Ludzie, zwierzęta, bogowie - Ferdynand Ossendowski (biblioteka publiczna TXT) 📖
Zwierzęta, ludzie, bogowie to przedwojenny światowy bestseller, tłumaczony na 19 języków, co zapewniło książce zagraniczną popularność porównywalną jedynie z Quo vadis Henryka Sienkiewicza.
Oparta na faktach książka opowiada o brawurowej ucieczce autora przed bolszewikami. Jego droga prowadzi przez Syberię, Mongolię, Tybet i Chiny. Książka pełna jest interesujących obserwacji etnograficznych, a jej końcowe partie opowiadają o arcyciekawej postaci — baronie Ungern von Sternbergu, bałtyckim Niemcu i buddyście, walczącym po stronie białych i dążącym do zapewnienia Mongolii niepodległości.
Zwierzęta, ludzie, bogowie zawierają również elementy fantastyczne — ważną rolę w rozwoju akcji odgrywają przepowiednie, a buddyjskie legendy przedstawiane są jako co najmniej prawdopodobne.
- Autor: Ferdynand Ossendowski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ludzie, zwierzęta, bogowie - Ferdynand Ossendowski (biblioteka publiczna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ferdynand Ossendowski
Po paru godzinach rozstaliśmy się bardzo przyjaźnie i musiałem obiecać Bobrowym, że w powrotnej drodze zatrzymam się w ich „choszunie” („choszun” po mongolsku znaczny dom, zagroda lub majątek ziemski).
— Co panu o nas nagadał stary Bobrow? — spotkali mnie pytaniem ironicznym Kanin i Gorochow.
— O was nie było mowy, ponieważ dowiedziawszy się, żem u was stanął, nie chciał z początku rozmawiać ze mną. Cóż takiego zaszło między wami? — zapytałem, nie zdradzając swych myśli.
— Stare porachunki... — mruknął Gorochow.
— Złośliwy stary! — wtórował mu Kanin.
Mówili spokojnie, lecz wystraszone męczeńskie oczy Kaninowej znowu w trwodze panicznej spojrzały na mnie, jak gdyby oczekując śmiertelnego ciosu.
Gorochow zaczął przygotowywać się do jutrzejszej drogi, my zaś pokładliśmy się do snu w sąsiednim pokoju. Szepnąłem swemu towarzyszowi, żeby miał przy sobie rewolwer na wszelki wypadek, lecz agronom, chytrze się uśmiechając, w milczeniu wyciągnął schowane pod posłaniem rewolwer i siekierę.
— Ci dżentelmeni od razu mi się nie podobali — szepnął mi do ucha. — Jutro pojadę w ślady Gorochowa i jeśli mi się coś nie spodoba, wpakuję mu w kark „dum-dum”.
Nazajutrz o 7 rano ruszyliśmy w drogę. Agronom podążał tuż za Gorochowem i jego damą, jadącymi na dobrych wierzchowcach.
— W jaki sposób państwo utrzymaliście swoje konie w tak dobrym stanie? — zapytałem.
— To nie są nasze konie, wypożyczyliśmy je od Kanina — odpowiedziała krótkowłosa dziewczyna.
Pomyślałem sobie, że Kanin wcale nie jest tak biedny, jak twierdził, skoro posiada takie wspaniałe konie. Za każdego wierzchowca bogaty Mongoł chętnie dałby tyle baranów, ile by było potrzeba, ażeby rodzina Kaninych mogła istnieć przez cały rok.
Wjechaliśmy w wąwóz pośród zwisających skał. W wąwozie było prawie ciemno, gdyż dzień był szary i ponury. Stamtąd wyjechaliśmy na wielkie bagno, obrośnięte ze wszystkich stron gęstymi krzakami. Bagno nie zamarzło. Zdziwiło nas, że wśród krzaków, grzebiąc się po śniegu, biegały setki białych kuropatw, a ze środka bagna dwukrotnie zerwały się dzikie kaczki. Zima, mróz, lód, śnieg i naraz — dzikie kaczki!
Mongoł-przewodnik tłumaczył nam:
— To bagno nigdy nie zamarza, zawsze jest ciepłe! — Tu kaczki gnieżdżą się przez cały rok i ze wszystkich stron zlatują się kuropatwy, łatwo znajdując żer w miękkiej i ciepłej ziemi.
