Miasta umarłe - Jerzy Żuławski (gdzie czytać książki txt) 📖
Zbiór krótkich tekstów młodopolskiego pisarza, poety i dramaturga, zebranych po jego przedwczesnej śmierci w roku 1915.
Wyróżniają się refleksje nad przeszłością i przemijaniem podczas podróży autora po Prowansji i pobytu w Rzymie, doskonała recenzja i zarazem analiza tragedii Oscara Wilde'a Salome oraz wnikliwe uwagi na temat sztuki.
- Autor: Jerzy Żuławski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Miasta umarłe - Jerzy Żuławski (gdzie czytać książki txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski
— Ja chcę, aby mi dano na srebrnej misie...
— Na srebrnej misie? Przepięknie! Moje skarby do ciebie należą, Salome! Mów, co ci mam dać na srebrnej misie?
Salome się zrywa — naga, jak do stóp królewskich była padła:
— Głowę Johanaana!
Nieubłagany, dumny rozkaz jest w tych słowach, żądanie straszne i niezachwiane: wszak z góry za nią już zapłaciła!
Król oniemiał; zdrętwiał cały dwór. Służebne podbiegają i zarzucają płaszcz na jej ramiona — ona sama zapomniała o tym, że jest naga. (Tego się zazwyczaj na scenie nie robi, nie wiadomo, dlaczego, kiedy to jest potrzebne).
Wśród głuchej ciszy odzywa się wreszcie głos Herodiady:
— Dobrze powiedziano, moja córko!
— Nie! Nie!— krzyczy Herodes, zrywając się z tronu. — Nie słuchaj matki! Ona źle ci radzi!
— Nie słucham mojej matki... — Pogarda w tych słowach. — „I cóż mnie obchodzi matka? — myśli. — Ona chce śmierci jego, bo go nienawidzi, a ja... ja...” — Kurcz jakiś chwyta ją za gardło, ale usta poczynają się uśmiechać — strasznie... — Dla własnej przyjemności ja żądam na srebrnej misie głowy Johanaana! — Spojrzała na króla; on się waha... Nagły lęk: „Może nie zechce zrobić tego... Jak to? Nie zechce? Więc wszystko, wszystko byłoby na próżno?” — Przysięgliście, tetrarcho! Nie zapominajcie, o tym, wyście przysięgli! — Patrzy nań pytająco, z zapartym oddechem... z obawą...
— Tak jest, przysiągłem, na bogów! Ale... żądaj czego innego ode mnie...
Pewna już jest. Otrzyma to, czego żąda, byle nie ustępować! Mówi więc stanowczo, ale spokojnie:
— Ja żądam głowy Johanaana.
— Nie, nie! Ja nie chcę!
— Przysiągłeś, tetrarcho.
I pięć razy jeszcze powtarza to straszne żądanie. Król mówi jej o swych skarbach, obiecuje jej białe ptaki i najdroższe klejnoty, ale ona tego nie słyszy. Wciąż tylko, coraz natarczywiej, coraz pewniej powracają na usta jej te słowa: „Ja chcę głowy Johanaana!”
Niech tylko dobry duch opiekuńczy sztuki ustrzeże każdą aktorkę od mówienia tego w ten sposób, jak to czyni Lotte Sarrow! Nie krzyk upartej i kapryśnej histeryczki, ale świadome żądanie kobiety, która za tę krew z góry dziewictwem swym zapłaciła i wie, że ma prawo jej teraz żądać. To nie jest prośba ani natręctwo, ani spór z królem, ale rozkaz po prostu, zrazu spokojny, potem coraz silniejszy, wreszcie już niecierpliwy, ale zawsze rozkaz, któremu król ulec musi i ulega w końcu.
Ściągnięty z jego palca pierścień śmierci dostaje się do rąk kata, który zstępuje w głąb cysterny...
I teraz znowu wspaniała, bardzo ciekawa i trudna do oddania scena Salomy. Mam na myśli ową chwilę, kiedy księżniczka, przechylona przez zrąb studni, wyczekuje śmierci proroka. — Śledziła ona zapewne, jak Herodiada, zdjąwszy pierścień śmierci z palca omdlałego króla, wręcza go katowi, i widziała, jak wszystkich, nie wyłączając oprawcy, ogarnia trwoga przed tym, co się ma stać. Coś jak uśmiech wzgardy musiało błysnąć na jej licach, i jej to rozkazującym wzrokiem przynaglony kat zstępuje w cysternę. Teraz się stanie... I nagle czuje Salome, jak i ją jakiś lęk bolesny chwyta za gardło. Spokój jej i pewność siebie nikną w jednej chwili — rzuca się ku cysternie, nachyla się w głąb... Gdyby teraz jaki jęk, okrzyk przerażenia lub odgłos walki doszedł stamtąd, może by wołała, aby mu życie darować, broniłaby go może sama... Ale nie. Głusza bezdenna. Zimna groza ją przejmuje.
