Miasta umarłe - Jerzy Żuławski (gdzie czytać książki txt) 📖
Zbiór krótkich tekstów młodopolskiego pisarza, poety i dramaturga, zebranych po jego przedwczesnej śmierci w roku 1915.
Wyróżniają się refleksje nad przeszłością i przemijaniem podczas podróży autora po Prowansji i pobytu w Rzymie, doskonała recenzja i zarazem analiza tragedii Oscara Wilde'a Salome oraz wnikliwe uwagi na temat sztuki.
- Autor: Jerzy Żuławski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Miasta umarłe - Jerzy Żuławski (gdzie czytać książki txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Żuławski
— Czy nie zechcecie usiąść, księżniczko?
Nie słyszy. — A, jakże dobrze jest patrzeć na księżyc! Wygląda jak drobny pieniążek... Do srebrnego kwiatka jest podobny! Chłodny jest i czysty, ten księżyc z pewnością jest czysty, ma piękno czystości... tak, musi być czysty. Nigdy się nie pokalał. Nie kaził się jak wszystkie inne bóstwa...
W tekście inauguracyjnego przedstawienia Salomy w Małym Teatrze berlińskim pod dyrekcją Maksa Reinharda (luty 1903), były te słowa o czystości księżyca wprost wykreślone. Ale cóż dziwnego! Przecież ta sama ręka z wielkiego monologu Salomy nad głową św. Jana usunęła zdania, które są właśnie osią całego dramatu. Już to reżyserowie wszystkich krajów i ludów mają niepojętą namiętność do skracania w tekście rzeczy najbardziej nawet zasadniczych i najważniejszych, które według ich zrozumienia, albo raczej niezrozumienia, „ciążą”, a pozostawiania natomiast zupełnie błahych powiedzeń, „kwestii”, jeśli tylko one dla aktora są „pełne”. — Zdaje im się jeszcze ciągle, że dramaty bywają dla aktorów pisane, a tych znowu pierwszym obowiązkiem jest zająć publiczność, to znaczy mniej więcej podobać jej się w tej lub owej roli. Kiedyż zrozumieją, że dramat istnieje dla siebie, nie dla publiczności, nie dla aktora, nie dla sceny nareszcie, ale dla siebie samego i musi mieć własne życie, własną logikę i formę własną konieczną? Owszem, to wszystko, czego dramat dla realizacji swej wymaga, a więc scena, aktor, kulisy — istnieje tylko przezeń i dla niego. To trzeba zrozumieć.
Wtedy też i praca reżyserska inaczej by wyglądała: reżyser, biorąc zakwalifikowany do gry dramat w rękę, nie myślałby, jak dziś, przede wszystkim o tym, jakby rzecz inscenizować, aby się „najlepiej wydała”, to jest była dla publiczności zajmująca, a aktorom dawała wiele pola do popisu, lecz zastanowiłby się naprzód, co jest zasadniczą myślą, artystycznym zamiarem poety i jak rzecz przedstawić, aby z niej to właśnie wydobyć. — Wtedy też nie ośmieliłby się nigdy wykreślić np. ze Salomy owych słów o księżycu, które są tak znamienne i tak od razu stawiają całą postać we właściwym świetle...
Salome Oscara Wilde’a jest przede wszystkim czysta. To nie jest Kasprowiczowska138 piękna i wyuzdana kapłanka Astarty139, ani też lubieżna, a jak zwierzę naiwna, marmurowa niszczycielka Klingera140; to jest czysta i naprawdę — fizycznie i duchowo — dotąd nietknięta dziewica. Żyje wśród brudu jak lilia na bagnisku; przyzwyczaiła się już doń może zewnętrznie, ale w pewnych chwilach czuje, że ją to wszystko dusi i dławi — i ucieka przed lubieżnym wzrokiem Herodesa tutaj, pod księżyc, który czysty jest jak ona.
Ona i księżyc — dwoje ich tylko na świecie... Zresztą141 kala się wszystko, ojczym jej i matka, i bóstwa wszystkie. I dlatego tęskni do księżyca, dłonie wyciągu ku niemu, który zbyt jest wysoko, aby go zbrudzić mogło cokolwiek. I jej dotąd nic jeszcze nie skalało — lubieżne spojrzenia tetrarchy ślizgają się tylko po jej chłodnym, marmurowym ciele, niezdolne przeniknąć w głąb... Za chwilę dopiero pojawi się prorok, czysty jak księżyc i swoim widokiem odbierze dziewictwo jej ducha — i za to ona mścić się będzie.