Gdy przejeżdżaliśmy brzegiem bagna, nagle zauważyłem nad brunatną jego powierzchnią płomyk ognia, który mignął w powietrzu i zgasł. Po chwili jednocześnie w kilku miejscach zabłysły inne ogniki i również bez śladu zgasły. Były to tak zwane błędne ogniki, uświęcone tysiącem romantycznych legend, chociaż chemia objaśnia to zjawisko bardzo prozaicznie, a mianowicie zapaleniem się metanu, gazu błotnego, który wytwarza się przy gniciu resztek roślinnych.
— Tu właśnie mieszkają demony Edenu i walczą z duchami rzeki Mureń — prawił tymczasem Mongoł.
Gdyśmy już przejechali bagno, zobaczyliśmy w oddali wielki klasztor, położony dość daleko od szlaku, którym podróżowaliśmy. Mimo to Gorochow z „siostrą” podążyli do tego klasztoru, tłumacząc się tym, że są tam sklepy chińskie, w których muszą oni załatwić jakieś sprawunki. Obiecali wkrótce nas dogonić. Odjechali i już nie powrócili. Spotkaliśmy się dopiero po kilku dniach w ciężkich dla nich okolicznościach. Byłem rad, żem się uwolnił od ich przykrego towarzystwa i wtedy dopiero opowiedziałem agronomowi o wszystkim, czego dowiedziałem się od starego Bobrowa.
Nazajutrz wieczorem dotarliśmy do Khathyłu. Była to niewielka osada rosyjska, składająca się z rządowego domu, z nieczynnej już stacji telegraficznej i 10–15 oddzielnych „choszunów”, czyli zagród. Osada rozciągała się na przestrzeni paru kilometrów u źródła rzeki Egin-Goł, wypływającej z Kosogołu.
Były to już znane nam miejscowości, które jednak nie pozostawiły po sobie zbyt przyjemnych i wdzięcznych wspomnień. Znaliśmy już tę „rzekę Diabła” i znowu ujrzeliśmy liczne „obo”, postawione na cześć złych i rozpasanych duchów, wyprawiających niebezpieczne dla ludzi awantury. Kosogoł, czyli Chubsuguł, jest to wielkie jezioro „alpejskie”, głębokie i zimne, mające około 140 kilometrów długości i 45 kilometrów szerokości. Mongołowie i Darchat-Sojoci uważają je za święte i tajemnicze i określenia te poniekąd są bardzo usprawiedliwione. Jak już wspomniałem, Kosogoł leży w kotlinie, gdzie nie zanikły jeszcze całkowicie siły podziemne. Latem na Kosogole niespodziewanie, bez śladów wiatru lub burzy wznoszą się i zaczynają piętrzyć i uderzać o brzeg olbrzymie fale, grożąc zagładą nie tylko łódkom rybackim, ale i parowcom, kursującym pomiędzy północnym a południowym brzegiem jeziora; w zimie zaś jezioro bez żadnej przyczyny nagle kruszy powierzchnię lodową i oczyszcza z lodu wielkie przestrzenie, otaczając się gęstą mgłą i obłokami pary. Widocznie z dna jeziora wyrywają się gorące gejzery, co znajduje potwierdzenie w tym, że po takich zjawiskach na jeziorze i rzece Egin-Goł można obserwować mnóstwo martwych, prawie ugotowanych ryb, które czasami zbijają się na mieliznach w gruby pokład, tamujący bieg rzeki.
Spędzając czas w Khathyle, miałem możność zebrać trochę wiadomości o tym jeziorze tajemniczym. Kosogoł obfituje w ryby przeważnie dwóch gatunków. Łososiowate, zwane inaczej białą rybą, są bardzo delikatne, smaczne i dostarczają wspaniałego kawioru. Pstrągowate: białe i czarne chajrusy, pływają w jeziorze olbrzymimi stadami. Biała ryba jest poszukiwana na rynkach Syberii. Co się zaś tyczy pstrągów, dwie rybackie osady istniejące na zachodnim brzegu jeziora wcale nie trudnią się ich połowem, a to z tej przyczyny, że wszystkie ryby tego gatunku są zarażone glistami z rodzaju soliterów, które wyściełają i oplatają ich wnętrzności. Nie tylko ludzie, ale nawet psy i koty nie chcą jeść tych chorych, zarażonych ryb.
