Ludzie, zwierzęta, bogowie - Ferdynand Ossendowski (biblioteka publiczna TXT) 📖
Zwierzęta, ludzie, bogowie to przedwojenny światowy bestseller, tłumaczony na 19 języków, co zapewniło książce zagraniczną popularność porównywalną jedynie z Quo vadis Henryka Sienkiewicza.
Oparta na faktach książka opowiada o brawurowej ucieczce autora przed bolszewikami. Jego droga prowadzi przez Syberię, Mongolię, Tybet i Chiny. Książka pełna jest interesujących obserwacji etnograficznych, a jej końcowe partie opowiadają o arcyciekawej postaci — baronie Ungern von Sternbergu, bałtyckim Niemcu i buddyście, walczącym po stronie białych i dążącym do zapewnienia Mongolii niepodległości.
Zwierzęta, ludzie, bogowie zawierają również elementy fantastyczne — ważną rolę w rozwoju akcji odgrywają przepowiednie, a buddyjskie legendy przedstawiane są jako co najmniej prawdopodobne.
- Autor: Ferdynand Ossendowski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ludzie, zwierzęta, bogowie - Ferdynand Ossendowski (biblioteka publiczna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ferdynand Ossendowski
Zacząłem się ubierać i z przyzwyczajenia włożyłem do kieszeni mego palta rewolwer.
— Niech pan zostawi tę zabawkę! — z uśmiechem zawołał baron. — Tu panu już nic nie zagraża. Zresztą hutuhtu z Narabanczi przepowiedział panu, że „szczęście zawsze z nim będzie! ”
— A tak! — zgodziłem się — lecz hutuhtu nie powiedział, co on uważa dla mnie za szczęście. Może śmierć — najlepszy odpoczynek po mojej włóczędze? Muszę się jednak przyznać, że wolę jeszcze podróżować, byle żyć.
Wsiedliśmy do samochodu, którym kierował wyprostowany i sztywny jak posąg oficer bez czapki.
— W stronę radiostacji — rozkazał baron.
Pomknęliśmy.
W Urdze, jak w dzień tak i wieczorem, tętniło życie.
Tylko w nocy było ono dziwniejsze i bardziej tajemnicze. Pośród hałaśliwego tłumu przejeżdżali jeźdźcy różnych szczepów mongolskich, odróżniających się wzajemnie formą kulbak i sposobem trzymania się na siodle. Szła poważnie karawana naładowanych wielbłądów; ciągnęły ciężkie wozy — „arby” o dwóch kołach, skleconych z sześciu kawałków grubo ciosanego drzewa, nabitego olbrzymimi gwoździami; a wszystko to było zalane fioletowym światłem dużych latarni elektrycznych. Po opanowaniu Urgi baron natychmiast rozkazał poprawić zepsutą od dawna stację elektryczną, oczyścić ulice miasta, które zapewne od czasów Dżengiz-Chana nie znały miotły i dezynfekcji, i zainstalować sieć telefoniczną. Powstały różne warsztaty i fabryczki, zaczęły funkcjonować szkoły, szpitale, ambulatoria, punkty weterynaryjne, ruch autobusowy; naprawiono drogi, domy i mosty. Baron opiekował się handlem i przemysłem i nielitościwie wieszał rosyjskich i mongolskich żołnierzy za okradanie sklepów chińskich.
Stolica „Żywego Buddhy”, spadkobiercy tronu wielkiego Dżengiza, zalana elektrycznością! Doprawdy, był to nie mniejszy cud niż wszelkie praktyki czarowników mongolskich!
Gdyśmy wjeżdżali do dzielnicy rosyjskiej, na moście przerzuconym przez mały potok stało kilku żołnierzy, flirtujących z Mongołkami. Żołnierze skamienieli w postawie wojskowej przed generałem, dwie Mongołki uciekły pod most, a reszta kobiet w przerażeniu pozostała na miejscu. Po chwili wszystkie podniosły dłonie do swoich uczesań fantastycznych salutując po wojskowemu.
Generał uśmiechnął się i rzekł do mnie:
— Czy pan widzi, jaka u mnie panuje dyscyplina? Nawet Mongołki salutują!
