Manekin trzcinowy - Anatole France (internetowa czytelnia książek TXT) 📖
Manekin trzcinowy to powieść autorstwa Anatole'a France'a wydana w 1897 roku, będąca drugą częścią cyklu Historia współczesna.
Jej główny bohater, pan Bergeret, przeżywa kryzys. Nie jest zadowolony ze swojego życia — czuje się niekochany przez żonę i dzieci, praca naukowa przestaje dawać mu satysfakcję. To poczucie bezsensu przywiedzie go na kres małżeństw i pozwoli zaznać życia z mniejszą liczbą zobowiązań, bogatego w intelektualny ferment, możliwości snucia refleksji na bieżące tematy polityczne i filozoficzne.
Anatole France był francuskim pisarzem, którego lata twórczości przypadają na przełom XIX i XX wieku. Był bibliofilem i historykiem, prezentował postawę racjonalistyczną i sceptyczną, jego dzieła mają charakter filozoficzny, ale także satyryczny. Miał duży wpływ na twórczość m.in. Conrada, Prousta i Huxleya. W 1921 roku został uhonorowany Nagrodą Nobla w dziedzinie literatury.
- Autor: Anatole France
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Manekin trzcinowy - Anatole France (internetowa czytelnia książek TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Anatole France
— Ale — rzekł pan de Terremondre — dzisiejsi żołnierze mają broń tak samo jak dawniej. I trzeba przecie, żeby oficerowie, nieliczni i bezbronni, zapewnili sobie posłuszeństwo i szacunek większej liczby ludzi mających karabiny i kule. W tym rzecz cała.
— Stary to przesąd — rzekł pan Bergeret — wierzyć w konieczność kar i w to, że najostrzejsze są najskuteczniejsze. Kara śmierci za czynną obrazę zwierzchnika pochodzi z czasów, kiedy oficerowie byli innej krwi niż żołnierze. Kary te zostały zachowane w armiach Republiki. Brindamour, zostawszy generałem w roku 1792, obyczaje dawnego systemu zastosował w służbie Rewolucji i wspaniałomyślnie rozstrzeliwał ochotników. Brindamour, jako generał Rzeczypospolitej, przynajmniej wojował i bił się dzielnie. Szło o to, by zwyciężyć. Szło nie o życie człowieka, lecz o ocalenie ojczyzny.
— Generałowie II roku — rzekł pan Mazure — z tak nieubłaganą surowością karali szczególniej kradzieże. W armii północnej żołnierz z pułku strzelców został rozstrzelany za zamianę swego starego kapelusza na nowy. Dwóch doboszów, z których starszy miał lat osiemnaście, rozstrzelano przed frontem wojsk za kradzież drobnych klejnotów u starej wieśniaczki. To był wiek bohaterski.
— W wojskach republikańskich — rzekł pan Bergeret — rozstrzeliwano codziennie nie tylko maruderów, lecz i rokoszan. Żołnierze ci, tak później wysławiani, traktowani byli jak zbrodniarze, z tą różnicą, że im rzadko dawano jeść. Prawda, że czasami miewali trudne usposobienie. Dowodem tego trzystu kanonierów z 33 półbrygady, którzy w IV roku pod Mantuą zażądali żołdu, nastawiając armaty przeciw swym generałom. To były zuchy, z którymi nie można było żartować. Potrafiliby, w braku nieprzyjaciół, nadziać na piki pół tuzina swych dowódców. Taki jest temperament bohaterów. Ale Dumanet38 nie jest jeszcze bohaterem. Pokój ich nie wytwarza. Sierżant Bridoux nie ma się czego obawiać w spokojnych koszarach. A jednak rad jest z tego, że może sobie powiedzieć, iż żołnierz, gdyby podniósł nań rękę, byłby rozstrzelany przy dźwiękach orkiestry. Jest to niewspółmierne na tle naszych obyczajów, zwłaszcza w czasie pokoju, lecz nikt nie pomyśli o tym. Co prawda, wyroki śmierci wydawane przez sądy wojenne są wykonywane tylko w Algerze, w samej Francji unika się tych wojskowo-muzycznych przedstawień. Wszyscy zgadzają się na to, że wywołałyby złe wrażenie. Jest to milczące potępienie kodeksu wojskowego.
— Niech się pan strzeże — rzekł pan de Terremondre — uwłaczać dyscyplinie.
