Darmowe ebooki » Reportaż podróżniczy » Ludzie, zwierzęta, bogowie - Ferdynand Ossendowski (biblioteka publiczna TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Ludzie, zwierzęta, bogowie - Ferdynand Ossendowski (biblioteka publiczna TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Ferdynand Ossendowski



1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 ... 34
Idź do strony:
to chudy, ogolony człowiek w wieku średnim, podobny do księdza katolickiego. Miał twarz zeszpeconą przez ospę, bystre czarne oczy i dobrotliwy uśmiech na wynędzniałej, ascetycznej twarzy. Odziany był w czerwony płaszcz jedwabny, przepasany żółtą wstęgą, oznaką jego duchowej godności.

Nazywał się Dżełyb-Dżamsrap-hutuhtu.

Powitał nas bardzo uprzejmie i zaznaczył, że jest wzruszony uszanowaniem przez cudzoziemców pobożnego obyczaju mongolskich pielgrzymów i ofiarowaniem mu z należytą ceremonią tradycyjnego „chatyka”. Tę ceremonię zawdzięczałem Kałmukowi, który starannie uczył mnie, jak mam złożyć pasmo jedwabnej materii, w jaki sposób przerzucić ją przez wyciągnięte ręce i jaką stroną podać hutuhcie.

Bardzo uważnie wysłuchawszy mojej opowieści o naszej ucieczce, o zbrodniach bolszewików i dalszych planach, hutuhtu dał mi cenne wskazówki, dotyczące drogi do Tybetu i wydał mi list polecający do przeorów i rad lamów tych klasztorów, które leżały na naszej drodze. Imię Dżełyba było w wielkim poszanowaniu u wszystkich lamaitów, gdyż słynął on jako głęboki znawca starych ksiąg religijnych, oraz jako założyciel i kierownik klasztoru najsurowszych obyczajów. Jak się przekonałem później, imię hutuhtu Narabanczi było znane i szanowane w „kraju bogów” tj. w Tybecie i nawet w starobuddyjskich świątyniach Chin.

Spędziliśmy noc w pięknej jurcie przeora. Zdobiły ją czerwone i karmazynowe zasłony i draperie jedwabne, czerwone, lakierowane umeblowanie chińskie, upiększone mitologicznymi malowidłami i srebrem, ołtarz, na którym stał posąg Buddhy z brązu, oraz cały szereg srebrnych i złotych miseczek ofiarnych, lampek i świeczników.

Wczesnym rankiem odwiedziliśmy „świątynię błogosławieństwa”.

Był to wielki budynek modrzewiowy architektury chińskiej. Wysokie kolumny, pomalowane i polerowane na czerwono; spuszczające się z sufitu jedwabne makaty chińskie i indyjskie, święte obrazy z wizerunkami bogów, bogiń i demonów; ołtarz z przedmiotami rytualnymi i ze wspaniałymi świecznikami złotymi, wielki posąg śpiącego Buddhy; czarne szafy chińskie z figurami mniejszych bóstw; tron, na którym podczas wielkich ceremonii religijnych siedzi „gegeni”, żywe bóstwo klasztoru; niskie ławki dla kleru i chóru — wszystko to wywarło wrażenie czegoś bardzo silnego, tętniącego wiarą głęboką.

W świątyni odbywało się nabożeństwo poranne z muzyką; grano na długich, chińskich trąbach, gongach, piszczałkach, gwizdkach, dzwonkach i bębnach. Groźnie huczały basowe trąby, wesoło i pobudzająco wtórowały im tympany. Lamowie na pół śpiewali głosami tubalnymi i tremolującymi, na pół mówili modlitwy w językach: mongolskim i tybetańskim, a chór chłopców odpowiadał często powtarzanym frazesem tybetańskim.

— Om! Mani padme, Hung! — Bądź błogosławiony, wielki kapłanie, w kwiecie lotosu!

Gdy wyszliśmy ze świątyni, hutuhtu życzył nam powodzenia i szczęśliwej i łatwej drogi, ofiarowując mi duży, żółty „chatyk” i odprowadzając do bramy „kure”.

— Pamiętaj synu — rzekł, kładąc mi rękę na ramieniu — że zawsze będziesz tu drogim gościem! Życie jest zjawiskiem tajemniczym, wszystko się może zdarzyć, a więc może kiedyś wypadnie ci być w dalekiej Mongolii, tu na skraju pustyni. Wtedy nie omijaj Narabanczi-Kure!

