Darmowe ebooki » Publicystyka » Miasta umarłe - Jerzy Żuławski (gdzie czytać książki txt) 📖

Czytasz książkę online - «Miasta umarłe - Jerzy Żuławski (gdzie czytać książki txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski



1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 ... 24
Idź do strony:
patrzy obłędnie wkoło, nie widząc nic... Czy to jej własne słowa, czy też coś innego szepce w niej tym dziwnie obcym głosem: „Gorzki posmak leżał na wargach twoich, czy to był posmak krwi? Czy też miłości posmak?...” I teraz tajemnica nagle zrozumiana, wielka, przerażająca: „Mówią, że gorzka jest miłość, ale (wykrzyk prawie obłędny) niech będzie! Niech będzie!...” Spazm ją chwyta za krtań, pochyla się, słania, opada nad trupem: „Ja całowałam usta twoje, Johanaan! Całowałam... twe... usta...” — Łkanie słyszę w tych słowach.

Herodes odwraca się jeszcze ze stopni pałacu:

— Zabić mi tę kobietę!

Żołnierze miażdżą tarczami jej ciało.

Czy Pani rozumie, że śmierć ta na końcu to nie wymiar kary dla winnej, lecz raczej akt litości ze strony poety nad nieszczęśliwą?

Salome nie jest winna zgoła ani niczemu. Winien jest tylko Johanaan święty... To dziwne, a jednak tak jest. On — mimowolnie — żar w niej rozpalił i nawet nie spróbował, będąc świętym, w czysty i boski płomień go zmienić, lecz wzgardził nią po prostu, zniszczywszy bezpowrotnie jej dziewictwo. Ona teraz nie tylko ukoić swoją miłosną tęsknotę, ale nadto pomścić się musi. W tym celu poświęci wszystko, nawet wstyd swój dziewiczy. Ale Johanaan i za to musi zapłacić. Szalonym, rozpaczliwym tańcem kupuje Salome nie tylko głowę proroka, lecz nadto prawo żądania jej. I obowiązek niejako. Tak wiele nie można dawać za darmo. I oto ma tę krwawą głowę w swych rękach, i czuje, jak miłość jej bezbrzeżną goryczą się staje, tryumf pozorny — ostatecznym pogromem całego żywota. Ta martwa głowa — to wszystko, co osiągnąć była zdolna za piękność swoją i miłość, za pogwałcone dziewictwo i wstyd swój pokalany. Błogosławiony rozkaz Herodesa, który ją chroni śmiercią od dalszego życia po tym dniu straszliwym!

Oto postać i dramat Salomy Oscara Wilde’a... Czy postać historyczna? Jakże to naprawdę jest obojętne! Niech Pani nawet nie myśli o tym w przyszłości, dając życie temu dramatowi na scenie. Wszak Pani wtedy nie myśli w ogóle o niczym spoza dramatu, niech Pani nie słucha nikogo i nikomu nie ulega, lecz tylko wżyje się duchem w tę krwawą duszę dziewiczą, zrozumie konieczność jej czynu, a potem niech Pani gra, jak gdyby jakąś własną przyszło grać tragedię.

Wiem, że patrząc na to, nie będę bił oklasków, tak jak ich nie bił nikt z obecnych w chwili śmierci Salomy. Dramat nie jest powtórzeniem życia ani zrobioną zeń zabawką lub nauką: jest życiem sam dla siebie.

Noc feluzańska

Zaczął opowiadać z pewnym umyślnym wahaniem w głosie:

— Nie wiem, czy mi pani nie przerwie, bo rzecz jest trochę... niebezpieczna! Ale upoważniam panią do tego w zupełności. Jak pani będzie tylko uważała, że dalej mówić nie powinienem, niech pani zastuka w stół, a w tej chwili zacznę rozmawiać... o pogodzie.

— Zgoda. Jeśli to jednak ma być coś naprawdę drażliwego, to niech pan tak usiądzie, aby pan na mnie podczas opowiadania nie mógł patrzeć...

— Abym rumieńca pani nie widział?

— Raczej przeciwnie: aby pan nie widział, że się już nie rumienię. Ale mniejsza o to. Proszę zaczynać. Więc: Było to we Fiesole148...

— Zaczęło się we Florencji. Pani wie, że kochałem się wówczas w pani...

— Mój Boże, czemuż ja o tym nie wiedziałam?

