Manekin trzcinowy - Anatole France (internetowa czytelnia książek TXT) 📖
Manekin trzcinowy to powieść autorstwa Anatole'a France'a wydana w 1897 roku, będąca drugą częścią cyklu Historia współczesna.
Jej główny bohater, pan Bergeret, przeżywa kryzys. Nie jest zadowolony ze swojego życia — czuje się niekochany przez żonę i dzieci, praca naukowa przestaje dawać mu satysfakcję. To poczucie bezsensu przywiedzie go na kres małżeństw i pozwoli zaznać życia z mniejszą liczbą zobowiązań, bogatego w intelektualny ferment, możliwości snucia refleksji na bieżące tematy polityczne i filozoficzne.
Anatole France był francuskim pisarzem, którego lata twórczości przypadają na przełom XIX i XX wieku. Był bibliofilem i historykiem, prezentował postawę racjonalistyczną i sceptyczną, jego dzieła mają charakter filozoficzny, ale także satyryczny. Miał duży wpływ na twórczość m.in. Conrada, Prousta i Huxleya. W 1921 roku został uhonorowany Nagrodą Nobla w dziedzinie literatury.
- Autor: Anatole France
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Manekin trzcinowy - Anatole France (internetowa czytelnia książek TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Anatole France
Kiedy pan Bergeret wziął ze stolika „Biuletyn Uniwersytecki” i nic nie mówiąc, opuścił salon, pan Roux i pani Bergeret jednocześnie wydali głębokie westchnienie.
— Nic nie widział — szepnął pan Roux. Nie miał ochoty nadawać wielkiej wagi tej przygodzie.
Ale pani Bergeret, której, przeciwnie, zależało na obarczeniu swego współwinowajcy ewentualną odpowiedzialnością, potrząsnęła głową z wyrazem srogiej wątpliwości. Była niespokojna i niezadowolona. Wstyd jej było, że dała się tak głupio przydybać człowiekowi, który łatwo dawał się oszukiwać i którym gardziła za jego łatwowierność. Odczuwała niepokój, w jaki wtrąca nas każde nowe położenie.
Pan Roux chciał wpoić w nią pewność siebie, którą i sobie wmawiał.
— Nie widział nas, jestem tego pewien, patrzył tylko na stolik.
A że pani Bergeret mimo tych zapewnień miała silną co do tego wątpliwość, utrzymywał, że od drzwi nie można widzieć osób siedzących na kanapie. Pani Bergeret zapragnęła przekonać się o tym. Stanęła przy drzwiach, a pan Roux, ułożywszy się na kanapie, przedstawiał sam grupę przyłapanych kochanków.
Próba nie była rozstrzygająca. Z kolei więc pan Roux poszedł do drzwi, a pani Bergeret odgrywała scenę miłosną.
Powtórzyli tę scenę kilkakrotnie, poważnie, dość obojętni względem siebie, a nawet nieco znudzeni. Panu Roux nie udawało się jednak położyć kresu niepewnościom pani Bergeret.
Zawołał więc zniecierpliwiony:
— No więc, jeżeli nas widział, to wielki z niego... — i użył wyrazu, którego pani Bergeret nie znała, ale który, z miny pana Roux sądząc, uważała za grubiański, niestosowny i obelżywy. Miała za złe panu Roux, że go wymówił.
Pan Roux, uznając zresztą, że mógłby jedynie zaszkodzić pani Bergeret, gdyby dłużej bawił u niej, i nie chcąc przez wrodzoną delikatność spotkać się z dobrotliwym mistrzem, którego skrzywdził, szepnął do ucha Amelii kilka słów uspokajających i natychmiast na palcach opuścił pokój. Pani Bergeret pozostała sama i poszła rozmyślać do swego pokoju.
Nie sądziła, by jej czyn był ważny sam przez się. Wprawdzie nie była jeszcze w tym położeniu z panem Roux, ale znajdowała się w nim z innymi mężczyznami, prawda, że nieczęsto. Następnie, nieraz czyn, uważany w opinii za potworny, w zastosowaniu wykazuje swą całą plastyczną przeciętność i naturalną niewinność. Wobec rzeczywistości przesądy upadają. Pani Bergeret nie była kobietą, którą nieprzeparte siły, w niej samej utajone, wyrwać by mogły z jej burżuazyjnych i domowych przeznaczeń. Mimo temperamentu była rozsądna i dbała o swą reputację. Nie szukała sposobności. Mając lat trzydzieści osiem, trzy razy dopiero zdradziła męża. Wystarczyło to, by we własnych oczach nie wyolbrzymiać swej winy. Tym mniej była skłonna do tego, że trzecia ta przygoda w zupełności przypominała dwie pierwsze, które nie sprawiły jej ani tyle trudu, ani tyle przyjemności, by miała o nich żywo pamiętać. Widma wyrzutu nie stawały przed jej wypukłymi oczyma matrony. Ostatecznie, uważała się za damę przyzwoitą, niezadowolona tylko była i zawstydzona, że dała się przyłapać mężowi, którym głęboko gardziła. I niepowodzenie to musiało zdarzyć się tak późno, w wieku spokojnych i poważnych myśli! To właśnie było dla niej szczególnie nieprzyjemne. Pierwsze dwa razy przygoda zaczęła się w podobny sposób. Zazwyczaj pani Bergeret pochlebiało wrażenie, jakie wywierała na mężczyznach z dobrego towarzystwa. Cieszyła się okazywanymi jej grzecznościami i nigdy nie uważała ich za nadmierne. Sądziła bowiem, że jest godna pożądania. Dwa razy przed przygodą z panem Roux pozwoliła sobie dojść do punktu, w którym dla kobiety zatrzymać się nie jest ani łatwe fizycznie, ani moralnie — korzystne. Pierwszy raz miała do czynienia z człowiekiem starszym, bardzo zręcznym, który szczerze chciał być jej miły. Ale zmieszanie nieodłączne od pierwszego błędu zepsuło jej przyjemność. Drugi raz była bardziej przejęta samą przygodą. Niestety, oboje nie mieli doświadczenia. Wreszcie pan Roux zbyt dużo sprawił jej przykrości, by nawet miała pamiętać, co zaszło, zanim zostali zdybani. Jeśli starała się przypomnieć sobie ich pozycję na kanapie, to tylko po to, by odgadnąć, co z tego mógł widzieć pan Bergeret i jak dalece jeszcze będzie mogła go okłamywać i oszukiwać.
Była upokorzona, zirytowana, wstydziła się na myśl o swych dorastających córkach; czuła, że jest śmieszna. Ale nie bała się wcale. Pewna była, że przebiegłością i śmiałością pokona tego skromnego, łagodnego, nieśmiałego człowieka, którego uważała za niższego od siebie.
Myśl, że pod każdym względem stoi wyżej od pana Bergeret, nigdy jej nie opuszczała. Myśl ta kierowała jej czynami, słowami, jej milczeniem. Miała rodową dumę. Była z domu Pouilly, była córką pana Pouilly, inspektora uniwersytetu, siostrzenicą pana Pouilly ze Słownika Akademii, prawnuczką owego Pouilly, który w 1811 roku napisał Mitologię dla panien i Skarbiec niewiasty. Ojciec umocnił ją był w tym poczuciu dumy rodzinnej.
Wobec panny Pouilly czymże był pan Bergeret? Nie była więc niespokojna o wynik przewidywanej sprzeczki i czekała na męża hardo i z przymieszką przebiegłości. Ale gdy w porze obiadu usłyszała, jak schodzi ze schodów, poczuła niepokój. Mąż zaniepokoił ją swą nieobecnością. Stawał się tajemniczy, prawie groźny. Łamała sobie głowę nad przewidywaniem tego, co jej powie, i przygotowywaniem odpowiedzi gwałtownych lub chytrych, stosownie do okoliczności. Prostowała się, prężyła, by odeprzeć atak. Wymyślała zwroty patetyczne, groźby samobójstwa, sceny pojednania. Z nadejściem wieczora rozstroiła się zupełnie. Płakała, gryzła chustkę. Teraz pragnęła scen gwałtownych, wyjaśnień i złorzeczeń, gotowa była je sprowokować. Czekała na Bergereta z niewypowiedzianą niecierpliwością. O dziewiątej rozpoznała jego kroki w domu. Ale nie wszedł do pokoju. Natomiast weszła służąca i hardo, zuchwale powiedziała:
— Pan kazał wstawić sobie żelazne łóżko do gabinetu.
Pani Bergeret, zgnębiona, nic nie odrzekła. Spała tej nocy głębokim snem. Ale jej śmiałość i pewność były złamane.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Ksiądz Guitrel zaprosił na obiad proboszcza od Św. Eksuperego, księdza kanonika Laprune. Siedzieli obaj przy małym okrągłym stoliku, na którym Józefina stawiała właśnie omlet ponczowy otoczony płomykami.
Służąca księdza Guitrel już przed wielu laty dosięgła wieku kanonicznego; miała okazałe wąsy i zaiste nie była taka, jak ją po mieście przedstawiano w pikantnych opowieściach, naśladowanych ze starych, średniowiecznych foliałów. Twarz jej przeczyła jowialnym obmowom, kursującym od kawiarni du Commerce do księgarni Paillota, od radykalnej apteki pana Mandar do jansenistycznego salonu pana Lerond, emerytowanego podprokuratora. I jeśli prawdą było, że profesor retoryki kościelnej dopuszczał służącą do swego stołu w dnie, gdy nie miał gości, jeśli dzielił z nią ciastka, które umiejętnie i troskliwie dobierał w cukierni pani Magloire — było to tylko czyste i zupełnie niewinne przywiązanie do tej starej panny, prostej i nieuczonej, ale sprytnej, roztropnej, przychylnej dla swego pana, ambitnej dla niego i gotowej z wierności zdradzić cały świat.
Zaprawdę ksiądz Lantaigne, rektor seminarium, dawał zbytnią wiarę tym bajkom erotycznym o Guitrelu i jego służącej, które wszyscy powtarzali, a którym jednak nikt nie wierzył, nawet pan Mandar, aptekarz z ulicy Culture, najbardziej postępowy z radców miejskich. Ten bowiem zbyt wiele sam dołożył do tych swawolnych powiastek, ażeby w duchu nie miał podejrzewać autentyczności całego zbiorku. Bo cały obszerny zbiorek baśni skomponowano o tych dwóch szanownych osobach. I gdyby ksiądz Lantaigne lepiej znał Dekamerona, Heptamerona i Sto nowych nowel, wykryłby źródło niejednej zabawnej przygody, wspaniałomyślnie przypisywanej w prowincjonalnym mieście księdzu Guitrel i jego służącej. Jeśli pan Mazure znajdował przypadkowo w jakiej starej księdze opowieść o sprośnych księżach, nie omieszkał także ze swej strony przypisać jej księdzu Guitrel. Tylko ksiądz Lantaigne wierzył w to, o czym wszyscy mówili, nie wierząc zgoła.
— Cierpliwości, księże proboszczu! — rzekła służąca. — Zaraz podam łyżkę do sosu.
To mówiąc, wyjęła z szuflady kredensu blaszaną łyżkę o długiej rączce i podała ją księdzu Guitrel. I podczas gdy ksiądz lał płonący rum na cukier, który skwierczał i pachniał karmelem, służąca, oparta o kredens, patrzyła, założywszy ręce, na grający zegar. Na złotej tarczy zegara był wymalowany krajobraz szwajcarski z parowozem wysuwającym się z tunelu, z balonem wznoszącym się ku niebu i wskazówkami umieszczonymi na szczycie wieży kościelnej. Uważna kobieta obserwowała jednak i swego pana, który mając zbyt krótkie ręce, męczył się, wywijając rozpaloną łyżką.
Zachęcała go:
— Śmiało! Byle płomień nie zgasł.
— Potrawa ta — rzekł ksiądz kanonik — wydaje naprawdę przyjemny zapach. Ostatnim razem, gdy kazałem przygotować u siebie ten przysmak, półmisek pękł z gorąca i arak wylał się na obrus. Rozgniewało to mnie, a najbardziej zmartwiłem się, widząc osłupienie na twarzy księdza Tabarit, który był wtedy u mnie na obiedzie.
— Ksiądz kanonik — rzekła służąca — używa cienkiej porcelany. Nic nie jest zbyt piękne dla księdza dziekana. Lecz porcelana im cieńsza, tym trudniej znosi ogień. Ten półmisek jest z glinki, która nic sobie nie robi ani z zimna, ani z gorąca. Jak mój ksiądz zostanie biskupem, będę podawać mu omlety na srebrnym półmisku.
Nagle ogień zagasł na blaszanej łyżce i ksiądz Guitrel przestał polewać omlet. Zwrócił na służącą gniewne spojrzenie.
— Józefino — rzekł — zabraniam ci na przyszłość gadać coś podobnego.
— Jednakże — rzekł proboszcz od św. Eksuperego — w tym, co powiedziała, nikt prócz was, kochany księże Guitrel, nic zganić nie może. Obdarzony jest ksiądz cenną inteligencją, posiada głęboką wiedzę, należałoby więc sobie życzyć, aby był wyniesiony do godności biskupiej. Któż wie, czy ta prosta kobieta nie zwiastowała prawdy?! Czyż nie wspomniano waszego nazwiska wśród nazwisk księży najgodniejszych tronu biskupiego w Tourcoing?
Ksiądz Guitrel nastawiał ucha i okiem zerkał z boku.
Był niespokojny. Sprawy jego szły źle. Z nuncjatury otrzymał same tylko niejasne półsłówka. Poczynał lękać się rzymskiej ostrożności. Zdawało mu się, że ksiądz Lantaigne jest dobrze widziany w biurach ministerstwa wyznań. Słowem, wywiózł z Paryża przykre wrażenia. Zaprosił na śniadanie proboszcza od Św. Eksuperego, wiedział bowiem, iż ma on stosunki w partii księdza Lantaigne, i spodziewał się wyciągnąć z poczciwego proboszcza tajemnicę przeciwnika.
— I dlaczegóż — ciągnął dalej ksiądz kanonik — nie mielibyście zostać kiedyś biskupem jak ksiądz Lantaigne?
Po wymówieniu tego nazwiska nastała cisza, podczas której zegar z kurantem odegrał delikatną, starą piosenkę. Biła dwunasta.
Ksiądz Guitrel nieco drżącą ręką podał fajansowy półmisek księdzu Laprune.
— Leguminka — rzekł ksiądz Laprune — leguminka doskonała. Wasza służąca jest prawdziwą mistrzynią kucharskiego kunsztu.
— Mówiliście o księdzu Lantaigne? — zapytał ksiądz Guitrel.