Nocą byliśmy już na koczowisku naszych przyjaciół, a nazajutrz pożegnaliśmy ich.

Byłem znużony szybkim marszem do Narabanczi-Kure, więc bardzo mi się podobała jazda na spokojnie i rytmicznie kroczącym wielbłądzie, gdyż mogłem spać cały dzień.

Przebyliśmy wschodnią odnogę Ałtaju i Karlig-Taga, tego krańcowego grzbietu Tiań-Szaniu, wchodzącego do Gobi i przecięliśmy z północy na południe piaszczystą Naron-Khuhu-Gobi. Na szczęście mieliśmy dość silne mrozy i piasek zamarznięty nie wstrzymywał szybkiej jazdy.

W oazie, koło przejścia przez grzbiet Khara, trafiliśmy na wielkie koczowisko Mongołów z plemienia Turgutów i nakarmiliśmy nasze wielbłądy trawą, rosnącą na brzegach niewielkiego jeziora. Turguci zamienili nam bardzo chętnie wielbłądy na konie, naturalnie obdarłszy nas ze skóry i targując się jak przekupnie za Żelazną Bramą.

Przekroczywszy góry, weszliśmy do prowincji chińskiej Kansu. Jest to kraj leśny i górzysty, gdzie tylko w dolinach pracowity wieśniak chiński sieje pszenicę, proso i boby. Była to niebezpieczna część drogi, gdyż władze chińskie mogły nas aresztować.

W kilku miejscach widzieliśmy historyczny wielki mur chiński, w tej części „imperium nieba” znacznie zburzony. Wił się jak olbrzymi, nieskończenie długi wąż, pomiędzy górami i lasami, wspinając się na północne odnogi Nań-Szaniu, lub spełzając w doliny licznych rzek, płynących do Hwang-Ho — Żółtej Rzeki, przecinającej z zachodu na wschód całe terytorium Chin.

W ciągu dnia czailiśmy się w wąwozach, szczelinach górskich, lasach i krzakach; nocami odbywaliśmy forsowne marsze. Na przejście przez Kansu zużyliśmy cztery dni. Chińczycy — włościanie, których nie mogliśmy ominąć, byli bardzo uprzejmi i gościnni. Szczególnymi względami cieszył się nasz Kałmuk, mówiący trochę po chińsku i moja apteczka. Chorych wszędzie było mnóstwo, przeważnie na oczy, reumatyzm i choroby skórne.

Gdyśmy się zbliżyli do gór Nań-Szań, wschodniej odnogi Ałtyn-Taga, biorącego początek na Pamirze i Karakorum, dopędziliśmy wielką karawanę chińskich kupców — przemytników, jadących do Tybetu. Przyłączyliśmy się do nich, zaskarbiwszy sobie ich łaski kilkoma zegarkami, zdobytymi na bolszewikach.

Przemytnicy znali krótsze i łatwiejsze drogi górskie od tych, które opisywali podróżnicy, zwiedzający ten malowniczy kraj gór, lasów i wodospadów, gdzie kiedyś z pewnością zakwitnie przemysł górniczy, gdyż naturalne bogactwa Kansu są nieprzebrane.

Trzy dni jechaliśmy przez nieskończone wąwozy tego grzbietu, wdrapywaliśmy się na szczyty skalistych przełęczy, lecz ta droga była o wiele łatwiejsza od przebytych już przez nas miejscowości w Urianchaju.

Co się tyczy mnie, to prawie nieprzytomny dojechałem do systemu błotnistych jezior, dostarczających wodę tajemniczemu Koko-Nor i całej sieci wielkich rzek chińskich, mających tu swe źródła.

Ze znużenia i z ciągłego napięcia nerwów dostałem ataku nerwowej febry.

Chwilami czułem płomień we krwi; to znowu dygotałem od dreszczy, oblewał mnie zimny pot i szczękałem zębami, strasząc tym swego konia, który kilka razy zrzucił mnie z siodła.

Coś mówiłem, krzyczałem, komuś groziłem. Kogoś bardzo drogiego przywoływałem bardzo namiętnie i objaśniałem, jaką drogą do mnie ma przybyć.