— Troszeczkę, troszeczkę tylko, ale zawsze na tyle dość, aby uciec za granicę szukać ukojenia...

— We Fiesole.

— We Florencji. Otóż dnia pewnego, było to w sobotę, o godzinie, gdy sklepy mają już zamykać, zauważyłem, że muszę sobie kupić świeży krawat. Wstąpiłem tedy na Via Calzaiuoli do jakiegoś magazynu, wślizgnąwszy się chytrze przez drzwi, przez parobka już zamykane. Sklep był pusty. Subiekci149 poszli już do domu, jedynie młoda kasjerka jeszcze coś porządkowała...

— Była ładna?

— Naturalnie, proszę pani. Inaczej nie byłoby mojej opowieści. Otóż zdołałem ją przekonać, że krawatu nieodzownie potrzebuję i poszliśmy szukać w pudełkach, przez nią własnoręcznie z półek zdejmowanych.

— Ładne to było szukanie! Znam ja już pana.

— Pani raczy się mylić. Szukanie było najprzyzwoitsze w świecie i takaż była rozmowa, którą z tą dzieweczką prowadziłem. Mogła mieć osiemnaście lub dziewiętnaście lat...

— Niech się pan nie chwali. Z pewnością była znacznie starsza.

— Czy mam przerwać opowiadanie?

— Ależ dlaczego? Wszakże jeszcze nie dał mi pan powodu zastukania w stół! — A jak wyglądała?

— Najcudowniejszy typ. Blondynka. Nigdzie nie ma tak pięknych blondynek, jak w północnych Włoszech i w Toskanii, naturalnie, nie mówiąc o pani.

— O obecnych nigdy się nie mówi. Więc cóż? Słucham pana.

— Nic. Umówiliśmy się, że następne, niedzielne popołudnie spędzimy razem. Miałem oczekiwać na Piazzale Michelangelo, koło posągu Dawida.

— Spóźnił się pan naturalnie.

— Ani trochę. A co ciekawsza, że i ona się nie spóźniła. Chodziliśmy przez całe popołudnie we dwoje, byliśmy w cukierni na lodach, kupiłem jej małego pinczerka od prześladującego nas chłopaka, z którym nie wiedziała, co zrobić...

— Z chłopakiem?

— Nie! Z pinczerkiem. Z chłopakiem ja nie wiedziałem, co zrobić, i dlatego właśnie psiaka kupiłem, aby się go pozbyć. Pod wieczór odprowadziłem ją do domu. Pożegnaliśmy się w dużej, pustej, zacienionej sieni przed schodami.

— Czy słodkie miała usta?

— O! Jak sen! Jak śmierć! Jak miód!

— Jak cukier! Jak krem śmietankowy! Jak sacharyna! Gdy ją pan dłużej będzie wychwalał, natychmiast w stół zastukam.

— Jak wola — inaczej nie mogę! Schodziliśmy się odtąd prawie każdego dnia, choć na chwilę wieczorem, gdy wychodziła ze sklepu. Błądziliśmy koło San Miniato del Monte, po Via dei Colli albo od Piazzale w dół tą cyprysową aleją, którą niegdyś Dante lubił chodzić...

— I rozmawialiście naturalnie o Boskiej Komedii?

— Nie, pani droga. Odgrywaliśmy raczej boską komedię. Nie broniła w mroku pachnącego wieczoru swoich gorących, młodych, świeżych ust ani rąk, ni ramion, ni szyi!...

— Zastukam!

— Niestety, nie ma powodu, bo na tym kończyło się wszystko! Gdy jej chciałem wytłumaczyć, że miłość ograniczeń nie zna i do wszystkiego ma prawo, drżała jak liść i, całując mnie w usta, prosiła, abym jej dał pokój, że ona nie może...

— Ależ w takim razie ta historia pańska zaczyna być nudna!

— To było we Florencji...

— Aha. Mam nadzieję, że się pan we Fiesole poprawił.

— Ja ostatecznie nie miałem się z czego poprawić...

— Więc ona.

— Zaraz. Otóż z końcem tygodnia umówiliśmy się, że następnej niedzieli ona się postara, aby cały dzień mieć wolny, i że go przepędzimy razem na górze, we Fiesole. Mieliśmy się spotkać w Carcino, gdyż ona gdzieś w tamtej okolicy mieszkała.