W Khathyle zastaliśmy panikę.
Partyzancki „biały” oddział pułkownika Kazagrandi, który bardzo udatnie zaatakował czerwonych, zmuszając ich do cofnięcia się aż na irkucki trakt na północ od Kosogołu, jak to zwykle bywa u Rosjan, na skutek sporów wewnętrznych nagle się rozproszył. Skorzystali z tego bolszewicy i zaczęli ofensywę. Zdemobilizowany i liczebnie słaby oddział, który pozostał przy Kazagrandim, musiał uchodzić na południe, mając zamiar wydać walną bitwę kawalerii sowieckiej w okolicach Khathyłu. Mieszkańcy osady porzucili swoje siedziby i częściowo ukryli się w okolicznych lasach i górach, budując naprędce namioty, częściowo wynieśli się do Mureń-Kure, klasztoru buddyjskiego, położonego o 90 kilometrów na południe. Miejscowy urząd mongolski porzucił zagrożony Khathył, opuściwszy osadę na wielbłądach. Nasi Mongołowie, nastraszeni groźnym położeniem, zbiegli, zabrawszy z sobą wielbłądy i pozostawiając nas w bardzo ciężkiej i niebezpiecznej sytuacji.
W Khathyle był kantor Centralnego Syberyjskiego Towarzystwa Spółdzielczego, tak zwany „Centrosojuz”, który ogłosił się jako organizacja bezpartyjna, lecz prowadził politykę bezsprzecznie przychylną dla bolszewików. Na czele tej organizacji stał weterynarz Gej, mieszkający tu z całą rodziną. Ów Gej podczas rządu Kołczaka był podejrzany o bolszewizm, sądzony, lecz warunkowo uniewinniony tytułem próby. Wybraliśmy się do niego po informacje co do ogólnego położenia i w kwestii kupna, czy też wypożyczenia dla nas trzech koni. Przyjął nas bardzo grzecznie i z wielką kurtuazją ofiarował żądane wierzchowce, które mieliśmy zostawić w Mureń-Kure, gdzie łatwiej było zaopatrzyć się w inne konie lub wielbłądy. Oczekując na konie, po które Gej posłał Mongoła, musieliśmy spędzić w Khathyle całą noc; a była to noc, w ciągu której oczekiwano zjawienia się pierwszych oddziałów bolszewickich, gdyż Kazagrandi zmienił swój plan pierwotny i cofał się na wschód, pozostawiając osadę na łup wojsk sowieckich.
Zdziwiła mnie bardzo okoliczność, że gdy wszyscy mieszkańcy uciekli z Khathyłu, Gej z rodziną i z całą swoją majętnością pozostawał jednak w zagrożonej osadzie.
Nie mogłem tego zrozumieć, gdyż słyszałem, że brał on czynny udział w tworzeniu się oddziału Kazagrandi, nie szczędząc dla niego środków pieniężnych, zapasów żywności i różnych towarów ze sklepów i magazynów „Centrosojuza”. W osadzie wraz z Gejem pozostało jeszcze kilku urzędników tej instytucji, oraz sześciu kozaków, śledzących ruchy czerwonych.
Nadeszła noc... Ja i agronom byliśmy zmuszeni przygotowywać się do boju lub do samobójstwa. Znajdowaliśmy się w niewielkiej chacie, tuż nad brzegiem Jagi, wraz z kilku robotnikami, którzy jakkolwiek nienawidzili bolszewików, nie mając jednak koni nie mogli uciec.
Siedzieliśmy w izbie oświetlonej kopcącą się świecą łojową i myśleliśmy o przewrotności losu ludzkiego. Nagle wpadł do izby jeden z robotników i zdyszanym głosem zawołał:
— Biada! Biada! Czerwoni przyszli... — W tej samej chwili leśną ścieżką, poza domem, szybko przemknął jakiś jeździec. Krzyknąłem na niego, lecz on w milczeniu pojechał dalej. Koń był mi nieznany...
— Łżesz! — odezwał się ktoś z robotników. — To z pewnością jakiś Mongoł, a ty już ze strachu czerwonych zobaczyłeś!...
— Nie! to nie był Mongoł — bronił się wystraszony chłop. — Koń był podkuty. Wyraźnie słyszałem szczękanie żelaza o kamienie. Biada! Biada!
— Ta — ak! — przeciągłym głosem zauważył mój agronom. — Teraz to chyba i na nas przyszła kreska.
Głupio się stało!
Nie mogłem oponować, gdyż miał on zupełną słuszność. Sytuacja była głupia i... przykra.
Na szczęście jednak posłyszałem za oknem tupot koni i głos Mongoła, wołającego na mnie po rosyjsku. Były to konie, przysłane dla nas przez Geja. Nie tracąc chwili, okulbaczyliśmy je i wyruszyliśmy w drogę. W domu Geja panował popłoch, ponieważ na okolicznych górach spostrzeżono wielkie ogniska. Nie było wątpliwości, że bolszewicy, pewni siebie, nie chcąc nocą wkraczać do osady, zatrzymali się w lesie na popas, aby rano triumfalnie wejść do Khathułu.
Zaczęliśmy żegnać Gejów, gdy naraz wszedł posłany na zwiad kozak i doniósł, że na górach jakiś nieznany oddział pali wielkie ogniska, a dwóch wywiadowców przybyło już do Khathyłu. Byliśmy obecni przy raporcie tych przybyszów. Oznajmili oni, że oddział białych partyzantów — chłopów z głębi Syberii przedarł się pod dowództwem kilku oficerów do Mongolii i dowiedziawszy się o istnieniu oddziału pułkownika Kazagrandi, szedł aby się z nim połączyć.
W ten sposób niebezpieczeństwo, zagrażające mieszkańcom Khathyłu, na razie zostało zażegnane, lecz my nie czekaliśmy na przybycie oddziału partyzantów i pożegnawszy wszystkich, ruszyliśmy z powrotem do Uliasutaju. Po drodze jednak trzeba było zajechać do Mureń-Kure, aby pozostawić tam konie należące do Geja i wynająć wielbłądy do dalszej drogi.
Zbliżywszy się do brzegu Egin-Gołu spotkaliśmy trzech kozaków, wysłanych do uciekających z zawiadomieniem o wypadkach w osadzie.
Zeszliśmy z koni i tak jak poprzednio zaczęliśmy je prowadzić przez „rzekę Diabła” za uzdy. Rzeka zaś szalała. Podziemne siły burzyły uwięzioną pod lodem wodę, która z hukiem i trzaskiem kruszyła swe zimne więzy i porywając całe pola lodowe, pędziła z nimi na południe.
Straszne, nieoczekiwanie zjawiające się szczeliny biegły powierzchnią zamarzniętej wody w różnych kierunkach. W jedną z nich wpadł któryś z kozaków, lecz z naszą pomocą wydostał się na lód; przemokły i zmarznięty musiał powracać do osady. Konie ślizgały się i padały. Zarówno ludzie, jak i konie zupełnie wyraźnie odczuwali obecność śmierci, która czaiła się tu co chwila w nieoczekiwanych niebezpieczeństwach. Przeszliśmy nareszcie przeklętą rzekę i szybko posuwaliśmy się naprzód, coraz bardziej oddalając się od wulkanu w literalnym i przenośnym znaczeniu tego słowa.
Późną nocą dopędziliśmy dużą grupę uciekinierów z Khathyłu, którzy zatrzymali się na nocleg koło „duguna” chińskiego w wielkim namiocie, w którym przy dymiącym piecu zgrupowali się mężczyźni, kobiety, dzieci, zdrowi i chorzy. Nie mieliśmy ochoty zostawać w tej przykrej i ponurej atmosferze i pojechaliśmy dalej. Mróz brał coraz tęższy, a wiatr dął coraz silniej i wścieklej. Całe dwa dni brnęliśmy przez głębokie śniegi, kilka razy przejeżdżając przez dość wysokie góry, nareszcie zobaczyliśmy obszerną równinę, przeciętą wstęgą nie zamarzniętej rzeki Mureń, z kłębiącą się nad nią parą. W pobliżu jej brzegu widniały wysokie chińskie dachy świątyń buddyjskich, pałac księcia mongolskiego, wielkie murowane „obo”, czerwone słupy, oznaczające granice klasztoru i szary kwadrat rosyjsko-chińskiej dzielnicy. Było to Mureń-Kure, liczące około 10 000 mnichów i około 5 000 ludności cywilnej.
Do „kure” pozostawało nam już tylko około pięciu kilometrów drogi, gdy naraz spoza zakrętu górskiego wysunęło się dwóch jeźdźców, którzy spostrzegłszy nas, natychmiast zawrócili konie. Krzyknęliśmy na nich, aby podjechali, lecz w odpowiedzi dostaliśmy dwa strzały karabinowe. Nie dowiedzieliśmy się nigdy, kto byli ci dwaj jeźdźcy. Mógł to być rekonesans bolszewicki lub po prostu zwyczajni bandyci, usiłujący w ten sposób zapobiec ewentualnemu pościgowi.
Po paru godzinach byliśmy już w Mureń-Kure. Zatrzymaliśmy się w domu kolonisty Teternikowa, który wraz z żoną okazał nam w ciągu kilku dni naszego pobytu tyle serca, że zachowaliśmy dla nich na zawsze najlepsze uczucia przyjaźni i wdzięczności. Teternikow wynajął dla nas wielbłądy i przewodników; kosztowało go to niemało trudu, gdyż z powodu częstych zamieci śnieżnych przy silnych i mroźnych wiatrach, Mongołowie obawiali się wyruszać w daleką podróż.
Podczas naszego pobytu w Mureń-Kure zjechało tam kilka rodzin, uciekających z Khathyłu, do którego znowu zaczęły się zbliżać oddziały bolszewickie; przybyło także kilku z tych oficerów, którzy uczynili rozłam w oddziale Kazagrandi. Nazajutrz po przyjeździe uciekinierów zjawili się urzędnicy mongolscy i oznajmili, że na mocy rozkazu władz chińskich żądają, aby wszyscy uciekinierzy porzucili teren klasztoru. Żadne układy nie pomogły i uciekinierzy zmuszeni byli opuścić klasztor i rozbić namioty w okolicach Kure. Oficerowie zaś postanowili wyjechać do klasztoru Wan, co też uczynili. Lecz po drodze schwytali ich chińscy żołnierze i zamordowali. Teternikow, dzięki swoim wpływom i osobistym stosunkom z Mongołami, uchronił nas od konieczności wyjazdu. Otrzymaliśmy prawo spędzenia w klasztorze tyle czasu, ile będzie potrzeba na zorganizowanie naszej podróży do Uliasutaju. Nie mogę tu nie wspomnieć, iż pani Teternikowa, która okazała nam tyle dobroci i serdecznej przyjaźni, była córką powstańca polskiego z r. 1863, zesłanego na Ałtaj, skąd też pochodzili oboje małżonkowie.
Po kilku dniach spędzonych w miłym, gościnnym domu naszych nowych przyjaciół, wyruszyliśmy do Uliasutaju wraz z dużą grupą kupców chińskich i rosyjskich uciekinierów.
Wyjechawszy na trakt główny, prowadzący przez Tissin-Goł do Uliasutaju, ujrzeliśmy dobroczynne słupy zburzonego telegrafu, które dzięki pomysłowemu agronomowi zużytkowaliśmy na opał.
Przeszliśmy znany już nam wąwóz ze zwisającymi nad nim skałami i wjechaliśmy w dolinę jeziora Tissin-Goł.
Zapadał zmrok. Postanowiłem zatrzymać się obecnie u starego Bobrowa, gdy reszta grupy miała rozlokować się na stacji telegraficznej u Kanina.
Było już zupełnie ciemno, gdy zbliżaliśmy się do budynków stacji. Na szarym tle ściany wyraźnie rysowała się sylwetka stojącego na warcie żołnierza z karabinem. Żołnierz zatrzymał nas i zadał kilka pytań. Otrzymawszy odpowiedź, gwizdnął. Na jego sygnał zjawił się młody oficer, ubrany w skórzany półkożuszek, na którym były naszyte szlify porucznika.
Zapytawszy, kto jest starszym w naszej grupie, zbliżył się do mnie i przedstawił:
— Jestem porucznik Iwanow. Stoję tu ze swymi partyzantami.
Opowiedział mi, że z kilkoma ludźmi z Syberii przedarł się przez oddziały bolszewickie, połączył z uliasutajskim komendantem rosyjskim, pułkownikiem Michajłowem i dostał polecenie trzymania straży na Tissin-Gole. Zaprosił nas do domu i rozlokował na noc. Gdy oznajmiłem mu, że ja i mój towarzysz zamierzamy skorzystać z gościnności Bobrowa, oficer machnął ręką
Uwagi (0)