Miasta umarłe - Jerzy Żuławski (gdzie czytać książki txt) 📖
Zbiór krótkich tekstów młodopolskiego pisarza, poety i dramaturga, zebranych po jego przedwczesnej śmierci w roku 1915.
Wyróżniają się refleksje nad przeszłością i przemijaniem podczas podróży autora po Prowansji i pobytu w Rzymie, doskonała recenzja i zarazem analiza tragedii Oscara Wilde'a Salome oraz wnikliwe uwagi na temat sztuki.
- Autor: Jerzy Żuławski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Miasta umarłe - Jerzy Żuławski (gdzie czytać książki txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski
I gdy w dobie odrodzenia nowe na gruzach dawnego poczęło wstawać miasto, nie pamiętano już nawet, kędy są szczątki tamtego, co świat swą wielkością dziwiło, nie umiano dać nazwy osamotnionej kolumnie, sterczącej spośród głogów na Krowim Polu, które niegdyś było Rzymskim Forum i kędy był niegdyś centr świata: Umbilicus Orbis terrarum193.
Snadź za pychę swą niesytą i nadmierną wielkość przejść musiał Rzym wszystko poniżenie, jakie jest na tym świecie, i on, który tylko panował, zaznać najgorszej niewoli, oczyścić się w kaźni długie wieki trwającej, nim powstać mógł na nowe życie i nie ciemiężca już, lecz własnym ludom król, te słowa wyryć na głazie: Roma libera et memor!
Rzym wolny i pomny!
Pomny sławy najdawniejszej, którą z popiołów na Forum i na Palatynie odgrzebał, pieczołowitością otoczył i świeżo sadzonym umaił laurem — pomny długich, ciemnych wieków upadku i niewoli, i przeto dzisiaj podwójnie swobodą się radujący — pomny krwi, którą za dzisiejsze życie drogo zapłacił i chylący opromienione czoło przed świętymi swymi bohaterami.
Na Gianicolo stoi olbrzymi spiżowy posąg Garibaldiego. Zwróconą w bok twarzą patrzy na Rzym i ponad faliste morze dachów, nad zielone ogrody, pozdrowienie śle wzrokiem złoconemu pomnikowi króla, co nosił imię Zwycięzcy-Wybawiciela. W czerwonej koszuli, z nagą krwawą szablą w ręku, on — republikanin i rewolucjonista — wprowadził go niegdyś sam w Miasto wieczne i utwierdził na tronie, aby jeno Italia była zjednoczona, wolna i szczęśliwa...
A na zielonym stoku Kapitolu, pod kołyszącymi się w wietrze liśćmi palm, stoi w brązie odlany Cola Rienzi194 i duma. Żywa wilczyca, symbol sprzed tysiącleci, krąży niespokojnym krokiem za żelazną kratą, jamę jej zamykającą. Nieopodal orzeł na gałęzi nastroszył pióra: słucha wiatru, który mu opowiada, jak przed wiekami złote orły legionów szły za Cezarem na podbój świata — po wielkość i po sławę.
Rzym wolny i pomny!
*
Spomiędzy resztek zewnętrznych ścian patrzyłem ze smutkiem na ruiny domu Flawiuszów195 na Palatynie. Zniknęła tak dobrze mi znana, piaskiem w słońcu spalonym zasłana płaszczyzna. W gigantycznej sali tronowej Domicjana, po której oko zdumione przestrzenią błądziło, tymczasowy dach blaszany nakrywa świeże rozkopy; w atrium196, na sześciokrotną miarę zwykłego rozciągniętym, rowy i sztolnie głębokie; w triclinium197 świeżo spod zabudowań zwalonego klasztoru dobyty cudny pas marmurowej barwnej posadzki wisi, cementowymi umocniony słupami nad otwartą przepaścią...
Szukałem oczyma zarysów dawnych cesarskiego domu, jak znałem je sprzed siedmiu lat — i wzrok gubił się ciągle w chaosie nowo spod ziemi odkrytych murów, flawiańskimi fundamentami poprzecinanych.
Pomyślałem mimo woli o rozkopanej do połowy arenie Koloseum, o odkrytych wnętrznościach podziemnych w otoczeniu łaźni Karakalli198 i pozazdrościłem dla nich losu smutnych ruin willi cesarza Hadriana w Tivoli199, które gaj oliwkowy chroni przed ostatecznym obnażeniem.