— Właśnie — odrzekł ksiądz kanonik. — Nie twierdzę, że ksiądz Lantaigne jest już mianowany biskupem w Tourcoing. Mówić tak znaczyłoby uprzedzać wypadki. Ale słyszałem dziś rano od osoby zaprzyjaźnionej z wikariuszem generalnym, że układ między nuncjaturą a ministerstwem co do osoby księdza Lantaigne wkrótce już dojdzie do skutku. Wiadomość ta bez wątpienia wymaga potwierdzenia. Ksiądz de Goulet mógł wziąć nadzieję za rzeczywistość. On, ksiądz wie o tym, pragnie triumfu księdza Lantaigne. Triumf ten nie jest nieprawdopodobny. Niedawno jeszcze nieprzejednane zasady, które przypisują księdzu Lantaigne, mogły niekorzystnie działać na władze państwowe, nieufne względem duchowieństwa. Ale czasy się zmieniły. Ciemne chmury rozpierzchły się. Pewne wpływy, dotąd trzymane poza obrębem akcji politycznej, zaczynają objawiać się nawet w sferach rządowych. Zapewniają, że poparcie użyczone kandydaturze księdza Lantaigne przez generała Cartier de Chalmot sprawę przesądziło. Takie są słuchy, niepewne jeszcze wiadomości, które zebrać mogłem.
Służąca Józefina wyszła z pokoju, ale zdawało się, że jej cień, na wszystko czujny, lada chwila wsunie się przez odemknięte drzwi.
Ksiądz Guitrel nie jadł i nic nie mówił.
— Jest w tym omlecie mieszanina aromatów bardzo przyjemnie łechcąca podniebienie, które nie może rozróżnić, co to jest. Czy mogę wziąć przepis od waszej służącej?
W godzinę później, po odejściu gościa, ksiądz Guitrel udał się przygarbiony do seminarium. Zamyślony, zszedł krętą, skośną uliczką des Chantres; szczelnie zapiął płaszcz na piersiach, chroniąc się przed mroźnym wichrem hulającym na dachu katedry. Był to kąt najciemniejszy i najzimniejszy w całym mieście. Przyśpieszył kroku aż do ulicy Marche i tu zatrzymał się przed sklepem rzeźnika Lafolie.
Sklep ten był okratowany jak klatka lwów. W głębi, za ladą sklepową, pod zawieszonymi na hakach ćwierciami baraniny drzemał rzeźnik. Zaczął był prace o świcie, teraz zmęczenie zwyciężyło jego silne członki. Ze skrzyżowanymi gołymi rękoma, z nożem jeszcze wiszącym u boku, z nogami rozstawionymi pod białym, poplamionym krwią fartuchem, spał, wolno kołysząc głową na boki. Czerwona twarz lśniła, żyły szyi nabrzmiewały pod odwiniętym kołnierzem różowej koszuli. Dyszał spokojną siłą. Pan Bergeret mawiał o nim, że ma w sobie coś z bohaterów Homerowskich, bo jego życie podobne jest do ich życia, i że tak jak oni przelewa krew ofiar.
Rzeźnik Lafolie drzemał. Przy nim drzemał jego syn, silny i wysoki jak on, z twarzą mocno czerwoną. Czeladnik rzeźniczy, z głową opartą na ręce, spał na marmurze stołu, z włosami rozsypanymi na rozćwiartowane mięso. W oszklonej klatce przy wejściu do sklepu, wyprostowana, z ociężałymi powiekami, także ze snem walcząca, siedziała pani Lafolie, tłusta, z ogromną piersią, z ciałem mocno przesiąkłym krwią zwierząt. Cała ta rodzina uosabiała jakąś siłę brutalną i wszechwładną, miała w sobie coś z barbarzyńskiej królewskości.
Ksiądz Guitrel przyglądał się im czas jakiś, ruchliwymi oczyma wodząc od jednego do drugiego i z zajęciem zatrzymując je na rzeźniku, na tym kolosie, którego czerwone policzki przecięte były długim, rudym wąsem i którego czoło nad zamkniętymi oczyma usiane było mnóstwem drobnych, chytrych zmarszczek. Potem, nasyciwszy się widokiem tej głowy chytrego i dzikiego zwierza, poprawił parasol pod pachą, zapiął szczelniej płaszcz na piersiach i poszedł dalej.
Pokrzepiony
Uwagi (0)