Pamiętam jak przez sen, że moi towarzysze zdjęli mnie z konia, posadzili prawie zemdlonego na terlicy przy ognisku, napoili gorącą herbatą z wódką chińską i wreszcie ocucili mówiąc:

— Chińczycy jadą stąd na zachód, a my musimy iść na południe...

— Na północ! — szorstko poprawiłem mówiącego.

— Ależ nie! Na południe...

— Przed chwilą przepłynęliśmy przez Jenisej, a Ałgiak przecież leży na północy — z oburzeniem stwierdziłem.

— Jesteśmy przecież w Tybecie! — przekonywał mnie stary pułkownik Ostrowski. — Musimy kierować się teraz na Brahmaputrę.

Brahmaputra... Brahmaputra!

To słowo zakołowało w moim gorączkującym, chorym mózgu; coś huczało w głowie z łoskotem i wyciem, coś porywało mnie do czynu i walki...

Od razu wszystko sobie przypomniałem, wszystko zrozumiałem. Lecz nie mogłem nic powiedzieć, gdyż ledwie ruszałem ustami i wkrótce wpadłem w niespokojny, ciężki sen, pełen obłędu i miotania się.

Niedaleko stał klasztor buddyjski Szarkhe, gdzie lama-lekarz za pomocą ekstraktu cudownego „dżen-szengu”, chińsko-tybetańskiego „panaceum zdrowia, młodości i życia”, szybko powrócił mi siły.

Dżeń-szeng jest to tajemniczy korzeń leczniczy rośliny „Panax Ginzeng”, ceniony przez lekarzy buddyjskich na wagę złota, gdyż posiada cudowną siłę uzdrawiania i przywracania młodości.

Sowicie obdarzony za kurację lama uczuł do mnie sympatię i odszedłszy ze mną na stronę, żeby inni nie mogli nas podsłuchać, wyraził wątpliwość, czy uda się nam przejść przez Tybet; nie chciał jednak wytłumaczyć mi, na czym wątpliwości jego polegały.

Zrozumiałem, że wiedział coś ważnego, lecz zaciął się i milczał.

XVII. W „kraju krajów”

Gdym wrócił do przytomności, tajemniczy Tybet, „kraj krajów”, już otaczał nas swymi niebotycznymi szczytami, bagnistą równiną Cajdam i pełną zmiennych krajobrazów kotliną Koko-Nor.

Droga dość szeroka ze śladami kół, okutych żelaznymi klamrami, prowadziła przez góry; na piąty dzień weszliśmy do kotliny, pośrodku której leżał Koko-Nor.

Jeżeli Finlandię nazywają podróżnicy „krajem tysiąca jezior”, to północną część obwodu Koko-Nor należałoby nazwać „krainą miliona jezior”. Przeszliśmy na zachód od Koko-Noru pomiędzy Dułan-Kitt i jeziorem, lawirując pośród bagien, trzęsawisk, jezior i rzeczek głębokich, a grząskich.

Woda tu nie zamarzała; dopiero na szczytach przejść górskich odczuwaliśmy wpływ mroźnych i silnych wiatrów północnych.

Tubylców spotykaliśmy rzadko. Z wielkim trudem odnajdywaliśmy tybetańskich pastuchów, od których nasz Kałmuk kupował barany i otrzymywał wskazówki co do dalszej drogi. Okrążywszy od wschodu jezioro Tassun, spostrzegliśmy niewielki klasztor, w którym stanęliśmy.

W klasztorze oprócz nas popasała jeszcze jakaś grupa podróżnych.

Byli to Tybetańczycy.

Zachowywali się względem nas bardzo wyzywająco; na wszystkie pytania Kałmuka odpowiadali szyderczym milczeniem. Ludzie ci byli uzbrojeni w rosyjskie lub niemieckie karabiny i obciążeni pasami z ładunkami i rewolwerami. Zauważyłem, że bardzo uważnie oglądali nas, oceniając widocznie nasze siły.

Tegoż dnia Tybetańczycy opuścili klasztor.

Kazałem Kałmukowi wybadać przeora klasztoru co do tych podejrzanych gości. Mnich dawał odpowiedzi wymijające, lecz gdym mu pokazał pismo hutuhty z Narabanczi-Kure i duży żółty „chatyk”, podarowany mi przez niego, stał się szczery i rozmowniejszy.