I gdzie jest właściwie granica, którą należałoby pociągnąć między prawami ciekawej dłoni ludzkiej, badawczym oskardem ziemię pełną wspomnień łupiącej, a pięknem nienaruszalnym ruin, zieloną patyną wieków i tajemniczym całunem popiołu nakrytych? Wszakże Krowie Pole było niczym w porównaniu z tymi szczątkami rzymskimi Forum, spod zieleni wypasającej owce dobytych, wszak pod farnezyjskimi ogrodami na Palatynie znaleziono skarby bezcenne sztuki i dziejów, z ruin willi Mills, spomiędzy korzeni szumiących przed nią odwiecznych cyprysów, wychodzi na światło szlachetna budowa Augustowego pałacu200... A jednak boli mnie poryta z dawien i niezakryta arena Cyrku Flawiuszów, boli mnie rozkopana przestrzeń domu Domicjana, stawianego ongi na zasypanych budowlach republikańskich i augustowskich201.
Odwróciłem się od niej w wewnętrznej rozterce i zdążałem z wolna ku północnemu stokowi wzgórza, na tarasy Farnezyjskiego Casina202.
Wsparłem się o kamienną balustradę i patrzyłem w dół.
Przede mną leżało Forum. Bluszcz zielony po rozwalonych murach się plecie, zielenią się wawrzyny na podmurowaniu świątyni Juliusza Cezara, krwawe drobne róże przeglądają się w sadzawkach atrium westalek, między zwalonymi kolumnami kwitną irysy, cyprys długie cienie na dawną rzuca mównicę...
Nowe piękno, nowy czar i urok, stworzony pieczołowitą ręką uczonego, który umie być zarazem artystą i nagość odkrytych przez siebie szczątków dziejowych świeżą suknią żywego ogrodu ubiera! Czy ten cichy i mądry archeolog o jasnej duszy dziecka, profesor Giaccomo Boni203, nie rozwiązał właśnie zagadki?
Zapragnąłem go ujrzeć i rozpytać o te nowe na Palatynie wykopaliska, na które przed chwilą ze smutkiem patrzyłem.
Mieszka tuż obok, w Farnezyjskim Casinie; jeden ze stróżów drogę mi do jego pokojów wskazuje.
Wyszedł do mnie człowiek niewielki, siwy o dobrych, żywych oczach, wyszarzałą okryty peleryną.
— Posso parlare signor direttore?204 — pytam.
— Son io205 — odpowiada.
Patrzę mu w twarz. Wielki uczony, profesor, komandor orderów, dyrektor rzymskich wykopalisk, stoi w korytarzu przede mną.
Odkrywam głowę.
Nazywam się tak a tak. Jestem pisarzem z Polski. Tu oto pozwolenie ministerium206 oświaty na zwiedzanie wszelkich zabytków... Chciałbym jednak zobaczyć nowe wykopaliska, do których wstęp od pańskiej wyłącznie woli zależy... Jeśliby mi pan raczył dać kartkę...
Uśmiecha się.
— Oggi sto poco bene per andar sotto la terra, ma se vuole, venga domani alle dieci...207
Ucieszyłem się z tej odpowiedzi, dowodziła bowiem, że dyrektor ma zamiar sam mi towarzyszyć.
Na drugi dzień o dziesiątej byłem na miejscu. Oprócz mnie pięć czy sześć osób, widocznie również przez niego zamówionych. Czekamy chwilę. Wychodzi profesor Boni w swej starej pelerynie i w szerokim na głowie kapeluszu. Wita nas uprzejmie, jak gdyby dobrych znajomych; idziemy z nim razem w stronę pałacu Flawiuszów.
Przez drzwi zakratowane dostajemy się w podziemia pod bazyliką, przed dwoma laty odkryte, z wierzchu zasklepione.
— Szukałem fundamentów — mówi profesor — rzekomej balustrady trybunału, o której istnieniu zawsze wątpiłem, a oto, co znalazłem!
Pokazuje ręką olbrzymi półkrąg cysterny, którą przed Flawiuszami Nero208 na wstępie do nieskończonego nigdy Domu Złotego209 zbudował. Mur przesycony solą — sprowadzono tu z dalekiej Ostii210 morską wodę, aby cesarz miał kąpiel w Rzymie orzeźwiającą. Sporą łodzią można by pływać po tej przestrzeni!...
Siodło palatyńskie między Germinalem211 a Velio212 Nero już kazał wyrównać, planując swój pałac potworny, mający się aż na Esquilin rozciągać. Mur cysterny przecina zasypane domy patrycjuszów z czasów Rzeczypospolitej213: w świetle, przez grube szyby w sklepieniu z góry bijącym, widzimy freski na ścianach doskonale zachowane, mozaikowe posadzki, stiuki... Znak jakiś, jakoby herbowy, powtarza się kilkakrotnie; znaczenia jego dzisiaj trudno już odgadnąć.
Wychodzimy znowu na słońce. Patrzę na rozkopaną aulę i atrium, i triclinium poza nim.
— Czy i to będzie z wierzchu sklepieniem nakryte? — pytam profesora.
Potrząsa głową.
— Nie. Przestrzeń zbyt wielka. To już zostanie otwarte.
Wyrażam żal, że zniszczono przestrzeń domu flawiańskiego.
— Trudno — powiada. — Zobaczy pan, cośmy natomiast zyskali.
Pod aulą labirynt krzyżujących się murów. Odwieczny jakiś dom republikański, surowy, o skromnych rozmiarach, przecięty parterowymi ścianami domu z czasów Augusta, zdobnymi już marmurem i malowidłami, z połamaną przy zasypywaniu posadzką, a przez to wszystko idzie potężny betonowy fundament cesarskiego gmachu Flawiuszów... Pod atrium odkrycia najbogatsze: zasypany przez Domicjana dom z późniejszej augustiańskiej epoki, pełen już przebogatych marmurów, z resztkami barwnej posadzki z „opus sectile marmoreum”214. Ślady fontann domowych, ołtarzy, głowice kolumn rzezane, marmurowe okłady ścian i fryzy rzeźbione, po kilkunastowiekowym ukryciu na światło dobyte.
Dwie godziny blisko oprowadzał nas profesor Boni, objaśniając każdy szczegół, opowiadając historię jego odnalezienia, zwracając uwagę na rzeczy ciekawsze lub znamienniejsze. Z zadziwiającą iście przenikliwością z zaledwie widocznych śladów rekonstruował dawne budowle żywo w naszej wyobraźni, krasząc barwne opowiadanie cichym, jasnym uśmiechem zadowolenia, że mu się to wszystko znaleźć i mądrze odkryć, a w całość powiązać udało.
Zaczęliśmy robić domysły, do kogo te, zmartwychwstałe dziś domy przed wiekami mogły należeć. Profesor uśmiechnął się tajemniczo.
— Wszystkiego dociec niepodobna — rzekł. — To już wielkie szczęście, jeśli jednego lub dwóch historycznych właścicieli da się odszukać...
Zamilkł, ale miałem wrażenie, że odszukał już imiona tych mieszkańców, jeno nie chce się przedwcześnie zdradzać ze swym odkryciem...
Gdyśmy w jakiś czas potem stali na schodkach od strony porośniętej drzewami przestrzeni Tyberiuszowego pałacu215, Boni uśmiechać się począł do zieleni, do błyszczących owocem drzew pomarańczowych i kwitnących róż pod nimi.
Zdawało się, że zapomniał naraz o wykopaliskach. Z żywością począł snuć plany, kędy się tutaj posadzi jeszcze cyprysy, gdzie wawrzyn lub mirt pachnący; wiódł nas za sobą między grzędy, pochylał się i pokazywał wątłe kwietne roślinki, które mu z wiosną zaleją barwami żywymi przestrzenie, od układanych niegdyś barwne marmurów.
Wśród gałęzi drzew pomarańczowych złotą barwą zachodziły już kule owoców, ciężkim i gęstym gradem pod lśniącymi liśćmi wiszące; róże rozwijały się z pąków w ciepłem słońcu listopadowym. Profesor dotykał kwiatów pieszczotliwą dłonią, rozgarniał liście, aby im blasku słonecznego nie kradły i uśmiechał się ciągle. Zdawało się, że zapomniał o towarzystwie, które za nim postępowało... Naraz odwrócił się i spojrzał na nasze grono, wśród którego znajdowały się dwie młode, jak łanie smukłe, Angielki. Zawahał się na chwilę, a potem zerwał dwie ogromne róże herbaciane z lekko zaróżowionym obrzeżem płatków — i dwornym ruchem podał je damom:
— Fiori delle vovine...216
(1906)
Z Hermesem Zacconim217 spotkałem się w październiku, za ostatniej bytności mej w Rzymie, gdzie dawał właśnie cały szereg przedstawień w „Teatro Costanzi”, a później dognałem go jeszcze w Neapolu i nie pominąłem ani jednego wieczoru, kiedy mogłem go widzieć. Aktor — jeden z najwybitniejszych dzisiaj w Europie, reżyser świadomych celów i pomysłowy jak rzadko, przedstawia jeszcze i tę ciekawą stronę dla uważnego widza, że można się od niego wiele... nauczyć. Przy nadzwyczaj rozległej skali pierwszorzędnych środków artystycznych posiada dwie nieocenione zalety: umiejętność wyboru tych środków i zdolność stwarzania jednolitych postaci. Niczego on nie pominie, najdrobniejszego nawet szczegółu, aby postać uwydatnić — nie zrobi nigdy obojętnego ruchu ani gestu bez znaczenia, który by nie miał na sobie cechy konieczności artystycznej, ale też za to nie da się nigdy unieść chwili, scenie lub sytuacji do tego stopnia, aby myśląc o doraźnym efekcie, zapomniał o swoim pojęciu zasadniczym roli i skuszony sposobnością popsuł je nie tylko już szkodliwym, ale bodaj tylko niekoniecznym szczegółem. Jako reżyser posiada tak rzadką u aktorów, a zwłaszcza włoskich, zdolność zogniskowania całej akcji. Nie jest to rzecz tak prosta i łatwa, jakby się na pozór zdawało. Dramat każdy posiada główne postacie i główne momenty; w nich się powinno zestrzelić wszystko, uboczne postacie i mniej na pozór ważne sceny mają służyć ku uwydatnieniu tych właśnie, w których dramat się streszcza i wieść do nich niejako, jak drogi różne do wspólnego zmierzające celu. Na to jednak potrzeba, aby nie tylko poszczególne role przez artystów, ale nadto dramat sam był w całości swej jednolicie przez reżysera przemyślany. Otóż na pierwszorzędnych scenach nawet niezmiernie rzadko można się spotkać z tym ideałem reżyserskiej kompozycji. Najczęściej żyje każda postać dla siebie i każda poszczególna scena ma własne życie, a jeśli się dramat trzyma, to tylko dzięki treści, a więc dzięki autorowi, a nie przez zestrój doskonały, który winien być dziełem reżysera i dzieło literackie przetwarzać na dzieło sceniczne par excellance218. Włoscy aktorzy — mówię o najwybitniejszych — to po największej części wirtuozi, „samotnicy”, grający wyłącznie dla siebie, prawie bez troski o resztę ludzi, plączących się około nich na scenie. Ponieważ wobec ustroju włoskich teatrów ci aktorzy są zarazem reżyserami przeważnie własnych trup, odbija się to więc ujemnie na sposobie wystawiania dzieł dramatycznych i nie pozwala sztuce scenicznej wznieść się na tę wyżynę, na jakiej wobec mnóstwa talentów w tym kraju stać by powinna.
Pociąga to za sobą naturalnie spaczenie sądu u publiczności i zanik zdolności w ocenianiu tego, co się „ensemble”219 nazywa. Mieszkaniec Rzymu, Florencji czy Neapolu, a nawet znacznie wyżej pod tym względem stojącego Mediolanu, idzie do teatru tylko dlatego, że gra dzisiaj Novelli czy Fumagalli, Duse czy też Grammatica — reszta nie obchodzi ich prawie zupełnie. Przez powrotne oddziaływanie wiedzą o tym panowie Novelli i Fumagalli i tutti quanti220 — i wyreżyserowawszy sobie sztukę z popisową rolą tak, aby im nic nie przeszkadzało, nie licząc zgoła na pomoc partnerów, owszem, o ile możności świadomie w cień ich usuwając, miast221 grać dramat, pokazują się publiczności w dramacie, jak u nas Modrzejewska222, a poniekąd i genialny wirtuoz Kamiński223, zdolny po prowincji grać z trupami, z jakimi chyba... włoski aktor grać by się nie zawahał. To jedna z przyczyn, dlaczego we Włoszech w tych stosunkach nie może być mowy o stałym teatrze. Publiczność żądna jest nowości, a nie przywiązuje się do aktorów, znanych jej zaledwie z imienia, którzy służą za nic nieznaczące pionki na scenie.
Zacconi jako reżyser odbija bardzo korzystnie od swych włoskich kolegów. Niewątpliwie i on w swojej głównej roli streszcza cały dramat, ale go streszcza przynajmniej, komponuje go — źle czy dobrze w odniesieniu do intencji autora, ale komponuje go zawsze jednolicie — i choć włoskim obyczajem nie
Uwagi (0)