Lotte Sarrow przywróciła sobie w roli słowa usunięte na pierwszym przedstawieniu w Berlinie, mówiąc je jednak, nie pojmuje zgoła ich znaczenia i doniosłości. Dla niej, jak dla wszystkich prawie przedstawicielek Salomy Wilde’a, jest to tylko rozpieszczone, kapryśne, histeryczne i... zepsute dziecię dworu, dziewka krwiożercza, która żąda głowy świętego li tylko przez obrażoną próżność, z zemsty, iż on śmiał się oprzeć jej kapryśnemu życzeniu. Bez wątpienia, kaprys jest jedną z cech charakteru Salomy, przyzwyczajonej do tego, że wszyscy jej ulegają, ale to nie jest rys zasadniczy. I dlatego Sarrow, na tym kaprysie niemal histerycznym opierając swoje pojęcie Salomy, gra fałszywie i nie daje nawet w przybliżeniu tego, co zamierzył poeta.
Ten brak, to opaczne zrozumienie, które z nader głębokiego dramatu czyni ciekawy obrazek i nic więcej, czuje się już przy pierwszym wejściu jej na scenę. — Salome ucieka przed tym nieświadomym wstrętem, jakim ją całe to brudne otoczenie napełnia; Lotte Sarrow opuszcza biesiadę dlatego tylko po prostu, że się znudziła. Ten ton brzmi niedwuznacznie w jej słowach. Pewnego formalnego usprawiedliwienia do takiego pojmowania rzeczy można by wprawdzie szukać w słowach Syryjczyka: „Księżniczka wstaje od stołu... Wygląda jakby była znudzona...” Ale to powiedzenie nie jest rozstrzygające, Syryjczykowi mogło się tak wydawać — dla postaci Salomy znacznie ważniejsze jest to, co ona sama mówi i czyni. Trzeba mieć całą rolę jej przed oczyma, aby właściwie rozumieć szczegóły.
Te pierwsze „kwestie” Salomy są nadzwyczaj ważne, ponieważ rysują całą postać od razu i dlatego zatrzymuję się przy nich dłużej.
„Czemu tetrarcha patrzy na mnie wciąż tymi krecimi oczyma spod łypiących powiek? To dziwne, że mąż mojej matki tak patrzy na mnie... Ja wiem, co to ma znaczyć! Tak, wiem...”
Sarrow mówi te słowa ostatnie z chytrym uśmieszkiem, tonem jakiejś Prevostowskiej półdziewicy142... Ja sądzę, że Salome powinna to mówić z pewną goryczą, z pewną zaciętością i szyderstwem. Tak patrzy na nią mąż jej matki, ten najbrudniejszy wśród brudnych, na nią, która jest czysta i nawet jego spojrzeniem zbrudzona być nie może, bo ono do głębi jej nie przenika. — Ale to jest wstrętne, bo ona wie, że chcą ją zbrudzić i dlatego wyszła, uciekła...
I znowu słowa dalsze, w których Salome skarży się na otoczenie... Tutaj drgać powinna ogromnie subtelna, obrażona duma królewskiej córy, zmuszonej do przebywania w tym wstrętnym dla niej towarzystwie... A więc żadnej przesady, żadnego krzyku, dreszcz tylko mimowolny i wstręt... Teraz dopiero będzie zrozumiała tęsknota i ulga niejako, z którą zwraca się do księżyca, jedynego bóstwa niepokalanego. I jeszcze raz zwracam Pani na to uwagę, że te wszystkie trzy „kwestie” powinna Salome mówić do siebie, a nie do Syryjczyka, którego obecności zrazu wcale nie spostrzega. Nie po to wyszła od tamtych ludzi, aby tutaj znowu z podobnymi ludźmi rozmawiać. Syryjczyka spostrzeże ona dopiero później, na jedną krótką chwilę, gdy się dowie, że on ma władzę wypuścić Jana... Ale tymczasem ten młody kapitan, przemawiający do niej, nie istnieje dla niej wcale.
— Oto przyszedł Pan! Oto Syn Człowieczy chodzi po świecie!
Ten głos potężny a głuchy, nagle z cysterny się rozlegający, zwraca dopiero uwagę Salomy.
— Kto woła?
— To jest prorok, księżniczko — odpowiada żołnierz.
— A, ten prorok, którego tetrarcha się boi?
— Nie wiemy o tym, księżniczko...
— On straszne rzeczy mówi o mojej matce, nieprawdaż?
— Nie rozumiemy, co mówi, księżniczko...
— Tak, straszne rzeczy o niej powiada... wiem.
Sarrow znowu mówi to ze śmiechem, tonem złośliwego dzieciaka, który się cieszy, że jakiś prorok, postrach ojczyma znienawidzonego, mówi straszne rzeczy o nielubianej matce. — Jest w tym wiele finezji, pomysłowości, jest tak miłe dla publiczności „urozmaicenie” roli, ale to nie jest Salome Oscara Wilde’a.
„A, to prorok, którego tetrarcha się boi!” — Tu zapewne jest radość, rodzaj tryumfu... Jest ktoś, kogo tetrarcha się boi... Kto? — Prorok, który nadto straszne rzeczy ośmiela się mówić o królowej. Salome wie, że to jest prawda, ale niemniej jest to dziwne, że on się ośmiela... Prawie coś jakby groza powinna drgać w jej głosie. A teraz zaciekawienie, czysto kobiece.
— Czy ten prorok jest stary?
— Nie, księżniczko, to jest zupełnie młody człowiek...
I znowu ten przejmujący, klątwą nabrzmiały głos z cysterny. — Salome się cofa. Cóż to za dziwny głos, co za dziwny człowiek! On jeden wśród tej całej ohydy, który śmie... Musi być inny od tych wszystkich... Jeszcze nie wypowiada tego, ale już czuje: on musi być czysty! Ta myśl działa wprost na jej umysł: budzi w niej to, czego rozbudzić nie mogły lubieżne dworzan i gości spojrzenia. — I nagle ta nieposkromiona żądza do rozkazywania przywykłej księżniczki: ona musi z nim mówić, musi go zobaczyć! Niech go wypuszczą z cysterny!
Żołnierze cofają się przerażeni:
— Księżniczko, nam tego zrobić nie wolno!
Salome, podrażniona oporem, nalega natarczywiej.
— Nie do nas powinnaś się zwrócić, księżniczko!
I teraz dopiero Salome spostrzega Syryjczyka. Do żołnierzy zwracała się z rozkazem, i nie posłuchano jej; do naczelnika straży pałacowej, o którym wie, że kocha ją do szaleństwa, zwróci się w inny sposób. Ta czysta Salome wie, jaka jest piękna i zna władzę, zna bezcenną wartość swych wdzięków. I oto ta nadzwyczajna w swojej prostocie scena kuszenia sługi przez królewnę, która wie z góry, że musi zwyciężyć: „Zrobicie to dla mnie, Naraboth, a ja jutro... upuszczę mały zielony kwiatek dla was...” Uśmiecha się do siebie, patrząc w dal. — „Wiem, że to dla mnie zrobicie, a ja jutro... popatrzę na was przez zasłonę z muślinu, może się nawet uśmiechnę...”
Lotte Sarrow jest w tej scenie bardzo dobra: w głosie jej znać świadomie lubieżny ton i słychać tę książęcą i dziewiczą zarazem pewność siebie. Zapomina tylko, że aby te słowa miały sens, Salome, powiadając je, nie powinna już z góry dawać tego, co dać dopiero obiecuje — jutro. A więc nie patrzy w tej chwili wprost w oczy Syryjczykowi, nie uśmiecha się do niego. Tutaj właśnie potrzeba niesłychanie subtelnego kobiecego artyzmu, trzeba umieć patrzeć, nie patrząc, i uśmiechać się pozornie, nie czyniąc tego. Pani by to umiała! I dopiero ostatnia karta: Salome zwraca się nagle całą postacią ku Syryjczykowi i prosto w twarz mu spoziera:
— Patrz na mnie, Naraboth! Wszak ty wiesz dobrze, że zrobisz to, czego ja żądam od ciebie!
Na rozkaz kapitana wyprowadzają proroka z cysterny.
Pierwsze wrażenie Salomy to przestrach. Cofa się mimo woli przed tą białą, wychudłą, postacią, jawiącą się nagle w księżycowym obrzasku na zrębie starej studni.. Ale zarazem pociągnięta jest nieprzemożoną siłą ku temu zjawisku. To takie odmienne od wszystkiego, co ją dotąd otaczało i — napełniało wstrętem... I nie odchodzi, nie ucieka, chociaż prorok zaczyna miotać klątwy.
— O kim on mówi?
— To nie wiadomo, księżniczko...
A prorok klnie wyuzdaną, lubieżną cudzołożnicę...
— On mówi o mojej matce!
— Nie, nie, księżniczko!
— Tak, o mojej matce mówi!
Nic, jak tylko groza jest w tych słowach. Zalękła, z zapartym oddechem słucha grzmiących, złowrogich wieszczb zuchwałego proroka...
— Straszne! Straszne!
— Odejdźcie stąd, księżniczko, błagam was! — mówi młody Syryjczyk.
Ale ona już odejść nie może. Szeroko otwartymi oczyma wpatruje się w tę postać nieziemską. Widzi teraz jego oczy, te straszne, płomienne oczy, czarne jak jeziora fantastycznymi księżycami olśnione!... Tak, to nie treść jego słów, to te oczy strachem ją przejmują...
— Odejdźcie stąd, księżniczko!
Nie odejdzie. Już jest za późno. Widzi jego ciało, wychudłe, białe, podobne do figury z kości słoniowej, do posągu ze srebra kutego podobne! On musi być czysty, on, który tak wygląda i takie rzeczy mówić się ośmiela! — Czysty jak księżyc! — I tutaj jest przełom: w księżniczce, dotąd nietkniętej, nagle zmysły się budzą wobec tej czystości, za którą wśród brudu nieświadomie tęskniła. Owłada nią żądza, tym potężniejsza, że po raz pierwszy wybuchła, a wzmożona jeszcze uczuciem strachu i świętokradztwa niemal.
— Jego ciało musi być chłodne jak kość słoniowa. Chciałabym mu się przyjrzeć z bliska!
Rzuca się ku niemu. Ale z chwilą, kiedy prorok znowu się odzywa, ją opuszcza odwaga. Pokornie i cicho odpowiada na pytanie: „Jam jest Salome, córka Herodiady, księżniczka judzka...”
Święty przeklina córkę cudzołożnicy, ale ona treści słów jego nie pojmuje — głos tylko słyszy, który ją oszałamia.
— Mów dalej, mów dalej, Johanaan! I wieść mi, co ja mam czynić!
Te słowa brzmieć powinny jakby modlitwa...
I oto słyszy, że ma iść na puszczę143 i szukać Syna Człowieczego i paść mu do nóg...
— Kto jest Syn Człowieczy? Czy jest on taki piękny jak ty, Johanaan?
Prorok nie odpowiada. Wieści tylko znowu rzeczy straszliwe, które przyjść mają... Ale Salome nie słyszy. Uczucie przestrachu i świętej grozy już ją opuściło: pochłonięta jest cała widokiem tego dziwnego człowieka, który jest czysty, jeden na całym świecie, i jeden na świecie całym nie uległ jej wdziękom, nie widzi jej nawet!
— Johanaan!
— Kto woła? — pyta się prorok, nie patrząc na nią.
— Johanaan! Ja kocham twoje ciało, ponieważ jest białe jak lilia na łące, której jeszcze kosa nie tknęła, białe jak śnieg, co na górach Judei leży... Róże w ogrodzie królowej Arabii nie są tak białe ani stopy świtu, gdy przez zarośla się skrada, ani piersi księżyca, gdy leży na morzu, nic na świecie nie jest tak białe, jak ciało twoje! O, daj, niech dotknę twego ciała!...
Straszliwy potężny wybuch zmysłów! Nie istnieje już dla niej prorok, wobec którego kryła się jeszcze przed chwilą; widzi tylko człowieka, który pierwszy, swym zjawieniem, tchnął żądzę w chłodne dotąd jej żyły. — Tutaj trzeba zwrócić uwagę na tę prawdę ogólną, że najzazdrośniejszymi stróżami własnej czystości są ludzie najbardziej zmysłowi. A zwłaszcza do kobiet się to odnosi. Zdaje się, że jest w tym jakiś instynkt samozachowawczy, jakiś lęk mimowolny przed rozpętaniem żywiołów, nad którymi już później nie będzie można zapanować. W ten też sposób trzeba pojmować Salomę Oscara Wilde’a. Ta księżniczka, czysta
Uwagi (0)