— Gdyby pan widział kiedy — rzekł pan Bergeret — nowych rekrutów wchodzących po jednemu na podwórze koszarowe, przestałby pan mniemać, że dla utrzymania w karności tych baranich dusz potrzebna jest ciągła groza śmierci. Oni smutnie marzą o przetrzymaniu swoich trzech lat, jak się wyrażają, i sierżant Bridoux byłby do łez wzruszony ich potulną uległością, gdyby nie był zmuszony straszyć ich, żeby cieszyć się własną potęgą. Nie znaczy to, by sierżant Bridoux urodził się gorszym niż każdy przeciętny człowiek. Ale jako niewolnik i despota jest on podwójnie znieprawiony; nie wiem, czy Marek Aureliusz jako podoficer nie tyranizowałby żołnierzy. Bądź co bądź, tyrania ta wystarcza do utrzymania uległości zaprawnej chytrością, która jest najpotrzebniejszą cnotą żołnierza w czasie pokoju. Dawno, dawno już nasze kodeksy wojskowe z ich narzędziami śmierci powinny być złożone w muzeach okropności obok kluczy Bastylii i kleszczy inkwizycji.
— Spraw armii dotykać można tylko z niezmierną przezornością — rzekł pan de Terremondre. — Armia jest bezpieczeństwem, jest nadzieją. Jest też szkołą obowiązku. Gdzież zresztą, jak nie w niej znaleźć zaparcie się siebie i poświęcenie!
— Prawda — rzekł pan Bergeret — że ludzie uważają za pierwszy obowiązek społeczny nauczyć się systematycznie zabijać swoich bliźnich i że u ludów cywilizowanych sława uzyskana za rzezie przewyższa wszystkie inne. Zresztą, niewielkie to we wszechświecie nieszczęście, że człowiek jest nieuleczalnie zły i szkodliwy. Bo ziemia jest kroplą błota w przestrzeni, a słońce bańką gazu, która się wkrótce wypali.
— Widzę — odparł pan Frémont — że nie jest pan pozytywistą, bo lekko traktuje wielkiego fetysza.
— Cóż to za wielki fetysz? — zapytał pan de Terremondre.
— Wiadomo panu — odpowiedział pan Frémont — że pozytywiści uważają człowieka za zwierzę uwielbiające. August Comte zatroszczył się o zadowolenie potrzeby tego wielbiącego zwierzęcia i po długim namyśle dał mu fetysza. Ale obrał Ziemię, nie Boga. Nie dlatego, że był ateuszem. Przeciwnie, uważał istnienie pierwiastka stwarzającego za bardzo prawdopodobne. Tylko, według jego zdania, Bóg był za trudny do poznania. I uczniowie jego, ludzie bardzo religijni, uprawiają kult zmarłych, ludzi pożytecznych, kobiety i wielkiego fetysza: Ziemi. Pochodzi to stąd, że ci wierzący tworzą plany szczęścia ludzkiego i zajęci są urządzaniem naszej planety dla naszej szczęśliwości.
— Będą mieli dużo do roboty — rzekł pan Bergeret — i aż nadto widać, że są optymistami. Są nimi w dużym stopniu i to usposobienie ich umysłu zadziwia mnie. Trudno jest pojąć, by ludzie rozumni i myślący, jak oni, żywili nadzieję, że kiedyś można będzie uczynić znośnym pobyt na tej maleńkiej kuli, która, niezręcznie wirując około żółtego, już na wpół ściemniałego słońca, dźwiga nas jak robactwo na spleśniałej swej powierzchni. Wielki fetysz nie wydaje mi się wcale godny uwielbienia.
Doktor Fornerol pochylił się do ucha pana de Terremondre’a i rzekł:
— Bergeret musi mieć jakieś prywatne przykrości, że tak na cały świat narzeka. Uważanie wszystkiego za złe nie jest naturalne.
— Oczywiście — odpowiedział pan de Terremondre.
Ciemne konary wiązów na placu zabaw zaledwie zaczynały okrywać się bladą i nikłą jak pył zielenią. Na zboczu wzgórka, uwieńczonego starymi murami, kwitnące drzewa sadów wychylały białe i krągłe lub nastrzępione i różowe korony na jasne i drżące światło dnia, uśmiechające się w przerwach między dwiema ulewami. W dali rzeka, zasilona wiosennymi deszczami, płynęła biała i naga, muskając szereg smukłych topoli okalających jej łożysko, rzeka lubieżna, niezwalczona, płodna, wieczna, prawdziwa bogini, jak w czasach, gdy żeglarze Galii rzymskiej składali jej ofiary z miedzianych pieniążków i na jej cześć przed świątynią Wenery i Augusta wznosili wotywną kolumnę z grubo rzeźbioną łodzią z wiosłami. Wszędzie, w szeroko otwartej dolinie, na prastarej ziemi, drżały nieśmiałe, piękne pędy corocznej młodości.
Pan Bergeret przechadzał się sam wolnym, nierównym krokiem pod drzewami placu zabaw. Szedł z duszą niepewną, rozpierzchłą, starą jak świat i młodą jak kwiecie jabłoni, bezmyślną a pełną niejasnych obrazów, smutną i pożądającą, łagodną, niewinną, lubieżną, stroskaną; szedł, wlokąc swe znużenie i goniąc za Złudzeniami i Nadzieją o nieznanej mu nazwie, kształcie, rysach.