— To byli źli ludzie! — szeptał. — Strzeżcie się ich!

Lecz nie chciał powiedzieć imienia ich przywódcy, tłumacząc się przepisami lamaizmu zabraniającego wymieniać imię ojca, nauczyciela i naczelnika.

Znacznie później dowiedziałem się, że w Tybecie, również jak w Chinach, istnieje społeczna instytucja bandytyzmu. I tu i tam jakiś bandyta organizuje własny oddział zbrojny i staje się postrachem dla ludności danego okręgu. Wódz bandytów po pewnym czasie zjawia się do handlowych firm, do klasztorów, wsi i osad bogatych mieszkańców, żądając określonej płacy, i od tej chwili staje się obrońcą i opiekunem tych, którzy przystali na jego żądania.

Przypuszczam, że przeor klasztoru na Tassunie w wodzu spotkanego przez nas oddziału tybetańskich bandytów, czyli „mturdzy” (po tybetańsku) i „chunchudzy” (po chińsku), miał właśnie takiego obrońcę na wypadek napadów innych luźnych band zbójeckich, mających prawa obywatelstwa we wszystkich oprócz Mongolii krajach, które wchodziły niegdyś lub wchodzą obecnie w skład dawnych Chin.

Około jeziora Tassun istnieje kilka stałych osad.

Gdym zwiedził je w daremnym poszukiwaniu przewodnika, zwróciłem uwagę na niezwykłe zjawisko.

Podczas mojej podróży przez Mongolię zapomniałem o istnieniu ludzi o złotych włosach.

Tymczasem, o dziwo! osadnicy wsi tassuńskich przeważnie mieli włosy blond lub rude, jak mosiądz. Zacząłem badania, dotyczące pochodzenia tych dziwnych typów o twarzach mongolskich i jasnych włosach, tak dziwnie nie harmonizujących z czarno-brunatną cerą, z wystającymi policzkami i ciemnymi oczyma skośnymi i dowiedziałem się nadzwyczajnej historii osadników.

Przodkowie ich przybyli do Tybetu w XIII stuleciu z Wenecji i z Genui, zwabieni opowiadaniami sekretarza Dżengiz-Chana, genueńczyka Marco Polo, który długie lata spędził w Mongolii, Tybecie i Chinach, podróżując z cesarzem i chanem Kubłajem, władcami Azji i połowy Europy. Są to jedyni w Tybecie mieszkańcy trudniący się rolnictwem i zagrodową hodowlą bydła na wzór europejski. Pamięć o swych przedsiębiorczych przodkach przechowało wiernie wiele pokoleń wraz z opowieściami o ich życiu i czynach, przekazując potomkom stare zbroje weneckie, hełmy i miecze genueńskie. Nie pamiętając imion przodków i z pewnością nie mogąc wymówić nazwisk cudzoziemskich przechowali oni jednak przydomki: „Bystry”, „Walczący”, „Strzelec”, „Pogromca strasznego lamparta śnieżnego” (felis nivica). Pośród tych potomków mieszkańców pięknej Italii spotkałem dwie kobiety o niebieskich oczach i prześlicznie wykrojonych ustach. Te tybetańskie „signoriny” były jednak nie mniej brudne i dzikie od innych Tybetanek, których pochodzenie ginie w mroku przeszłości.

Co prawda istnieje mit, że jakiś żądny wrażeń samiec-małpa dotarł przez straszliwe Himalaje do Tybetu, gdzie pojął za żonę córkę „ducha gór” i od tej pary małżonków wyprowadza się lud tybetański.

Stąd kult małpy przedostał się do Chin, gdzie w architekturze i w malarstwie w wiekach XIII, XIV i XV figuruje ona bardzo często w przeróżnych motywach.

Gdy znów wyruszyliśmy w drogę, od razu spostrzegliśmy, że jesteśmy śledzeni. Jacyś pojedynczy jeźdźcy często wyłaniali się z lasów i spoza skał i obserwowali każdy nasz ruch, wszystkie zaś próby, aby zbliżyć się do nich i rozmówić, spełzły na niczym. Znikali jak cienie na swych małych, śmigłych konikach.

Przebrnęliśmy w śniegu ciężkie do przebycia przejścia górskie Hamszan, idąc śladami jakichś wozów i jeźdźców i już mieliśmy stanąć na popas, gdy nagle około czterdziestu jeźdźców nadjechało na białych koniach i dało do nas kilka salw.

