Ludzie, zwierzęta, bogowie - Ferdynand Ossendowski (biblioteka publiczna TXT) 📖
Zwierzęta, ludzie, bogowie to przedwojenny światowy bestseller, tłumaczony na 19 języków, co zapewniło książce zagraniczną popularność porównywalną jedynie z Quo vadis Henryka Sienkiewicza.
Oparta na faktach książka opowiada o brawurowej ucieczce autora przed bolszewikami. Jego droga prowadzi przez Syberię, Mongolię, Tybet i Chiny. Książka pełna jest interesujących obserwacji etnograficznych, a jej końcowe partie opowiadają o arcyciekawej postaci — baronie Ungern von Sternbergu, bałtyckim Niemcu i buddyście, walczącym po stronie białych i dążącym do zapewnienia Mongolii niepodległości.
Zwierzęta, ludzie, bogowie zawierają również elementy fantastyczne — ważną rolę w rozwoju akcji odgrywają przepowiednie, a buddyjskie legendy przedstawiane są jako co najmniej prawdopodobne.
- Autor: Ferdynand Ossendowski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ludzie, zwierzęta, bogowie - Ferdynand Ossendowski (biblioteka publiczna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ferdynand Ossendowski
Antylopy, do których tymczasem zbliżyliśmy się o jakieś 500 kroków, podniosły głowy i uważnie się nam przyglądały.
— Teraz zaczną przebiegać nam drogę! — zawołał ze śmiechem Mongoł. — Zabawne zwierzęta! Nieraz pędzą one obok dobrego konia, usiłując wyprzedzić go, gdy zaś nareszcie dopną celu, spokojnie odbiegają paręset kroków i znowu się pasą, jakby ich nic nie obchodziło.
Wiedziałem o tym systemie strategicznym antylop i postanowiłem skorzystać z niego dla polowania. Jednemu z przewodników, prowadzącemu z sobą ciężarowego wielbłąda, rozkazałem jechać dalej, my zaś we trzech ruszyliśmy w stronę antylop, rozpraszając się w różne strony. Antylopy zatrzymały się zdumione, widząc konieczność przecięcia drogi trzem wielbłądom naraz i do tego w różnych kierunkach. Natychmiast zaczął się zamęt. Stado składało się co najmniej z trzech tysięcy antylop. Cała ta armia naraz zaczęła pędzić w różne strony, zbijając się w stada lub rozpraszając. Nareszcie z wielkim trudem antylopy podzieliły się na oddzielne grupy. Całymi kompaniami w dość sprawnych szeregach mknęły one przed nami, lecz widząc coraz to innego jeźdźca, powracały, aby znowu powtórzyć ten sam manewr. Jedna grupa licząca około 50 głów, mknąc dwoma szeregami, pędziła wprost na mnie.
Gdy była ode mnie o jakieś 50 kroków, krzyknąłem i dałem ognia. Antylopy na mgnienie oka stanęły jak wryte, później zaczęły się rzucać w różne strony, skacząc przez siebie. Ta panika kosztowała je drogo. Wystrzeliłem cztery razy i zabiłem dwa piękne samce.
Agronom miał większe powodzenie, gdyż jednym strzałem położył trupem dwa „dżerenie”.
„Argali” tymczasem były już prawie pod samym szczytem góry i stanąwszy w rząd jak szeregowcy, obróciły głowy w naszą stronę. Widziałem przez lornetkę zupełnie wyraźnie ich muskularne, ciemnoszare ciała, z potężnymi rogami kręconymi na olbrzymich pięknych głowach.
Wkrótce obładowani „dżereniami” dogoniliśmy posłanego naprzód przewodnika.
W kilku miejscach widzieliśmy trupy owiec, zagryzionych przez wilki.
— W tej dolinie dużo wilków! — zauważył Mongoł.
Spotkaliśmy jeszcze kilka stad antylop, lecz polowania mieliśmy już dość, za to bardzo uważnie obserwowaliśmy zachowanie się „dżereni” przy naszym zbliżaniu się do nich. Nie wiem doprawdy, czym objaśnić dziwny zwyczaj antylop dopędzania i przecinania drogi jeźdźcom?...
Na brzegu małego dopływu Ederu spędziliśmy noc w namiocie.
Lecz była to noc nieprzyjemna!
W naszym piecyku wesoło potrzaskiwał ogień i woda już się gotowała w kotle. Było ciepło i przyjemnie, więc drzemaliśmy w oczekiwaniu kolacji, gdy naraz jakieś wycie złowrogie, a później jak gdyby śmiech szatański, przerwały ciszę nocną. Zewsząd odezwały się ponure, monotonne głosy i naraz urwały.
— Wilki! — spokojnie oznajmił Mongoł i wziąwszy mój rewolwer, wyszedł z namiotu. Długo nie powracał, aż nareszcie z daleka doleciał nas głos strzału, po którym wkrótce zjawił się przewodnik.
— Nastraszyłem wilki — mówił ze śmiechem. — Cała zgraja zebrała się koło trupa wielbłąda na brzegu rzeki.
— Oby tylko nie zagryzły naszych! — zawołałem.
— O nie! Rozłożymy ognisko za namiotem, tego wilki się boją! — uspokoili mnie Mongołowie.
Po kolacji natychmiast zasnąłem, lecz o północy nagle mnie przebudzono. Ktoś spoza płóciennej ściany namiotu bardzo silnie trącał mnie w bok. Myślałem, że to są żarty któregoś z wielbłądów. Schwyciłem więc pistolet Mauzera i rękojeścią mocno uderzyłem śmiałka.
Usłyszałem skomlenie i warczenie zwierza, a później szmer jego biegu po drobnych kamieniach. Rano przekonałem się, że jakiś wilk, zwabiony zapachem mięsa, starał się podkraść pod namiot w celu rabunku, lecz niespodziewanie spotkał się z niegościnną rękojeścią mego mauzera.
— Wilki i orły są sługusami Zagastaja! — przekonywająco pouczał nas starszy Mongoł, co zresztą nie przeszkadzało wcale jego rodakom polować na wilki, które doganiają oni w stepie, mknąc na śmigłych koniach i zabijają drapieżników ciężkimi „taszurami” („Ta-szur” — gruby kij bambusowy z krótkim rzemieniem na końcu) lub nahajami z uwiązanymi na końcu kawałkami ołowiu.
Orły i sępy są bezpieczne i szanowane przez Mongołów, którzy starają się ich przyzwyczaić do miejsc koczowisk. Gdy Mongoł zarzyna barana lub byka, zawsze rzuca w powietrze różne odcinki mięsa i wnętrzności. Wiszące w powietrzu orły, jastrzębie, sępy i sokoły zręcznie łapią pożywienie, przeraźliwie kwiląc i staczając walki o każdy kęs.
Orły i sępy płoszą i rozganiają sroki, wrony i kruki, które są istną plagą dla koni i bydła. Dość jednego zadraśnięcia na ciele bydła, aby krwiożercze ptactwo je rozszarpało i zamieniło w ogromną, nigdy nie gojącą się ranę, z której wyrywa ono dalej kawały mięsa.
Posuwaliśmy się naprzód pomyślnie po 50–60 kilometrów dziennie. W pół drogi pomiędzy Uliasutajem i Khathyłem zauważyliśmy na uboczu niewielki klasztor, samotnie położony na środku dużej kotliny pomiędzy wysokimi górami. Było to zwykłe „kure”, wybudowane w kształcie czworokąta, otoczonego wysokim płotem z nieciosanych palów. Ogrodzenie składało się z czterech kwadratów, pomiędzy którymi biegły ulice, prowadzące do świątyni; był to budynek w stylu chińskim, ciemnoczerwony, z polerowanych belek i desek, z fantastycznymi dachami, powyginanymi i wykrzywionymi na kształt grzbietu smoka. Za płotami widniały domki i jurty lamów i niskie, małe zabudowania gospodarcze.
Po drugiej stronie drogi o 3–5 kilometrów od klasztoru na płaszczyźnie czernił się drugi kwadrat.
Była to chińska faktoria handlowa, tzw. „dugun”, który zawsze bywa otoczony podwójnym mocnym płotem i obronnymi budynkami wewnątrz. „Duguny” ze znaczną liczbą dobrze uzbrojonych kupców, subiektów i robotników, odgrywają polityczną rolę: wykonują wywiad dla rządu pekińskiego i w każdej chwili mogą zmienić się w warowny fort. Takimi fortami rząd chiński pokrył, jak gdyby siecią, nie tylko Mongolię, lecz Urianchaj, Turkiestan, Afganistan, Bełuczistan i Persję.
Pomiędzy „kure” i „dugunem”, bliżej drogi, stało wielkie koczowisko mongolskie. Koni nie było w pobliżu, co oznaczało, że Mongołowie zatrzymali się tutaj na długi popas. Świadczyło też o tym bydło, pasące się w górach w znacznej odległości. Nad kilkoma jurtami powiewały barwne flagi trójkątne, którymi buddyjscy lekarze oznaczają miejsca, gdzie są chorzy; przy niektórych namiotach na wysokich drągach były zatknięte czapki mongolskie na znak, że właściciele ich nie żyją. Wielkie zgraje czarnych, zdziczałych psów wałęsających się po stepie świadczyły, że gdzieś w jakimś wąwozie lub pod urwiskiem nad rzeką leżą ciała zmarłych.
Zbliżyliśmy się do jurt. Z daleka już słyszeliśmy ponure warczenie bębna, przeraźliwy głos piszczałki i szalone krzyki, pełne obłędu. Stary Mongoł wyszedł i objaśnił nas, że kilka rodzin mongolskich przybyło do „kure”, do sławnego z cudownych leków świętego hutuhtu — przeora Dżałchancy, do którego należał klasztor z przyległymi do niego obszarami stepów i gór. Mongołowie, chorzy na trąd i czarną ospę, przybyli z daleka, lecz na nieszczęście nie znaleźli Dżałchancy-hutuhtu, który sprawując urząd prezesa rady ministrów w Urdze, przebywał od dawna na dworze „Żywego Buddhy”. Wtedy zmuszeni byli zwrócić się o pomoc do „szamanów”, czyli lekarzy-czarowników i wymierali jeden po drugim.
— Wczoraj zostawiliśmy na stepie 27 ludzi! — ze smutkiem i rozpaczą zakończył starzec swe opowiadanie.
W tej chwili z jurty wyszedł „szaman”. Był to stary, chudy człowiek z bielmem na oku i twarzą zniszczoną przez ospę, ubrany w jakieś brudne, różnokolorowe, rozwiewające się na wietrze łachmany z czerwonymi i żółtymi wstążkami, zwieszającymi się do pasa. Miał duży bęben i piszczałkę z kości.
Szaleństwo wyzierało z jego pałających, szeroko rozwartych, nieruchomych oczu. Nagle zaczął wysoko i szybko podrzucać nogi, jakoś dziwnie schylając je w kolanach, jął obracać się w kółko, dygotać jak w febrze; wił się, uderzając w bęben i gwiżdżąc w piszczałkę, krzyczał, szalał, wyprawiając coraz szybsze i szybsze ruchy, aż nareszcie zbladł straszliwie, oczy mu się nalały krwią, z ust poczęła wyciekać piana. Padł na śnieg i rzucał się i wykrzykiwał nieprzytomnym głosem jakieś dziwne słowa.
W ten sposób leczył swoich pacjentów czarownik-szaman, odpędzając szaleństwem złych demonów choroby i śmierci.
Inny znowu dawał chorym do picia brudną, mętną wodę, którą niegdyś zaczerpnięto z wanny „Żywego Boga”, obmywającego w niej swoje „boskie ciało, które wyszło ze świętego kwiatu lotosu”.
– Om! om! — skowyczał i piszczał szaman.
W międzyczasie, gdy czarownicy w tak niezwykły sposób walczyli z epidemią, chorzy byli pozostawieni własnemu losowi.
Biedacy leżeli w straszliwej gorączce pod kupami owczych skór i kożuchów, bredzili w malignie, miotali się i łkali.
Tymczasem zdrowi Mongołowie, obojętnie gwarząc, jedząc i paląc fajki, oczekiwali swojej kolei.
Jakaś kobieta, pokryta czarnymi wyrzutami ospy, karmiła piersią dziecko i jęcząc, brudnymi paznokciami rozdrapywała swe poranione, wynędzniałe ciało. Obok sterczały nagie, wychudłe nogi trupa, przykryte brudnym kożuchem. W innej jurcie zdrowi Mongołowie pili herbatę wraz z trędowatą kobietą, której usta, policzki i powieki były pokryte strasznymi, ohydnymi ranami gnijącymi, które coraz dalej i głębiej wżerały się w jej zbolałe ciało. Palce jej i dłonie były spuchnięte i oszpecone trądem. Trędowata swymi straszliwymi rękami nalewała herbatę gościom i palcami wrzucała sól do ich miseczek, zamieniając się z nimi fajką.
Wielki Dżengiz-Chanie! Dlaczego ty, który pojmowałeś duszę i nastroje całej Azji i Europy, ty, któryś poświęcił całe swoje życie wojnie o sławę Mongolii, nie oświeciłeś światłem wiedzy swego narodu, tak uczciwego, tak święcie przechowującego starą moralność, wytrwałego w obyczajach przodków i spokojnego? Czyż twoje kości, leżące pośród ruin Karakorum, nie poruszają się ze zgrozy wobec szybkiego wymierania szczepu niegdyś wielkiego, który zagrażał całej kulturalnej, lecz występnej ludzkości?
Takie myśli mnie opadły, gdym przyglądał się temu koczowisku skazańców, słuchał jęków i łkania umierających. Kędyś w pobliżu złowrogo wył pies i nieustannie rozlegały się monotonne huczenie bębna i dzikie okrzyki szamana.
Naprzód! Nie miałem dostatecznie silnych nerwów, aby patrzeć na to piekło męczarni, nie mogąc dopomóc nieszczęśliwym.
Szybko oddaliliśmy się od straszliwego miejsca. Zdawało mi się, że ktoś mknął za nami, niewidzialny, zły i przejmujący grozą... Duchy chorób? Widma niewysłowionych męczarni i rozpaczy? Dusze umarłych ofiar ciemnoty i zacofania? Jakiś niczym nie objaśniony lęk nas ogarniał i długo walczyliśmy z tym przygniatającym uczuciem.
Westchnęliśmy z ulgą dopiero wtedy, gdy Dżałchancy-Kure, dugun i koczowisko męczenników znikły nam z oczu za niewysokim grzbietem lesistych pagórków malowniczych.
Wkrótce zbliżyliśmy się do wielkiego jeziora Tissin-Goł. Na brzegu południowym stał dom architektury rosyjskiej. Była to jedyna stacja telegraficzna pomiędzy Khathyłem a Uliasutajem.
Podjechaliśmy do stacji telegraficznej na Tissin-Goł.
Naczelnik stacji wyszedł na nasze spotkanie.
— Nazywam się Kanin — przedstawił się, widocznie zmieszany i uprzejmie zaprosił nas do domu.
Gdy weszliśmy do pokoju, zerwał się od stołu chudy, wysoki człowiek, z wahaniem posunął się o krok w naszą stronę, bacznie nam się przyglądając.
— Goście... — odezwał się Kanin. — Jadą do Khathyłu. Prywatni ludzie, Polacy...
— A... a! — głosem przeciągłym odparł nieznajomy, widocznie uspokojony.
Gdyśmy rozwiązywali pasy i zdejmowali ciężkie kożuchy, nieznajomy z ożywieniem szeptał coś gospodarzowi, a później rzucił mu krótko:
— Musimy tymczasem odłożyć!
Kanin w odpowiedzi kiwnął tylko głową.
Weszliśmy do pokoju jadalnego, gdzie przy stole siedziało kilka osób: pomocnik Kanina, wysoki, blady blondyn, mówiący dziwnie szybko i robiący wrażenie stale wylęknionego; żona Kanina, młoda kobieta z dziwnie przerażonymi oczyma i z twarzą konwulsyjnie skurczoną; dziewczyna lat około 15 z krótko ostrzyżonymi włosami, ubrana po męsku i dwóch małych synków gospodarza. Nastąpiła ogólna znajomość. Za Kaninem wszedł i nieznajomy. Nazywano go Gorochowem, jakoby kolonistą z Samgałtaju, krótkowłosa zaś dziewczyna miała być jego siostrą. Żona Kanina patrzyła na nas ciągle z przerażeniem i milczała, widocznie czując się bardzo źle w naszej obecności.
Kanin opowiedział nam o swym trudnym życiu od czasu zburzenia telegrafu i odmowie władz bolszewickich co do wypłaty pensji. Zmuszony był przeto trudnić się różnymi komisami, polecanymi mu przez kolonistów rosyjskich z Khathyłu i Uliasutaju.
Gorochow, który jechał w sprawach handlowych do Khathyłu, wyraził chęć przyłączenia się wraz z siostrą do nas.
Miał on jednak tak nieprzyjemną, złośliwą twarz i tak starannie unikał mego wzroku, że mimo woli miałem się na baczności.
W rozmowie zapytałem, czy nie ma w okolicach Tissin-Gołu jakich kolonistów. Kanin zmieszanym i podrażnionym głosem odparł:
— Jest tu jeden bogaty, starzec, Bobrow, który mieszka stąd o pół kilometra. Tylko nie radzę panom do niego wstępować, gdyż nie jest zbyt gościnny...
Przy tych słowach Kaninowa nisko opuściła głowę i nie podniosła więcej oczu. Gorochowowie obojętnie palili papierosy. Od razu zauważyłem podrażniony ton Kanina, przerażenie jego żony i sztuczną obojętność Gorochowych, i dlatego właśnie postanowiłem koniecznie zobaczyć się ze starym kolonistą. Oznajmiłem im, że mam oddać Bobrowowi list z Uliasutaju. Skończywszy herbatę ubrałem się i wyszedłem. W głębokiej kotlinie, w pobliżu stacji stał dom Bobrowa za wysokim mocnym płotem. Okna były oświetlone lampą. Zapukałem. Odpowiedziało mi wściekłe ujadanie czterech ogromnych psów. Z dziedzińca odezwał się głos:
— Kto tam?
Odpowiedziałem. Pytający złapał psy i uwiązał je na łańcuch, później otworzył wrota i wpuścił mnie, uważnie oglądając. Był to wysoki stary człowiek o rozumnej, śmiałej twarzy. Miał za pasem duży rewolwer, a w ręku gruby kij sękaty. Dowiedziawszy się kim jestem, grzecznie poprosił mnie do izby, gdzie zapoznał mnie ze swoją żoną i pięcioletnią dziewczynką, znalezioną w stepie przy trupie matki, która podczas ucieczki z sowieckiej Syberii umarła w drodze. Starzy wzięli ją do domu i opiekowali się nią, jak swoim dzieckiem. Przyjmowano mnie w domu Bobrowych bardzo serdecznie. Stary opowiedział mi, że oddział pułkownika Kazagrandi zmusił bolszewików do cofnięcia się z Kosogołu, gdzie obecnie jest zupełnie bezpiecznie.
— Dlaczego pan nie zatrzymał się u nas, zamiast u tych rozbójników? — zapytał kolonista.
Zacząłem wypytywać o mieszkańców stacji telegraficznej i dowiedziałem się ważnych rzeczy. Okazało się, że Kanin był agentem bolszewickim dla obserwacji i wywiadu.
— Teraz Kanin naturalnie jest nieszkodliwy, gdyż komunikacja z Irkuckiem jest przerwana. Lecz za to przybył do niego komisarz bolszewicki...
— Gorochow? — zapytałem.
— To jest fałszywe nazwisko! — zawołał stary. — Jestem z jednego miasta z nim i wiem, że jest to Puzikow — komisarz „czeki”. Dziewczyna zaś, która jeździ z nim, jest jego kochanką, też agentka „czeki”. Tej jesieni para ta rozstrzelała z rewolwerów 70 związanych białych oficerów. Po pijackiej orgii strzelali do nieszczęsnych ze śmiechem, jak do celu. Gagatek ten zjawił się i u mnie, ale poznałem go od razu i naturalnie wyrzuciłem.
— A pan osobiście nie obawia się tych ludzi? — zapytałem go, gdyż naraz przypomniałem sobie poszczególne wyrazy z rozmowy Kanina i Gorochowych.
— Nie! — zaśmiał się Bobrow. — Niebezpiecznych wrogów miałem już w życiu! Potrafię się obronić. Zresztą mam dobrego obrońcę w synu, który choć ma dopiero 20 lat, już słynie jako strzelec, jeździec i siłacz na całą Mongolię. Cóż nam ci zbóje mogą uczynić? Niech tylko spróbują! Szkoda, że nie ma mego chłopaka w domu, właśnie
Uwagi (0)