— Cicho; nie słyszę nic; dlaczego ten człowiek nie krzyczy? — mówi w pomieszaniu.— Gdyby mnie kto przyszedł zabić, ja bym krzyczała, broniłabym się, nie zniosłabym tego! — I naraz czuje w sercu falę okrutnej, dzikiej mściwości. Tak! Ona chce ten śmiertelny krzyk usłyszeć. „Uderzaj! Uderzaj, pachołku, ja każę!” — Wciąż głucho... Co się tam dzieje? Wtem jakiś stuk, a! to zapewne kat przerażony upuścił topór... Obłędny niepokój ją ogarnia: Więc on będzie żył? Zwycięży? I to wszystko było za darmo? Za darmo na wzgardzenie miłość swoją bezcenną oddała? Za darmo pozwoliła oczom tych lubieżnych dworaków brudzić swe królewskie dziewicze ciało? Rozpacz, ból... W tej chwili ona go nienawidzi: on musi umrzeć! — Jeśli kat się boi, to znajdą się inni... Chwyta gorączkowo stojące obok chłopię: „Pójdź tu, tyś był przyjacielem tego, co się zabił... Idź, powiedz żołnierzom... niech mi przyniosą, czego żądałam, co tetrarcha mi przyobiecał, co do mnie należy!”
Chłopak cofa się z przestrachem. A więc Salome wprost do żołnierzy się zwraca: „Idźcie, przynieście mi głowę tego człowieka!...” Ale i żołnierze cofają się także. Bezradna rozpacz ją ogarnia. Rzuca się na kolana przed królem i po raz pierwszy woła doń z błagalnym krzykiem: „Tetrarcho, tetrarcho, rozkaż swoim żołnierzom, aby mi dali głowę Johanaana!” Król się nie odzywa, ale naraz zasłania twarz, Nazarejczycy146 klękają... Co to? Ogląda się, krótki, dziki okrzyk radości: oto z cysterny wyłania się czarne ramię kata ze srebrną misą i na niej krwawą głową świętego! W jednym mgnieniu oka jest już Salome przy zrębie, chwyta misę, unosi z tryumfem: „A, ty nie chciałeś dać mi swoich ust całować, Johanaan!”
Tymi słowy zaczyna się sławny monolog Salomy. I dziwna rzecz: ten monolog wspaniały robi na scenie zazwyczaj nadspodziewanie... małe wrażenie. Przynajmniej ja zauważyłem to za każdym razem. Wina jednak nie leży po stronie poety: monolog jest wspaniały rzeczywiście, ale... ale... no tak, trzeba, żeby aktorka pojęła Salomę naprawdę i stworzyła postać taką, jaką Wilde miał w swojej duszy, a wtedy i słowa monologu będą miały sens i pokażą całe bogactwo uczuć i nastrojów. Gdy się jednak dotąd z księżniczki judzkiej robiło kapryśną histeryczkę tylko, to wierzę, że nie wiadomo, co zrobić z tym całym przemówieniem, które wobec fałszywego założenia w bardzo ograniczonej skali tonów trzeba utrzymać. Wydaje się ono wtedy za długie; aktorka wykreśla sobie z niego to i owo, reżyser pomaga jej dzielnie, i kończy się na tym, że po usunięciu najgłębszych i najciekawszych zdań, które były niewygodne lub w ustach histeryczki zdawały się niepotrzebnie i bez znaczenia, pozostaje tylko nic niemówiący szkielet, który już wszystko jedno, jak będzie powiedziany.
Ale niech tylko artystka pamięta, czym jest Salome Oscara Wilde’a i co tę chwilę poprzedziło, niech pamięta, że osią — nie tylko tego monologu, ale całego dramatu w ogóle — są te, wykreślane zeń zazwyczaj słowa: „Dziewicą byłam, a tyś mnie pogwałcił! Byłam czysta, a ty żar tchnąłeś w moje żyły!” — i jeszcze... niech będzie artystką naprawdę, a nie aktorką jeno, a wtenczas monolog z pewnością w jej ustach inaczej się przedstawi!
Niepodobna mi przechodzić w nim zdania po zdaniu, wyrazu po wyrazie: ta szczegółowa robota musi być w tym miejscu, więcej niż gdzie indziej, pozostawiona doprawdy indywidualności artystki, zwrócę jednak uwagę na następstwo i zmianę paru zasadniczych tonów, które z samego pojęcia dramatu i postaci Salomy wynikają. A przede wszystkim jeszcze twierdzę z całą stanowczością, że tutaj nic wykreślać nie wolno, co najwyżej można skrócić bez szkody dla całości to miejsce, gdzie Salome we wschodnich obrazach opisuje piękność Johanaana, ale i to skrócić tylko, a nie usunąć zupełnie, jak to zazwyczaj bywa! Poza tym wszystko jest potrzebne.
Monolog zaczyna się wybuchem radosnego niemal tryumfu: „A, ty nie chciałeś dać mi swoich ust całować, Johanaan! Otóż ja teraz będę je całować, wgryzę się w nie zębami jak w owoc dojrzały!” — woła Salome, chwytając misę z głową świętego. Ten radosny tryumf usprawiedliwiony jest rozpaczliwą obawą, jaka go poprzedziła. Ale teraz ma już w ręku tę głowę ukochaną! Biegnie z nią, niemal jak zwierzę z łupem, które chce się ukryć, i powtarza gorączkowo: „Tak, teraz ja będę usta twoje całować, Johanaan! Czyżem ja ci nie powiedziała, że teraz będę cię całować?...” W tych ostatnich słowach jest już chęć usprawiedliwienia się raczej niż tryumf. ..Widzisz, musiało się to stać!” — myśli... Oto na przodzie sceny, z dala od królewskiego tronu, przysiada na ziemi ze swoim drogim ciężarem, pochyla się nad nim. „Ale dlaczego ty nie patrzysz na mnie... Twoje oczy były straszne... Otwórz je!...” Tutaj nie ma jeszcze szyderstwa, jest tylko coś jakby lęk, jakby prośba, która przechodzi w straszną, krew mrozem w żyłach ścinającą pieszczotę wobec trupa:. „Czemu ty nie patrzysz na mnie, Johanaan? Czy ty się mnie boisz, że nie patrzysz na mnie...?” I teraz dopiero szyderstwo, wywołane budzącym się wspomnieniem: „A język twój... ta żmija jadowita... czemuż się teraz nie porusza? To szczególne, co?” Nagły wybuch goryczy, jadu, obrażonej dumy dziewiczej: „Wzgardziłeś mną, Johanaan! Jak z dziewką obszedłeś się ze mną, judzką księżniczką!” I znowu tryumf jakiś szatański: „Oto ja żyję, a ty jesteś trup! Ta twoja głowa jest moja! Mogę z nią robić, co mi się podoba...” Głos jej się łamie, mimo straszną treść słów, jakie następują, drży w nich jakaś skarga, żal... „Mogę ją rzucić psom i ptakom niebieskim...” i nagle: „A, Johanaan! Johanaan! Ty byłeś jedynym człowiekiem, którego ja kochałam!” — Straszny krzyk, prawie mimo woli z piersi jej się wydzierający, a pełen bezbrzeżnego wyrzutu. I skarży się dalej, spowiada się jeszcze przed trupem: „Wobec innych wstręt tylko czułam, ale ty byłeś piękny...” Upaja się opisem czystej jego piękności, wspomina o bieli jego ciała, o czarnych włosach, o głosie potężnym, który ją dreszczem przejmował... A teraz to wszystko już przeminęło niepowrotnie, ona sama to wszystko zniszczyła. — „A, czemu ty nie patrzyłeś na mnie, Johanaan!... Zakryłeś oczy przede moim widokiem... jak mąż, który swego Boga chce jeno oglądać... I oglądasz go teraz, twego Boga, Johanaan, ale mnie, mnie nie widziałeś nigdy” — Zdaje mi się, że ten ustęp trzeba uważać nie jako szyderstwo, lecz raczej jako wyrzut obłędnej boleści, w którym brzmi nadto nuta pewnej dumy: twój Bóg lepszy ci był ode mnie, a przecież ja jestem tak piękna, że nic na świecie nie ma cenniejszego! — to jest mniej więcej myśl Salomy tutaj. Bo oto zaraz powiada: „Gdybyś był spojrzał na mnie, byłbyś mnie kochał z pewnością!” — Prawie że litość nad jego zaślepieniem drga w tym; żałuje go niemal, że na nią nie patrzył, i z bezbrzeżną, pokorną tęsknotą, która następnie w namiętne miłosne upojenie przechodzi, mówi dalej: — „Ale ja, ja widziałam ciebie, Johanaan! I — kochałam cię! Ach! Jakże ja ciebie kochałam!” — Dalsze słowa, w których są zwroty wprost z Salomonowej Pieśni nad pieśniami147 wyjęte, brzmieć powinny jak hymn jakiś uroczysty i weselny, w obłąkaniu, półgłosem śpiewany przez dziewicę, co w przeddzień ślubu oblubieńca straciła... Na scenie nikt mi jeszcze tego nie zrobił (wykreśla się zwykle owe przecudne zdania!), a jednak patrząc w książkę, słyszę te rytmiczne, faliste tony pół śpiewu, pół recytacji, tak pełne miłości, pieszczoty, żalu... — „I kocham cię jeszcze dzisiaj, Johanaan! — zawodzi Salome. — Ciebie jednego ja kocham! spragniona jestem piękności twojej i łaknę twojego kochania! Ani wino, ani owoce nie ukoją wielkiej tęsknoty mojej! Cóż ja uczynię teraz, Johanaan? Ani rzeki, ani wody ogromne nie zgaszą mojej miłości...” — I oto teraz wyrywają się z piersi te słowa, w których cały dramat się streszcza: „Księżniczką ja byłam, a tyś mną pogardził! Byłam dziewicą, a ty mnie zgwałciłeś! Czysta ja byłam, a ty żar tchnąłeś w moje żyły!” — To jest oskarżenie, rzucone na tę martwą głowę, które jak błyskawicą powinno oświecić czarną głąb tragedii. I zaś wyrzut rozpaczliwy, ale już tylko bólu pełen bezbrzeżnego: — „A, czemu ty nie spojrzałeś na mnie!... Byłbyś mnie kochał... ja wiem...” — A teraz głucho, uroczyście, poświętnie: — „bo tajemnica miłości większa jest niźli śmierci tajemnica. I miłości jeno oddać się godzi...” — Z tymi słowami pochyla się Salome nad głową proroka.
I znowu — ostatnia już — pauza w jej roli, podczas której przemawia zalękły i zgrozy pełen Herodes. Aktorki wypełniają ją zazwyczaj na scenie dosyć sztuczną pantominą, która ma obrazować wewnętrzną walkę Salomy, pragnącej pocałować trupa i bojącej się tego pocałunku zarazem. Nie wiem, czy to jest właściwe. Mnie się zdaje, że Salome nie walczy — wszak „tajemnica miłości większa jest niźli śmierci tajemnica!” Pochyla się więc tylko z wolna, z wolna nad martwą głową — oczy jej szeroko rozwarte wpatrują się w zastygłe rysy świętego, dłonie drżeniem jakiejś niewypowiedzianej pieszczoty chwytają jego czarny skrwawiony włos, a namiętnie drgające usta, coraz bliższe są sinych warg proroka... Pierś jej wznosi się ciężko, a głowa opada — niżej i niżej... Jakiś lubieżny dreszcz ją przenika, ściska jej gardło i mrozem przebiega po grzbiecie... Oto twarz jej jest już przy martwym licu świętego, trupi zapach krwi nozdrza jej rozdyma i mąci wszystkie zmysły... O, te usta! Te usta skrwawione, te usta! „Małżonku!...” szepce.
A na tarasie tymczasem na rozkaz Heroda zgaszono pochodnie, księżyc nawet skrył się za chmurę, i teraz w cieniu rozlega się nagle straszny krzyk Salomy:
— Pocałowałam usta twoje, Johanaan! Pocałowałam twe usta.
W ciemności dokonał się okropny jej ślub z trupem, nierozerwalny ślub miłości i śmierci.
To jedyne zdanie może, które Lotte Sarrow znakomicie wypowiada; tyle jest w głosie jej obłudy, radości i zgrozy zarazem. Psuje jednak wrażenie zaraz następnymi słowami, zbyt obojętnie mówionymi, w których powinien być tajemniczy dreszcz i zdumienie: Oto jak gdyby ze snu się zbudziła —
Uwagi (0)