— Do rzeczy, do rzeczy!

— Przyszła nieco przed południem, jak poranek wiosenny. W lekkiej sukience, ze śmiejącymi się radością życia oczyma, z ustami nabrzmiałymi żądzą całowań...

— I tak dalej, i tak dalej! Już sobie resztę wyobrażam.

— Jeśli pani będzie wciąż przerywać, to nic nie powiem.

— Już słucham i milczę.

— Wzięliśmy powóz. Cieszyła się jak dziecko, w pięknym, lśniącym powozie, widząc przed sobą wyciągniętym kłusem biegnące konie. Dzień był wrześniowy, cudny, kiedy to — pani wie — nowa wiosna spada na Toskanię. Jechaliśmy, a potem, pragnąc ruchu użyć, szliśmy już piechotą po wijącej się w górę drodze, pomiędzy murami ogrodów, ponad które wyglądały późne, jesienne róże i dojrzewające grona winorośli. Karłowate, przysadziste figi gięły się od nadmiaru owoców, złoto-zielonych, szarych i fioletowych, na drzewach oliwnych wśród smutnych, srebrzystych liści lśniły jak perły niedojrzałe jeszcze oliwki...

— Czyście się zajmowali wyłącznie pięknością tego krajobrazu?

— Zgadła pani — po części. Gdyż dopełnieniem tego cudnego świata była mi ona. Dzieliłem się z nią zerwanym z drzewa owocem, wilgotne usta jej całując...

— Bardzo poetyczne. Ale czy nie złapał was przy tym zrywaniu owoców jaki ogrodnik?

— Jest pani bardzo prozaiczna, a nawet nie pozbawiona pewnego, że tak powiem, cynizmu. Zresztą pani wie, że w bajkach z wszystkich ogrodów wolno korzystać.

— Więc to jest bajka?

— Poniekąd. Bajką mi się to przynajmniej wydało, kiedy siedliśmy razem, tam, na górze, na kamiennej ławce przed starym fezulańskim klasztorem i patrzyliśmy pomiędzy ramy smukłych, czarnych cyprysów na Florencję piękną i dumną w dole, podobną zaiste do gwiazdy, jaką była w czasach Odrodzenia, rozsiewając blask swej sztuki i wiedzy na cały krąg świata. Nie mówiliśmy wtedy nawet wiele do siebie. Ona dziecięcym ruchem gładziła moją rękę i przytulała mi się do ramienia, a mnie było tak dobrze, tak dobrze i cicho... W duszy miałem wdzięczność dla niej niewysłowioną...

— I uwiódł ją pan naturalnie z wdzięczności!

— Ach, pani droga, to zwykły porządek rzeczy. Niech pani tylko pomyśli, że po drugiej stronie wzgórza, na którym siedzieliśmy, rozciągała się inna cudowna dolina, a gdyśmy w nią wzrok zapuścili, wśród złotej śreżogi150 widać tam było cyprysami ocienioną, białą willę Podere della fonte, gdzie ongi Bokacjusz151 umieścił swe towarzystwo z Dekameronu. A zresztą, właściwie nigdy nie wiadomo, kto jest uwodzącym, a kto uwiedzionym.

— Bardzo wygodna teoria dla uwodzicieli.

— Czy mam mówić dalej?

— Pod wieczór poszliśmy na obiad do hotelu, zdaje się jedynego, jaki jest we Fiesole, postawionego tuż na skarpie, skąd droga w dół spada, z cudnym widokiem na całą dolinę Arno i rozbłyskujące już wieczornymi lampami miasto. Kazałem obiad podać w ogrodzie... W dole przechodził jakiś robotnik, śpiewając tęskliwie: „O Italia, giardino del mondo...”152 Piliśmy wino. Podsuwałem jej pierwszej półmiski, nalewałem jej szklankę i służyłem jak damie. Promieniała weselem i radością. Bawiło ją to zwłaszcza, że chytry cameriere153, podając potrawy, tytułował ją całkiem poważnie „signora”154, jakoby moją żonę. Za każdym razem ściskała mi nieznacznie palce pod obrusem i mówiła do mnie przy służącym ostentacyjnie „ty”.

Wieczór był cudowny, a wino dobre i tęgie. Miałem zupełne złudzenie, że ją kocham, tę małą włoską dziewczynę, która przy mnie siedziała.

— Nie wiele panu snadź potrzeba!