Zbliżając się do ławki, na której zwykł siadać w porze letniej o wieczornej godzinie, gdy ptaki milkną w gałęziach, ławki, na której nieraz chwile odpoczynku dzielił z księdzem Lantaigne, pod wspaniałym wiązem przysłuchującym się ich poważnej rozmowie, spostrzegł, że nieudolna ręka świeżo nakreśliła kredą kilka słów na zielonej poręczy ławki. Zaniepokoił się w obawie, że wyczyta swe nazwisko, tak znane teraz łobuzom miejskim. Ale szybko się uspokoił. Był to napis erotyczny i pamiątkowy, którym Narcyz treściwie i prosto, lecz grubiańsko i nieprzystojnie opiewał rozkosze doznane na tej ławce w objęciach Ernestyny, zapewne pod osłoną pobłażliwej nocy.
Pan Bergeret już miał zająć zwykłe miejsce, skąd popłynęło tyle jego szlachetnych i pogodnych myśli, gdzie tak często na jego wezwanie przybywały wdzięczne zwroty, gdy pomyślał nagle, że nie wypada porządnemu człowiekowi siedzieć publicznie obok sprośnego pomnika poświęconego Wenerze ulic i ogrodów. Odwrócił się od upamiętnionej ławki i oddalając się, pomyślał:
„O próżna chęci sławy! Chcemy żyć w pamięci ludzkiej. Chcemy, aby znano nasze miłości i rozkosze, nasze smutki i nienawiści. Narcyzowi zdaje się, że dopełnieniem jego triumfu nad Ernestyną jest to, by świat się o tym dowiedział. Z taką myślą Fidiasz nakreślił drogie mu imię na dużym palcu nogi Jowisza Olimpijskiego. O duchowa potrzebo wyjawiania się, okazywania na zewnątrz! «Dziś na tej ławce Narcyz!...» A jednak — myślał dalej pan Bergeret — obłuda jest pierwszą cnotą człowieka cywilizowanego, kamieniem węgielnym społeczeństwa. Ukrywanie myśli jest dla nas konieczne jak noszenie sukien. Człowiek mówiący wszystko, co i jak myśli, byłby równie niepojęty w mieście, jak człowiek chodzący nago. Gdybym na przykład u Paillota, gdzie przecie rozmowa jest dość swobodna, powiedział, jakie fantazje snuje mój umysł, jakie myśli roją mi się po głowie, niby chmary czarownic na miotłach wlatujących do komina, gdybym opisał, w jaki sposób przedstawia mi się pani de Gromance, jakie jej nieprzystojne przypisuję pozy, jak mi się ukazuje w wizji nierozumniejszej, dziwaczniejszej, potworniejszej, bardziej chimerycznej i znieprawionej, tysiąckroć bardziej szyderskiej39 i nieprzystojnej niż poza owej sławnej figury przedstawionej w scenie Sądu Ostatecznego, w północnym portyku Św. Eksuperego, przez genialnego robotnika, który, nachylony nad piekłem, widział chyba uosobioną Lubieżność, gdybym dokładnie opisał me osobliwe marzenia, przypisano by mi ohydną manię; a jednak wiem, że jestem człowiekiem porządnym, z natury skłonnym do myśli przyzwoitych; życie i rozmyślanie nauczyły mnie zachowywać miarę, skromność; poświęcam się jedynie spokojnym rozkoszom umysłowym, jestem wrogiem wszelkich nadużyć i nienawidzę rozpusty jak potworności”.
Gdy tak szedł, snując te dziwne myśli, spostrzegł na placu zabaw księdza Lantaigne, rektora seminarium, i księdza Tabarit, kapelana więziennego. Rozmawiali żywo. Ksiądz Tabarit trząsł swym długim ciałem, zakończonym małą, spiczastą główką, i kanciastą ręką zdawał się podpierać ciężar swych słów, a ksiądz Lantaigne, z brewiarzem pod pachą, z podniesioną głową, z piersią naprzód podaną, słuchał pilnie, patrząc w dal, poważny, z wargami ściśniętymi między obwisłymi policzkami, których uśmiech nigdy nie poruszył.
Na ukłon pana Bergeret ksiądz Lantaigne odpowiedział skinieniem ręki i przyjaznym powitaniem.
— Panie Bergeret, niech pan pozostanie. Ksiądz Tabarit niedowiarków się nie boi.
Ale kapelan więzienny zajęty swą myślą nie przerywał przemowy:
— Któż wraz ze mną nie byłby wzruszony tym, co widziałem? To biedne dziecię szczerością swego żalu, prostotą i prawdą swych uczuć chrześcijańskich było dla nas wszystkich budującym przykładem. Zachowanie, spojrzenie, mowa, cała jego osoba zdradzały łagodność, pokorę, zupełne poddanie się woli boskiej. Do końca był obrazem najbardziej pocieszającym, przykładem najzbawienniejszym. Szczera skrucha, rozbudzenie wiary zbyt długo uśpionej w jego sercu, ostatni, najwyższy poryw ku Bogu litościwemu, takie były owoce mych nauk i napomnień.
Staruszek rozrzewniał się z łatwą szczerością dusz czystych, lekkomyślnych i próżnych. Prawdziwa boleść mąciła jego wielkie, wypukłe oczy i marszczyła krótki, czerwony nos. Po chwili wzdychania rzekł, zwracając się tym razem do pana Bergeret:
— Ach, panie! W mej smutnej pracy nie brak cierni. Ale też za to ile owoców! W swym długim życiu nieraz już wyrywałem nieszczęśliwych ze szponów czyhającego na nich czarta. Ale żaden z nieszczęsnych, którym na śmierć towarzyszyłem, nie był tak budujący w ostatnich chwilach, jak młody Lecoeur!
— Co! — zawołał pan Bergeret. — Ksiądz mówi to o mordercy wdowy Houssieu? Czyż nie wiadomo?...
Miał już wymówić to, co jednogłośnie stwierdzali świadkowie egzekucji, a mianowicie, że delikwenta przywieziono pod nóż gilotyny już umarłego ze strachu. Zatrzymał się, nie chcąc zmartwić staruszka, który ciągnął dalej:
— Bez wątpienia, nie wiódł długich rozmów, nie szafował głośnymi objawami. Ale gdyby pan słyszał jego westchnienia i jęki, którymi swój żal wyrażał! W bolesnej drodze z więzienia na rusztowanie, gdym przypomniał mu pamięć matki i przywołał wspomnienie pierwszej komunii, płakał rzewnymi łzami.
— Na pewno wdowa Houssieu nie umarła tak przykładnie — rzekł pan Bergeret.
Ksiądz Tabarit, usłyszawszy to zdanie, potoczył wyłupiastymi oczyma ze wschodu na zachód. Miał zwyczaj nie w sobie, lecz na zewnątrz szukać rozwiązania zagadnień metafizycznych. I nieraz, gdy tak zamyślał się przy stole, stara służąca, zwiedziona jego miną, mawiała: „Szuka ksiądz korka od flaszki, księże kapelanie? Trzyma go ksiądz w ręku”.
Wtem błąkające się spojrzenie księdza Tabarit spoczęło na tęgim, brodatym jegomościu w kostiumie cyklisty, przechodzącym przez plac zabaw. Był to Euzebiusz Boulet, naczelny redaktor „Latarni”, dziennika radykalnego. Natychmiast, pożegnawszy szybko profesora i rektora seminarium, ksiądz Tabarit wielkimi krokami dopędził dziennikarza, ukłonił mu się i wyjmując z kieszeni paczkę zmiętych papierów, oddał mu je drżącymi rękoma. Były to sprostowania i notatki uzupełniające o ostatnich słowach młodego Lecoeura. Zacny ten ksiądz u schyłku życia i cichego kapłaństwa stał się chciwy reklamy, żądny artykułów i wywiadów.
Widząc biednego staruszka o ptasiej głowie, podającego swoje gryzmoły dziennikarzowi, ksiądz Lantaigne nie mógł powstrzymać uśmiechu.
— Widzi pan — rzekł do pana Bergeret — duch wieku zepsuł nawet tego człowieka zmierzającego do grobu długą ścieżyną cnót i zasług; starzec ten, pod każdym innym względem skromny i pokorny, jest chciwy rozgłosu. Gwałtem chce, by o nim pisano choćby w dzienniku antyklerykalnym.
I ksiądz Lantaigne, już zaniepokojony tym, że jednego ze swoich wydał nieprzyjacielowi, dodał żywo:
— Nie ma w tym nic złego. Jest to śmieszność, nic więcej.
Po czym zamilkł i powrócił do swego smutku.
Ksiądz Lantaigne, obdarzony geniuszem rozkazywania, pociągnął pana Bergeret ku ławce, na której zazwyczaj siadywali. Obojętny na pospolite fenomeny, przez które ludziom zwykłym ukazuje się świat zewnętrzny, nie raczył zauważyć erotycznego napisu o Narcyzie i Ernestynie, wielkimi literami nakreślonego kredą na poręczy ławki; siadając z uduchowionym spokojem, zakrył plecami trzy czwarte tego monumentu epigraficznego. Pan Bergeret zasiadł obok księdza Lantaigne, rozłożywszy uprzednio gazetę na poręczy w taki sposób, aby zakryć
Uwagi (0)