Za miastem samochód pomknął jeszcze szybciej. Zimny wiatr zrywał czapki i rozrzucał poły palt. Baron, przymknąwszy oczy, widocznie rozkoszując się szybką jazdą, szeptał chwilami:
— Prędzej!... prędzej!...
Szofer przyśpieszał biegu, aż powietrze świstało w uszach. Milczeliśmy. Nagle baron się odezwał:
— A ja wczoraj obiłem adiutanta za to, że nie pozwolił mi dokończyć opowiadania...
— Przecież generał może to uczynić obecnie! — odparłem.
— Czyż panu to jeszcze nie zbrzydło? — zapytał, a w jego głosie posłyszałem radość. — No dobrze! Teraz nastąpi część najciekawsza...
Ungern usiadł wyprostowany jak świeca, nie dotykając poduszek samochodu i paląc papierosa za papierosem rozpoczął:
— Miałem zamiar założyć w Rosji zakon wojskowych buddystów. Po co? — Dla obrony moralnej ewolucji ludzkości od zgubnych wpływów rewolucji, gdyż jestem tego zdania, że postęp ewolucyjny prowadzi do ideału, tj. bóstwa, rewolucja zaś po gwałtownym skoku naprzód wstrzymuje rozwój i prowadzi wstecz do zezwierzęcenia. Lecz działałem w Rosji, w tym przeklętym kraju, gdzie nie ma dyscypliny w narodzie, gdzie chłop chodzi do cerkwi chrześcijańskiej, wierzy zaś w wiedźmy i czary, gdzie klasa inteligentna dba tylko o własne zadowolenie i przyjemności. Lud brutalny, dziki, niepiśmienny, powiedziałbym nie lud, lecz specjalny zoologiczny rodzaj ssących; romantyczny inteligent rosyjski wmawiał w siebie i innych, że naród rosyjski jest męczennikiem, roznosicielem idei bóstwa, wszechświatowej tęsknoty ku dobru, wmawiał, nie znając swego narodu i nie kochając go wcale.
Wobec takich właściwości charakteru moi towarzysze zaczęli się wyłamywać spod praw mego „zakonu”. Wtedy wprowadziłem celibat, wyrzeczenie się wygód życiowych i zbytków podług ustawy klasztorów lamaickich. Żeby zaś dać ujście energii, pozwoliłem na nieograniczone używanie wódki, opium, haszyszu... Teraz za picie wódki — wieszam, wówczas zaś upijaliśmy się do delirium tremens. Oczywiście zakonu nie utworzyłem, lecz wychowałem dwie setki dzielnych, bezwzględnie odważnych oficerów, którzy położyli wielkie zasługi w wojnie z Niemcami i z bolszewikami. Wszystkich, którzy pozostali przy życiu, zużytkował później hetman Siemionow, lecz niestety jest już ich bardzo niewielu... Wojna — zła macocha!...
— Radio, ekscelencjo! — oznajmił szofer.
— Zatrzymaj się! — rozkazał generał.
Obejrzeliśmy dużą stację telegrafu iskrowego, dobrze urządzoną przez Amerykanów dla rządu chińskiego. Przeczytaliśmy kilka przejętych telegramów pomiędzy Moskwą, Władywostokiem i Pekinem. Pokazano nam jakąś depeszę ze szczytu wieży Eiffel w Paryżu. Baron kazał natychmiast posłać kilka telegramów do sztabu, dla umieszczenia ich w wychodzącej od czasu do czasu jednodniówce, wydawanej w drukarni należącej do konsulatu rosyjskiego.
Gdy skończyliśmy czytanie depesz i oglądanie stacji, baron zaprosił mnie do samochodu i zapalając papierosa zawołał z radosnym uśmiechem:
— Teraz... w przestworze!
Szofer ruszył pędem wiatru i wkrótce utonęliśmy w mroku nocy, w przestrzeni bezgranicznych stepów, poprzecinanych niewysokimi, pochyłymi wzgórzami. Nie mogłem zrozumieć, czemu nie rozbiliśmy się, nie ulegliśmy najokropniejszej katastrofie! Samochód skakał jak piłka po kamieniach i rowach, przebiegał przez małe potoki, w niepojęty sposób lawirował pośród nagromadzonych gdzieniegdzie odłamów skał. Szofer, tak umiejętnie kierujący olbrzymią maszyną, musiał mieć chyba oczy żbika.
W mroku nocy zauważyłem małe ogniki rudawe, które co chwila zapalały się lub gasły...
— To wilki! — uśmiechając się rzekł Ungern. — Nakarmiliśmy je do syta swoim i nieprzyjacielskim mięsem. — Ale pozwoli pan, że będę dalej opowiadał o swoich przejściach.
Zwrócił się do mnie i wpatrując mi się swoim zwyczajem w oczy, zaczął:
— Podczas wojny niemieckiej zaprzyjaźniłem się z Gregorym Siemionowem. Obaj odnieśliśmy dużo ran i otrzymaliśmy krzyże walecznych. Na froncie widzieliśmy stopniowy rozkład armii, spodlenie duszy rosyjskiego chłopa i mieszczanina, przewidywaliśmy zdradę Rosji względem sojuszników i rozumieliśmy całą głębię niebezpieczeństwa, zagrażającego ludzkości ze strony rewolucyjnej dziczy rosyjskiej. Wówczas towarzysz mój, zwykły esauł kozacki, a obecnie hetman wszystkich kozaków syberyjskich, Siemionow, ułożył olbrzymi, porywający plan. My się z nim rozumiemy. Siemionow to na pół Mongoł, ja buddysta. Siemionow postanowił połączyć wszystkie szczepy mongolskie, związane pomiędzy sobą krwią plemienną lub jednakowym kultem religijnym, w jedno państwo azjatyckie, składające się z autonomicznych części pod moralnym kierownictwem Chin, kraju najstarszej i najwznioślejszej kultury duchowej. Państwo to powinno by być silne moralnie i fizycznie; musiałoby się zabezpieczyć od wpływów rewolucji wysokim murem surowych i mądrych praw oraz bronić swojej duchowej podwaliny: kultu, wiary, filozofii i polityki. Jeżeli zdemoralizowana i szalona ludzkość nie zatrzyma się w swym biegu ku przepaści i wyda na zagładę cały dobytek ducha ludzkiego, państwo azjatyckie będzie zmuszone położyć temu tamę i zabezpieczyć ludzkości długotrwały pokój. Tak myślał hetman Siemionow i będąc jeszcze na froncie niemieckim, rozpoczął agitację pośród Buriatów i Turkmenów. Słowo hetmana padło na urodzajną glebę! Zresztą nie mogło być inaczej. Wszyscy Azjaci z wyjątkiem Japończyków rozumieją, że spekulacyjna kultura zachodu prowadzi ludzkość do zguby, zatruwając ją bakcylami rewolucji. Plan zjednoczenia Mongołów był bliski urzeczywistnienia w 1918 roku, kiedy Rosja haniebnie zdradziła Francję, Amerykę i Anglię. Wtedy Siemionow oznajmił, że nie może pozostawać w szeregach zdrajców, protestował przeciwko traktatowi zawartemu w Brześciu Litewskim i wyjechał do Zabajkala w celu werbunku ochotników dla naszej wojny z Niemcami. Z nim razem pojechałem też i ja oraz kilku innych oficerów. Postanowiliśmy zmobilizować Azję do wojny z Niemcami, posłaliśmy emisariuszy do Mongolii, Tybetu, Turkiestanu i Chin. Sprawy szły dobrze. Ale wtedy właśnie bolszewicy zaczęli wytępiać oficerów i byliśmy zmuszeni rozpocząć walkę obronną, która przeszła w zaciętą wojnę domową. Na ogólną organizację azjatycką nie pozostawało już czasu! Uformowaliśmy swą armię, nie przestając marzyć o dniu, kiedy obudzimy całą Azję mongolską i z jej pomocą utrwalimy pokój i Boga na zalanej krwią ziemi. Ze swej strony dopomogłem temu przebudzeniu się Azji, dając niepodległość prastaremu krajowi władcy Azji, sławnego i mądrego Dżengiza... A mimo to hetman Siemionow obawia się mnie, mojej surowości i okrucieństwa. Nie może jeszcze zrozumieć, że prowadzimy walkę nie z partią polityczną, lecz z „sektą” spiskowców przeciw całej duchowej kulturze ludzkości, przeciwko idei bóstwa. Proszę mi wytłumaczyć, dlaczego Włosi skazują na śmierć członków mafii „czarnej ręki”, dlaczego Amerykanie sadzają na fotelu elektrycznym anarchistów-bombistów i dlaczego ja nie mam tępić bolszewików, morderców duszy i ciała społeczeństwa? Siemionow — pół-Rosjanin, pół-Mongoł — człowiek wrażliwy i miękki, ja zaś jestem Teutonem, potomkiem „Brata Szatana” i piratów. Dla sekty morderców — tylko śmierć!... Wracamy do Urgi!...
Po dwóch godzinach zamajaczyły przed nami dalekie jeszcze ognie miasta.
Niedaleko od wjazdu do Urgi, koło jednopiętrowego domku stał samochód.
— Co to ma znaczyć? — zapytał baron szofera.
Szofer nie umiał mu wytłumaczyć.
— Podjeżdżaj do tego domu! — rozkazał baron.
Zatrzymaliśmy się przed gankiem. W tej chwili drzwi z łoskotem się rozwarły, z domu wybiegło kilku oficerów, którzy w popłochu rzucili się do ucieczki.
— Stój! — dźwięcznym, wysokim tenorem krzyknął Ungern.
Wszyscy stanęli jak wryci.
— Wróćcie — rozkazał tonem, jakim się mówi do psów, nie do ludzi.
Gdy wrócili z głowami pochylonymi, baron wszedł za nimi, opierając się na swym ciężkim taszurze. Drzwi pozostały otwarte, mogłem więc słyszeć i widzieć wszystko, co zachodziło w oświetlonym pokoju.
— Oj, będzie bieda! — wyszeptał z trwogą oficer-szofer. — Nasi oficerowie, dowiedziawszy się pewno, że baron pojechał za miasto na daleki spacer, postanowili urządzić ucztę. Teraz baron każe ich rozstrzelać albo zatłuc kijami... Bieda!
Widziałem przez drzwi koniec długiego stołu, zastawionego butelkami i blaszankami po konserwach. Na rogu siedziała młoda kobieta, która na widok barona w przerażeniu zerwała się z miejsca. Z pokoju dochodził chrapliwy głos Ungerna. Padały ciężkie, urywane zdania:
— Wasza ojczyzna ginie. Hańba okrywa was, Rosjan, a wy tego nie możecie zrozumieć... Odczuć... Potrzebujecie wina... kobiet... kart... Szubrawcy... zwierzęta!... Po 150 taszurów każdemu... po 150!...
Głos mówiącego zniżył się do złowrogiego szeptu.
— A wy, kobiety, czyż nie czujecie zguby waszego narodu? Nie czujecie bólu ludu? Dla was jest to obojętne! Zlitowałybyście się nad swoimi mężami! Oni tam na froncie i w boju, może zginą... Wy zaś tutaj pijecie wino... oddajecie się rozpuście, osłabiacie ducha moich oficerów!... Wyście nie kobiety! Szanuję kobietę, która czuje głębiej od mężczyzny... Wy zaś nie jesteście kobietami! Słuchajcie, co powiem. Jeżeli która z was jeszcze raz zostanie przeze mnie przyłapana, każę powiesić.
Zawrócił się i wyszedł. Sam dał trwożny sygnał syreną samochodu i rozkazał patrolowi, który zjawił się natychmiast, zaprowadzić aresztowanych do komendanta.
W ciągu dalszej drogi Ungern milczał, oddychając ciężko i coś szepcąc. Nareszcie odezwał się:
— Krzyczą, piszą, że jestem okrutny... Szalony baron! Ja zaś nie mogę zrzucić z siebie zmory zdrady armii, do której należałem; nie jem, nie śpię, gdyż mam ciągle przed sobą straszne obrazy śmierci najszlachetniejszych ludzi... Śmierć z rąk najgorszych, najciemniejszych, najwystępniejszych zbrodniarzy! A ci... nie mogą bez wódki! A kobiety... te kobiety bez serca, szlachetności... bez duszy! „Krwawy” generał!... Z takimi tylko można walczyć surowością! Rosjanie nie powinni lubić — muszą się bać... To są zwierzęta... Zwierzęta...
Baron zapalał papierosa za papierosem i rzucał je ruchem gwałtownym.
— Niech pan zje ze mną kolację! — zaproponował po chwili.
Na kolację był również zaproszony naczelnik sztabu, młody, skromny, bardzo dobrze wychowany prawnik, syn znanego w Rosji profesora Iwanowskiego. Podano jakąś gorącą potrawę chińską, po niej zaś zimne mięso, kompot z kalifornijskich owoców i herbatę. Jedliśmy zwyczajem chińskim laseczkami z kości.
Baron był podrażniony i smutny. Bardzo ostrożnie nawiązałem rozmowę o aresztowanych oficerach, starałem się znaleźć dla nich usprawiedliwienie w surowym trybie życia dywizji i w potrzebie rozrywki.
— To są jednostki zgniłe, pogrążone w rozpuście!... — mówił gniewnie generał.
Naczelnik sztabu podtrzymał mnie i wreszcie Ungern zmiękł i kazał aresztowanych uwolnić.
Nazajutrz spędziłem dzień ze swymi towarzyszami i zapoznałem się bliżej z życiem miasta. Gwałtowna natura barona zmuszała wszystkich do pracy. Sam był wszędzie i we wszystko wglądał, nigdy jednak nie wtrącając się do zarządzeń kierowników. Wszystko było przewidziane. Nabijano pociski armatnie i karabinowe, remontowano armaty i inną broń, rozpoczynano fabrykację prochu i gazów trujących, robiono saletrę i terpentynę, którą miano zastąpić benzynę przy samochodach; baron marzył o samolotach i tankach... Wszystko, co żyło — pracowało. Domy handlowe były zajęte dostarczaniem żywności i materiałów potrzebnych dla armii. Nawiązywano stosunki handlowe z Chinami.
Wieczorem zaprosił mnie do siebie naczelnik sztabu Ungerna. W jurcie jego było kilku oficerów. Gospodarz częstował nas herbatą z konfiturami oraz ciastkami chińskimi. O godzinie 11-tej wszedł do jurty, coś nucąc, pułkownik Sipajłow. Wszyscy od razu umilkli i pod różnymi pozorami zaczęli wychodzić.
— Nie lubią Sipajłowa — mruknął pułkownik, filuternie mrużąc swoje bezbarwne oczy i bryzgając śliną.
W chwili gdy Sipajłow wszczął rozmowę z naczelnikiem sztabu, do jurty wszedł baron, który spostrzegłszy pułkownika zachmurzył czoło i z obrzydzeniem w głosie rzekł do mnie:
— Niech pan nie rozmawia z tą gadziną!
Sipajłow zbladł i wcisnął swoją potworną głowę w plecy. Baron opuścił jurtę i po chwili słyszeliśmy, jak wydawał rozkaz, aby zajechał samochód.
— Oj — jęknął Sipajłow — wiem, że przyjdzie dzień, kiedy baron każe mnie zatłuc kijami!
Lecz w głosie jego poczułem udany strach. Wychodząc, pułkownik zawołał wesoło.
— Pijecie tylko herbatę? Każę przysłać panom na kolację przepyszny pieróg z rybą i doskonałej zupy.
Gdy wyszedł, naczelnik sztabu porwał się za głowę i wyszeptał z rozpaczą:
— Boże mój, Boże! Do jakiego upodlenia doprowadziła nas rewolucja. Zmuszeni jesteśmy pracować z takimi typami! Ze zbrodniarzami i złodziejami... Sipajłow jest złym duchem barona. Podsuwa mu do podpisu coraz to nowe wyroki śmierci, zabija ludzi niewinnych bez sądu i bez wiedzy generała, rabuje pod pokrywką nie istniejących rozkazów barona...
W parę minut przyszedł od Sipajłowa żołnierz i przyniósł obiecaną kolację. Gdy się nachylił, rozwiązując serwetkę, naczelnik sztabu wskazując go oczami szepnął:
— Niech się pan uważnie przyjrzy temu człowiekowi!
Żołnierz był małego wzrostu, o szerokich, silnych barach. Ubrany był bardzo starannie. Jego gładko wygolona twarz była bardzo uprzejma, spokojna, pełna szacunku „dla naczalstwa”, lecz w szarych przymrużonych oczach i w załamaniu ust było coś odpychającego i strasznego.
Gdy opuścił jurtę, naczelnik sztabu opowiedział mi, że ten żołnierz, nazwiskiem Czystiakow,
Uwagi (0)