— Nie, nie, pani droga. Wyładowany byłem wówczas miłością jak butelka lejdejska155 elektrycznością. Ten zapas tkliwości, który się we mnie nagromadził, musiał znaleźć jakieś ujście. Pani temu była winna!

— Cynik ohydny! Może mnie pan zrobi odpowiedzialną za wszystkie swoje łobuzostwa?

— Trudno, po części tak jest. Ale wtenczas nie myślałem o pani, za to zaręczam...

— Tego by jeszcze brakowało!

— Zbyt mnie zajmowały te drobne, krwią nabiegłe usta i oczy czarne, pod jasną falą włosów chwilami mgłą jakąś zachodzące przejrzystą i rozkoszną... Chłodno się na świecie zrobiło, przytuliła się więc do mnie całym ciałem — przez lekką bluzkę wyczuwałem bicie jej serca silne i przyspieszone.

— No, co tam pan wyczuwał...!

— Dobrze mi było. Dokoła był cień; po krzewach i kwiatach majaczył tylko niepewny obrzask świecy, w papierowym lampionie na stole naszym osadzonej... Zamilkła, a ja usta jej całowałem, rozchylone, gorące, ustom moim całe poddane. Wreszcie odsunęła się z lekka ode mnie i zauważyła cichutko, że czas już do domu. Zacząłem jej tłumaczyć, że dzisiaj powozu tu już nie dostaniemy...

— Co była nieprawda.

— Tak, co była nieprawda. Że piesza droga ją zmęczy, że potrzebuje spoczynku i tak dalej, i tak dalej, namawiając ją, aby we Fiesole na noc została. Początkowo nie chciała ani słyszeć o tym. Wreszcie, gdym jej przedstawił, że weźmiemy przecież dwa oddzielne pokoje w hotelu, po długich, ale to długich wahaniach zgodziła się, pod tym wszakże warunkiem, aby pokoje były na dwóch przeciwległych końcach korytarza, a klucze w jej ręku... Przystałem naturalnie na wszystko.

— O, chytry!

— Tak. Zatelefonowała tedy do zamężnej siostry swojej we Florencji, aby dała znać jej matce, że ją u siebie rzekomo na noc zatrzymuje. Stałem przy niej i słyszałem, jak ją siostra zapytywała, skąd telefonuje. Odrzekła szybko: „Da vicino, da vicino! Sto per la notte eon alcune amiche mia...”156, i rzuciła przezornie słuchawkę. Zwróciła się do mnie i pocałowała mnie gwałtownie w usta. Miałem jak najsłodsze nadzieje.

Było dość wcześnie, piliśmy więc jeszcze wino, odkładając na później wyszukanie odpowiednich pokojów... Na razie roztrząsaliśmy tę kwestię z czysto akademickiego punktu widzenia.

— A rezultat?

— Rezultat był ten, że jeśli nie znajdziemy wolnych dwóch odległych pokoi, weźmiemy przyległe, jednakowoż pod żadnym warunkiem nie mogą one być drzwiami bezpośrednio ze sobą połączone. Gdyby zaś drzwi takie istniały, mają być zamknięte, a klucz będzie się znajdował u niej. Jeśliby zaś drzwi owe klucza nie miały i nie dały się zamknąć, to w żadnym razie mnie nie będzie wolno progu ich przestąpić. Chyba na jedną malutką chwilkę, aby jej oddać dobranoc, kiedy będzie już w łóżku.

— Coraz lepiej! O łotrze, łotrze!

— Ostatecznie pani wie, że nie zawsze w małym hotelu we Fiesole dwa pokoje są wolne. Trzeba było rozważyć i tę ewentualność. Roztrząsnęliśmy ją dokładnie przy małej, pękatej flaszce perlistego orvieto157...

— Domyślam się wyniku.

— Cieszy mnie przenikliwość pani. Stanęło więc na tym, że gdyby jeden tylko był do rozporządzenia, muszą się w nim znajdować dwa łóżka, i to pod przeciwnymi stojące ścianami. Ponieważ zaś ten sposób aranżowania pokoi sypialnych we Włoszech jest rzadki, więc na wypadek, gdyby łóżka stały obok siebie, ma być między nie wsunięty parawan. W razie

1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 ... 24
Idź do strony:

Darmowe książki «Miasta umarłe - Jerzy Żuławski (gdzie czytać książki txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz