin, zapewniając im nietykalność i opiekę. Chińczycy zaś mają dobrowolnie rozpuścić „gaminów” i „kuli”, rozbroić ich, oraz oddać władzę w ręce starego „saita” — księcia Czułtuna. Komisariat chiński zaczął natychmiast po podpisaniu traktatu uliasutajskiego przygotowywać się do opuszczenia miasta i nazajutrz miał odjechać. Przed odjazdem gubernator chiński wydał mi list polecający do wszystkich władz chińskich, który bardzo dopomógł mi później do otrzymania pozwolenia na przejście granicy chińskiej.
Naraz gruchnęła wieść, że cały rządowy chiński tabun koni i wielbłądów ciężarowych nocą został skradziony i popędzony w niewiadomym kierunku. Jednocześnie Mongołowie donieśli, że w pobliżu niektórych „urtonów” (stacji pocztowych) wykryto ciała zamordowanych gońców, wysłanych przez Wan-Dzao-Dziunia do Urgi.
Zdumienie powszechne było bezgraniczne. Lecz wyjaśnienie nastąpiło bardzo szybko. Mój przyjaciel Dżełyb-Dzamsrap-hutuhtu pchnął z klasztoru Narabanczi do ks. Czułtuna gońca z doniesieniem, że jakiś nieznany oddział rosyjski, pod dowództwem pułkownika kozackiego, Domożyrowa, podszedł do klasztoru Narabanczi i żąda żywności, jurt, koni i srebra; nadto ten sam oddział, w którym znajduje się książę Bałdon-Hun, słynny zdobywca Kobdo, zamierza przeprowadzić mobilizację Mongołów w chanacie Jassaktu, nie mając na to upoważnienia od rządu mongolskiego i działając na mocy ustnego rozkazu barona Ungern von Sternberga. Hutuhtu prosił o pomoc, gdyż obawiał się zrabowania klasztoru przez Mongołów Bałdon-Huna i kozaków Domożyrowa.
Pułkownik kozacki Domożyrow przysłał rozkaz do rosyjskiego komendanta Uliasutaju, aby wyrżnąć chińską załogę, zrabować bank chiński i zaaresztować chińskich urzędników, których zamierzał sądzić osobiście. Z wielkim trudem udało się mnie i saitowi przekonać komendanta, płk. Michajłowa, iż należy uszanować umowę mongolsko-chińską i nie naśladować sowietów w ich gwałceniu wszelkich praw i zobowiązań, oraz nie mieszać się do spraw państw obcych, jakimi są Hałha i Chiny.
Książę Czułtun-Bejle postanowił osobiście jechać dla zbadania sytuacji do Narabanczi-Kure, zabrawszy z sobą starostów rosyjskiego i chińskiego. Po jego odjeździe w ciągu kilku dni nie było od saita żadnych wiadomości. Mongołowie zaczęli się niepokoić i książę Lama-Dżap-Gun prosił mnie, żebym pojechał na pomoc Czułtunowi i hutuhcie Narabanczi. W towarzystwie oficera, danego mi przez płk. Michajłowa i młodego kolonisty w roli tłumacza, wyruszyłem o świcie znaną mi już drogą do gościnnego Narabanczi-Kure, w kierunku którego widniały na śniegu ślady powozu Czułtuna i koni konwojujących go jeźdźców.
Na trzeci dzień z wysokiej góry ujrzeliśmy Narabanczi-Kure, w okolicach którego spostrzegliśmy kilku jeźdźców, którzy na widok nas natychmiast pomknęli w stronę klasztoru. Nie mogliśmy zrozumieć, co to miało znaczyć.
Po godzinie byliśmy już w klasztorze i hutuhtu przyjął mnie w swojej wspaniałej jurcie, gdzie również znajdował się bardzo posępny ks. Czułtun. Po ceremonii ofiarowania „chatyka” i po wypiciu porannej herbaty hutuhtu rzekł głosem poważnym:
— Sami bogowie przysłali tu pana!
Ks. Czułtun potakująco kiwnął głową.
Opowiedzieli mi o bezprawiach, czynionych przez Domożyrowa i Bałdon-Huna, o aresztowaniu przez nich starostów rosyjskiego i chińskiego, przybyłych z Czułtunem, o groźbach zrabowania klasztoru i o bezmiernych wymaganiach obydwóch nojonów. W rezultacie prosili mnie o porozumienie się z tymi najeźdźcami i o przekonanie ich, że nie należy gwałcić praw i obyczajów kraju.
Kazałem zaprowadzić się do Domożyrowa. Około godziny 11-tej w nocy dwóch mnichów zaprowadziło mnie i mego oficera aż na brzeg rzeki Zapchyn, gdzie zobaczyłem kilkanaście jurt, które hutuhtu pod terrorem Domożyrowa postawił dla oddziału. Wszedłem do jurty „ursus-nojona”.
Na jakimś fantastycznym, niskim tronie siedział wysoki pułkownik bez butów. Był pijany i prawił dość tłuste dowcipy, zabawiając swoich oficerów, leżących w pozach malowniczych wokoło ogniska i popijających gorącą herbatę z wódką.
Pułkownik zaprosił nas do swojej jurty, częstował herbatą, lecz zaraz na wstępie oznajmił, że wszelkie poważne rozmowy odkłada do jutra. Zachowanie się jego względem nas, pomimo pozorów uprzejmości, było chłodne i nazbyt wstrzemięźliwe.
Podczas swoich opowiadań o wzięciu Urgi i o wojnie barona Ungerna z Chińczykami zaznaczył dobitnie, że ma rozkaz rozstrzeliwania każdego, kto ośmieliłby się przeszkadzać mu w tępieniu Chińczyków i w zemście nad tymi ciemiężycielami Mongolii. Z tego powodu ma zamiar rozstrzelać księcia Czułtun-Bejle i obydwóch starostów z nim przybyłych. Słuchając jego słów oficerowie uśmiechali się nieznacznie, drwiąco patrząc na mnie. Zauważywszy to, oficer z którym byłem, uszczypnął mnie w udo.
Przyglądając się twarzom oficerów tej bandy, od razu dojrzałem kilku znajomych mi osobników, którzy zbiegli z oddziału Kazagrandi i byli przez niego zaocznie skazani na śmierć za dezercję i zdradę. Byli to ludzie ostatecznie zdemoralizowani, zdolni tylko do kłótni i grabieży, nie zaś do walki regularnej i bohaterstwa.
Pułkownik zaproponował nam nocleg w swojej jurcie. Gdyśmy się już pokładli, kolonista-tłumacz wcisnął mi w rękę małą kartkę. Przeczytałem ją ukradkiem, z obawy przed bystrym wzrokiem leżącego obok Domożyrowa.
Kolonista pisał: „Wystawiona warta. Wydany rozkaz strzelania do pana, w razie, gdyby pan zechciał wrócić do klasztoru”.
Gdym po otrzymaniu tej wiadomości rozmyślał nad planem działania, za jurtą rozległ się ochrypły głos, pytający po mongolsku:
— Gdzie oni są? Chcę widzieć tych przybyszów!...
Do jurty, nisko pochylając w drzwiach swoją olbrzymią postać, wszedł barczysty Mongoł. Światło dogasającego ogniska oświetlało szeroką, pospolitą twarz pastucha o surowych, zuchwałych rysach. Stanął pośród jurty i zasunąwszy ręce za pas jął bacznie oglądać leżące postacie. Domożyrow podniósł się ze swego posłania i zaczął rozmawiać z Mongołem. Po chwili odezwał się do mnie:
— Z panem życzy sobie rozmawiać sławny, waleczny książę Bałdon-Hun.
Usiadłem na posłaniu i milcząc przyglądałem się surowej twarzy pastucha, odznaczonego przed laty tytułem książęcym za wyrżnięcie Kobdo. Wyczułem wrogi nastrój księcia i przygotowałem się do odpowiedniego traktowania go.
— Sajn! — mruknął i usiadł przy ognisku, zapalając fajkę.
— Sajn bajna! — odrzekłem, wyjmując swoją.
Książę jednak nie podał mi ognia. Wtedy, nie zwracając na niego uwagi, odwróciłem się w stronę pułkownika, który też zaczął palić.
Bałdon uważnie patrzył mi w oczy.
Mój oficer, leżący obok, szepnął do mnie:
— Przypomina mi to jedną ze scen Sienkiewicza: „Chmielnicki u Tuhaj-beja”. Domożyrow — Chmielnicki, ten Mongoł — Tuhaj.
Mimo woli uśmiechnąłem się na to trafne porównanie. Fala krwi uderzyła na twarz Bałdona.
— Po coście tu przyjechali? — zapytał chrapliwie.
Puściłem dym i po chwili spokojnie odpowiedziałem:
— Kim jesteś i jakim prawem zapytujesz?
— Jestem książę Bałdon — moje imię zna każdy Chińczyk i drży przed nim! — odparł wyniośle.
— Nie jestem Chińczykiem. Chin nie znam, imienia twego nigdy nie słyszałem. Jestem synem wolnego i walecznego narodu i nie mam zwyczaju drżeć przed kimkolwiek. Przyjechałem do naczelnika rosyjskiego w ważnych sprawach i z nim tylko będę o nich mówił.
Mongoł milczał, w oczach Domożyrowa było zdumienie. Wypaliłem fajkę i już nic nie mówiąc, położyłem się.
Bałdon siedział kilka minut, głęboko zamyślony. Nareszcie wstał i nie spojrzawszy na mnie więcej, wyszedł.
Przypuszczałem, że znajomość moja z księciem-pastuchem skończy się na tej jednej wizycie. Lecz niestety zawiodłem się, gdyż po kilku minutach zjawił się Mongoł z zaproszeniem od Bałdona, abym bezzwłocznie udał się do jego namiotu.
Ubrałem się i wyszedłem na dwór. Chociaż do jurty Bałdona było nie dalej niż sto kroków, podano mi jednak konia wierzchowego. Zauważyłem, że do siodła był przywiązany duży, ciężki nahaj-taszur, co było dowodem wielkiej niegrzeczności ze strony Mongoła.
Wszedłem do jurty Bałdona. Książę siedział na niskim posłaniu i przywitał mnie ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy.
Oczy mu zabłysły, gdy zauważył, iż wszedłem do jurty trzymając w ręku taszur, który według etykiety mongolskiej należy zawsze pozostawiać przed mieszkaniem.
Uczyniłem to jednak dlatego, aby zaakcentować niegrzeczne zachowanie się Bałdona.
Usiadłem naprzeciwko księcia i zapaliłem fajkę. Zapanowało długie milczenie. Po kilku minutach Bałdon, wskazując na mnie palcem, zapytał przez tłumacza:
— Kim jesteś?
Była to nowa, obmyślona impertynencja, gdyż Mongoł nigdy nie pozwoli sobie na takie brutalne pytanie.
Czułem, że porywa mnie wściekłość na tego pastucha. Pomilczawszy trochę, zapytałem z kolei, wskazując na Bałdona:
— Kim jest ten człowiek, pastuchem i grubianinem, czy wodzem i księciem?
Bałdon podskoczył jak oparzony i długo wpatrywał się w moją twarz. Nareszcie głosem chrapliwym rzucił:
— Rozstrzelam każdego, kto ośmieli się wchodzić mi w drogę!
Porwał za rewolwer, lecz pohamował się i z siłą uderzył rękojeścią w stół. Coś mną wstrząsnęło i w tej samej chwili zareagowałem w sposób najbardziej przekonywujący Azjatów. Wstałem z miejsca i z całej siły smagałem ciężkim nahajem po stole.
— Powiedz — rzekłem do tłumacza — temu chamowi, że może przyjść do mnie na rozmowę, gdy przestanie być bydlęciem, a nauczy się być człowiekiem.
Zawróciłem i wyszedłem oczekując kuli w grzbiet, lecz Bałdon stał jak skamieniały. Dopiero w kilka chwil później rozbił tłumaczowi twarz pięścią, lecz ja byłem wtedy w jurcie Domożyrowa.
Nazajutrz rano, gdy piliśmy herbatę, zjawił się znów Bałdon. Był ubrany w paradny strój „huna” (księcia) i ujął nas swoją grzecznością. Pomyślałem, że bydlę szybko „nauczyło się być człowiekiem”.
Poprosiłem pułkownika i księcia, aby przeszli się ze mną po stepie w celu swobodnego porozumienia, gdyż nie chciałem rozmawiać przy obcych.
Wyszliśmy. Podczas dwugodzinnej rozmowy przekonałem kozaka i Mongoła, że postępując według taktyki bolszewickiej jątrzą ludność i w ten sposób szkodzą jedynie sprawie walki z Chińczykami i z bolszewikami. Obydwaj przyznali się, że nie mają żadnych upoważnień od barona Ungerna, do którego właśnie posłali gońca po mandaty. Wreszcie wyrazili zgodę na porozumienie się z ks. Czułtunem i hutuhtą klasztoru i na zaprzestanie zbójeckiej polityki. Cała sprawa została ostatecznie w ciągu paru dni pomyślnie załagodzona. Bandyci uznali traktat uliasutajski, zwolnili aresztowanych starostów i rozpuścili zmobilizowanych Mongołów. Bałdon-Hun skierował się w stronę Kobdo na wywiad; pułkownik zaś Domożyrow pojechał ze swym oddziałem, składającym się z 12 ludzi, do chana Jassaktu w celu prowadzenia układów w kwestii ochotniczej mobilizacji ludności.
Na to nagłe postanowienie Domożyrowa wpłynęła wiadomość, że jakoby w Uliasutaju
Uwagi (0)