Dwóch moich oficerów z krzykiem spadło z koni. Jeden był zabity, drugi żył jeszcze kilka minut. Nie pozwoliłem swoim ludziom strzelać i wywiesiwszy białą flagę, przywołałem Kałmuka i pojechałem w stronę jeźdźców w celu zawarcia umowy pokojowej.

Tybetańczycy dali do nas jeszcze dwa strzały, lecz po chwili strzelanina umilkła i grupa jeźdźców zaczęła zjeżdżać ku nam z jednej z gór.

Po milczącym powitaniu zaczęliśmy układy. Tybetańczycy oznajmili, że na Hamszanie, jako na miejscu poświęconym bogom, nie wolno palić ogniska i popasać, i radzili nam jechać dalej, gdzie będziemy bezpieczniejsi.

Wybadawszy nas, skąd i dokąd jedziemy, jeden z Tybetańczyków w przykładny sposób zadziwił nas powiedzeniem, że zna bolszewików i uważa ich za ludzi dobrych, dążących do oswobodzenia ludów Azji od jarzma białych najeźdźców i ciemiężców. Nie chciałem prowadzić z rozbójnikami sporu politycznego i pożegnawszy ich odjechałem. Przez cały czas, jadąc z góry do naszego oddziału, oczekiwaliśmy kulki w plecy, lecz Tybetańczycy widocznie uszanowali białą flagę.

Ze smutkiem pozostawiliśmy ciała dwóch naszych przyjaciół wśród kamieni i powoli ruszyliśmy dalej. Jechaliśmy przez całą noc, usiłując wyjść z gór, przez których szczyty prowadził Hamszan. Konie nasze stawały i kładły się zmęczone, lecz zmuszaliśmy je do dalszego pochodu. Stanęliśmy dopiero wtedy, kiedy słońce było już wysoko. Na wszelki wypadek nie rozkulbaczyliśmy koni, daliśmy im tylko możność położenia się i wypoczęcia.

Przed nami leżała szeroka równina bagnista. W tym miejscu bierze początek rzeka Ma-Chu, która jest niczym innym, tylko źródłami jednej z największych rzek Azji — Żółtej, czyli Hwang-Ho. W oddali połyskiwało wielkie jezioro Arung-Nor.

Rozpaliliśmy ogień z „agryłu” (suchego nawozu), o który w Mongolii i w Tybecie nietrudno i zaczęliśmy przyrządzać herbatę, gdy naraz ze wszech stron zaczęto ostrzeliwać nas zupełnie sprawnym ogniem.

Pochowaliśmy się pomiędzy kamienie w oczekiwaniu dalszych wypadków. Strzelanina stawała się coraz gęstszą. Wszędzie z okolicznych wyżyn błyskały ogniki wystrzałów karabinowych, kule świstały we wszystkich kierunkach.

Stało się oczywiste, że wpadliśmy w zasadzkę, gdyż otoczono nas i musieliśmy zginąć. Spróbowałem znowu wywiesić białą flagę, lecz gdym się tylko podniósł, gęsta strzelanina zmusiła mnie do ukrycia się za skałą; jednocześnie kula, odbiwszy się od kamienia, wpiła mi się w lewą nogę. Jeden z moich ludzi padł trupem. Nie mieliśmy innego wyjścia, tylko przyjąć bitwę.

Rozpoczęliśmy ogień.

Potyczka trwała około dwóch godzin. Oprócz mnie, jeszcze trzech moich towarzyszy odniosło lekkie rany. Walczyliśmy, dopókiśmy mogli, lecz bandyci się zbliżali, coraz celniej strzelając. Położenie nasze stawało się rozpoczliwe.

— Dość tego! — rzekł stary pułkownik. — Siadać na koń! Musimy skierować się dokądkolwiek, bo tu nas wystrzelają.

„Dokądkolwiek”...

Było to słowo straszliwe!

Naradzaliśmy się niedługo. Rozumieliśmy, że im bardziej będziemy się posuwali w głąb Tybetu,

1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 ... 34
Idź do strony:

Darmowe książki «Ludzie, zwierzęta, bogowie - Ferdynand Ossendowski (biblioteka publiczna TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz