Manekin trzcinowy - Anatole France (internetowa czytelnia książek TXT) 📖
Manekin trzcinowy to powieść autorstwa Anatole'a France'a wydana w 1897 roku, będąca drugą częścią cyklu Historia współczesna.
Jej główny bohater, pan Bergeret, przeżywa kryzys. Nie jest zadowolony ze swojego życia — czuje się niekochany przez żonę i dzieci, praca naukowa przestaje dawać mu satysfakcję. To poczucie bezsensu przywiedzie go na kres małżeństw i pozwoli zaznać życia z mniejszą liczbą zobowiązań, bogatego w intelektualny ferment, możliwości snucia refleksji na bieżące tematy polityczne i filozoficzne.
Anatole France był francuskim pisarzem, którego lata twórczości przypadają na przełom XIX i XX wieku. Był bibliofilem i historykiem, prezentował postawę racjonalistyczną i sceptyczną, jego dzieła mają charakter filozoficzny, ale także satyryczny. Miał duży wpływ na twórczość m.in. Conrada, Prousta i Huxleya. W 1921 roku został uhonorowany Nagrodą Nobla w dziedzinie literatury.
- Autor: Anatole France
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Manekin trzcinowy - Anatole France (internetowa czytelnia książek TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Anatole France
„Osiem tysięcy trzysta dwadzieścia pięć franków z przeszłego roku. Tysiąc dziewięćset sześć z tego roku. Ksiądz Lantaigne, rektor seminarium, winien jest dziesięć tysięcy dwieście trzydzieści jeden franków rzeźnikowi Lafolie, który nie jest wygodnym wierzycielem. Ksiądz Lantaigne nie będzie biskupem”.
Wiedział od dawna o tym długu seminarium i o kłopotach księdza Lantaigne. Służąca Józefina powiedziała mu, że Lafolie pokazuje pazury i grozi procesem przeciw seminarium i arcybiskupstwu. I drepcąc drobnym kroczkiem, ksiądz Guitrel mruczał:
— Ksiądz Lantaigne nie będzie biskupem! Jest administratorem uczciwym, ale niezręcznym. Biskupstwo wymaga dobrej administracji. Bossuet potwierdził to własnymi słowami w mowie pogrzebowej księcia de Condé.
I w myśli uprzytomnił sobie bez przykrości straszną twarz rzeźnika Lafolie.
Pan Bergeret ponownie przeczytał myśli Marka Aureliusza. Miał on sympatię dla małżonka Faustyny. Ale znalazł w tej małej książce tak fałszywe zrozumienie natury i jej zjawisk, taką pogardę Charyt, że nie mógł w pełni gustować w jej szlachetności. Przeczytał następnie opowiadania imci d’Ouville’a i Eutrapela, Cymbalum Despériersa, Matinées Cholières’a i Serées Wilhelma Bouchet. To czytanie bardziej go zadowoliło. Uznał, że są to dzieła odpowiednie dla jego położenia, przeto budujące, zdolne napełnić duszę pogodnym spokojem i niebiańską słodyczą. Wdzięczny był tym autorom, którzy od starożytnego Miletu aż do słonecznej Burgundii, łagodnej Turenii i żyznej Normandii uczyli ludzi wdzięcznego śmiechu i usposabiali wzburzone serca do pobłażliwej wesołości.
„Pisarze ci — myślał — na których zżymają się surowi moraliści, sami są doskonałymi moralistami, których chwalić i kochać należy. Wszakże to oni zręcznie wskazali najprostsze, najbardziej naturalne, ludzkie rozwiązania domowych nieporozumień, które duma i nienawiść, rozgorzałe w pysznym sercu mężczyzny, chciały rozwiązać mordem i rzezią. O wy, bajarze milezyjscy, o subtelny Petroniuszu, o mój Noëlu du Fail, o ty, zwiastunie Jana de La Fontaine! Jakiż apostoł mędrszy i lepszy był od was, których ogólnie zowią sowizdrzałami? O dobroczyńcy! Wy nauczyliście nas prawdziwej mądrości życia, życzliwej pogardy dla ludzi!”
I pan Bergeret umocnił się w tej myśli, że duma jest główną przyczyną naszych nędz i smutków, że jesteśmy ubranymi małpami i że poważnie stosujemy idee honoru i cnoty tam, gdzie są one tylko śmieszne, że papież Bonifacy VIII mądrze uważał w duchu, iż to z maleńkich spraw robi się wielkie, i że pani Bergeret i pan Roux na naganę lub pochwałę zasłużyli nie więcej i nie mniej niż na przykład para szympansów. Miał jednak umysł zbyt logiczny, aby zataić przed sobą bliskie swoje powinowactwo z tymi dwoma małpimi osobnikami. Lecz uważał się za myślącego szympansa. I dumny był z tego. Bo zawsze jednak mądrość gdzieś się urywa.
Mądrość pana Bergeret szwankowała jeszcze na jednym punkcie. Nie stosował on ściśle postępowania do swych maksym. Nie był gwałtownikiem, bez wątpienia, ale nie był też pobłażliwy. Bynajmniej nie okazał się uczniem tych autorów milezyjskich, łacińskich, florentyńskich, galijskich, których uśmiechniętą, pogodną, do śmieszności ludzkich zastosowaną filozofię tak bardzo wychwalał. Nie czynił wyrzutów pani Bergeret. Nie powiedział jej ani jednego słowa, nie spojrzał nawet na nią. Przy stole, siedząc naprzeciw niej, wspaniale umiał jej nie widzieć. A jeśli przypadkowo spotykał się z nią w którymś z pokojów mieszkania, zachowywał się tak, że biedna kobieta odnosiła wrażenie, iż jest niewidzialna.
Pomijał ją, uważał za obcą, za istotę nieistniejącą. Wykreślił ją ze swego zewnętrznego i wewnętrznego życia. Unicestwił. W domu, wśród licznych zatrudnień wspólnego życia, nie widział jej, nie słyszał, nic o niej nie wiedział. Pani Bergeret była istotą grubiańską i ordynarną, ale zarazem domową i moralną, była istotą ludzką, żywą. Cierpiała, że nie może dać folgi ordynarnym wymysłom, groźnym gestom, ostrym krzykom. Cierpiała, że nie czuje się już panią domu, duszą kuchni, matką rodziny, matroną. Cierpiała, że jest, a jakby jej nie było, i że nie jest uważana za osobę, nawet nie za rzecz. Dochodziło do tego, że w czasie posiłków pragnęła być krzesłem, talerzem, ażeby ją przynajmniej zauważono. Gdyby pan Bergeret zamierzył się na nią nożem, byłaby krzyknęła z radości, choć z natury bała się bólu. Ale być niczym, nic nie ważyć, nie istnieć — nieznośne było dla jej ciężkiej, grubej natury. Tak straszna była dla niej ta monotonna i nieustanna męka, że gryzła chustkę, aby stłumić łkanie. I pan Bergeret ze swojego pokoju słyszał, jak żona w jadalni głośno wyciera nos, podczas gdy on bez nienawiści, bez miłości, spokojnie układał kartki do swego Virgiliusa nauticusa30.
Pani Bergeret co wieczór odczuwała gwałtowną chęć pójścia za panem Bergeret do jego gabinetu, który teraz był zarazem jego sypialnią i nieprzeniknionym schronieniem nieprzeniknionej myśli, chciała błagać o przebaczenie u tego człowieka lub obrzucić go najgorszymi wymysłami, podrapać mu twarz ostrzem noża kuchennego lub wbić go we własną pierś. Co uczynić, było rzeczą obojętną, szło jej tylko o to, żeby zwrócić na siebie jego uwagę, istnieć dla niego. Bo tego właśnie, czego jej odmawiano, potrzebowała jak wody, chleba, powietrza i soli.
Gardziła panem Bergeret nadal: uczucie to było w niej rodzinne, dziedziczne. Przejęła je od ojca, płynęło w jej żyłach. Przestałaby być z domu Pouilly, bratanką Pouilly ze Słownika Akademii, gdyby uznała równość między mężem a sobą. Gardziła nim dlatego, że ona była z domu Pouilly, a on Bergeret, a nie dlatego, że go zdradziła. Miała dość rozumu, żeby nie przeceniać przewagi, jaką jej dawała zdrada małżeńska; co najwyżej lekceważyła go za to, że nie zabił pana Roux. Pogarda jej była stała i niezmienna. Nie mogła ani wzrosnąć, ani zmaleć. Ale nie czuła do niego nienawiści. Niedawno jeszcze w codziennym obcowaniu bez odrazy męczyła go, drażniła, wymawiała mu zaniedbanie w ubraniu, niezręczność w postępowaniu, nudziła go opowiadaniem długich historii o sąsiadach. W tych opowiadaniach głupota łączyła się z pospolitością; gdyż pani Bergeret mierna była zarówno w dowcipach, jak w obmowie. Gazy próżności rozdymały tę duszę brzuchatą, nie sączącą jednak ani strasznych jadów, ani niezwykłych trucizn. Pani Bergeret była właśnie stworzona na to, by żyć w zgodzie z towarzyszem, którego zdradzałaby i gnębiła w pogodnym nadmiarze sił i w naturalnym działaniu swych organów. Była towarzyska przez nadmiar ciała, z braku duchowego, wewnętrznego życia. Brakowało jej pana Bergeret, nagle wycofanego z jej życia, jak nieobecnego męża brakuje uczciwej żonie. Nadto ten dobry, nikły człowieczek, którego poczytywała zawsze za istotę nic nie znaczącą, lecz wygodną, teraz wzbudzał w niej strach. Pan Bergeret, uważając ją za absolutną nicość, sprawiał, że sama miała to wrażenie, iż przestaje istnieć. Czuła, że robi się w niej próżnia. Ze smutkiem i przerażeniem pogrążała się w ten stan nowy, nieznany, bez nazwy, a mający w sobie coś z samotności, coś ze śmierci. Wieczorem niepokój ten stawał się straszny, była bowiem wrażliwa na przyrodę, na wpływy przestrzeni i czasu. Leżąc sama w łóżku, patrzyła ze wstrętem na trzcinowy manekin, na którym od szeregu lat upinała swe suknie. Niegdyś, w dniach dumy i beztroski, w gabinecie pana Bergeret wznosił się on pyszny, bez głowy, lecz cały. Teraz, kulawy, okaleczały, opierał swą niemoc o lustrzaną szafę w cieniu czerwonej rypsowej firanki. Bednarz Lenfant znalazł go na podwórzu między kadziami wody, w których miękły korki. Odniósł manekin pani Bergeret, która nie śmiała wstawić go ponownie do gabinetu: rozbitą, ranną, okaleczałą ofiarę symbolicznej zemsty przyjęła do małżeńskiej komnaty, gdzie wyobrażała dla niej posępne, groźne praktyki symbolicznych uroków i czarów.
Pani Bergeret cierpiała istotnie. Pewnego ranka przebudziła się i podczas gdy blade słońce przez nieszczelną firankę smutnymi promieniami muskało ranny manekin, roztkliwiła się sama nad sobą, uznała siebie za niewinną, a pana Bergeret za okrutnika. Zbuntowała się. Nie mogła zgodzić się na to, by Amelia Pouilly cierpiała z powodu jakiegoś Bergereta. Poradziła się w duchu cieniów swego ojca i umocniła się w myśli, że pan Bergeret jest zbyt małą osobistością, żeby móc ją unieszczęśliwić. Ta duma jej ulżyła. Tego dnia ubierała się z przyjemnością. Dodawała sobie otuchy, żeby silnie wierzyć, że nie jest niczym mniej, niż była, i że nic nie jest stracone.
Był to dzień przyjęć pani Leterrier, szanownej małżonki rektora. Pani Bergeret poszła odwiedzić panią Leterrier. W niebieskim salonie, w obecności pani Compagnon, żony profesora matematyki, po pierwszej wymianie grzeczności wydała głębokie westchnienie, już nie westchnienie ofiary, lecz westchnienie wojownicze.
I podczas gdy obie uniwersyteckie damy słuchały jeszcze tego westchnienia, pani Bergeret dodała:
— Niemało jest powodów do smutku w życiu, szczególnie dla istot, które nie umieją godzić się na wszystko... Pani jest szczęśliwa, pani Leterrier! I pani także, kochana pani Compagnon!...
I pani Bergeret, dyskretna, skromna, wstydliwa, zamilkła mimo zainteresowanych spojrzeń zwróconych na nią. Ale było to dostateczne, by zrozumiano, że ją maltretują i upokarzają w domu. Mówiono po cichu w mieście, że pan Roux zaleca się do niej. Od tego dnia pani Leterrier kazała zamilknąć obmowie; zapewniała, że pan Roux jest bardzo przyzwoitym młodzieńcem. Mówiąc o pani Bergeret, z okiem we łzach tonącym i z wilgotnymi wargami dodawała:
— Ta biedna kobieta jest bardzo nieszczęśliwa i bardzo sympatyczna.
W sześć tygodni opinia salonów miejskich ustaliła się i oświadczyła za panią Bergeret. Głoszono, że pan Bergeret, unikający wizyt, jest człowiekiem złym; posądzano go o ciemne i niemoralne czyny. A pan Mazure, przyjaciel jego z kąta starych ksiąg, kolega z Akademii Paillota, utrzymywał, że widział go wchodzącego do kawiarni o bardzo złej sławie na ulicy des Hebdomadiers. Podczas gdy opinia „towarzystwa” tak potępiała pana Bergeret, vox populi wyrabiał mu inną reputację. Prostacki i symboliczny rysunek, skreślony na fasadzie domu, w którym mieszkał, znikł już był prawie, pozostawiając tylko niewyraźne kontury. Ale rysunki o tym samym charakterze mnożyły się w mieście i pan Bergeret nie mógł już iść do wszechnicy, w aleje lub do Paillota, żeby na jakimś murze wśród sprośnych, erotycznych i trywialnych napisów nie spotkać swego portretu wykonanego ołówkiem, węglem lub ostrym kamieniem, w elementarnym stylu znanym wszystkim łobuzom. Zwykle uzupełniał rycinę stosowny napis.
Pan Bergeret przyglądał się tym gratiiti bez zmieszania i bez gniewu, niepokoiła go tylko ich wzrastająca liczba. Jeden widniał na białym murze kawiarni Goubeau na ulicy des Tintelleries, inny na żółtej fasadzie agencji Deniseau na placu Św. Eksuperego, inny na teatrze przy kasie pod planem sali, inny na rogu ulicy de la Pomme i placu du Vieux-Marché, inny na oficynach hotelu Nivert obok pałacu de Gromance; inny na uniwersytecie przy mieszkaniu woźnego, inny na murze ogrodów prefektury. I co dzień pan Bergeret znajdował coraz nowe. Zauważył, że te graffiti nie były dziełem jednej ręki. W niektórych postać ludzka była przedstawiona w sposób zupełnie elementarny, drugie dawały całość bardziej zadowalającą, nie zmierzając jednak do poszukiwania indywidualnego podobieństwa, a tym mniej do wkraczania w trudną sztukę portretu. Wszystkie stosownym napisem zastępowały wadliwość rysunku. I na wszystkich tych rysunkach pan Bergeret nosił rogi. Zauważył, że czasem sterczą one na gołej czaszce, czasem wysuwają się spod wysokiego cylindra.
„Dwa kierunki artystyczne” — pomyślał. Ale jako człowiek subtelny cierpiał.
Pan Worms-Clavelin zatrzymał na obiedzie swego starego przyjaciela, Jerzego Frémont, inspektora sztuk pięknych, który właśnie objeżdżał departament. Gdy poznali się przed laty na Montmartre, w pracowniach malarskich, Worms-Clavelin, znacznie młodszy od Jerzego Frémont, był jeszcze bardzo młody. Nie mieli ani jednej wspólnej myśli i nie zgadzali się w niczym; Frémont lubił polemikę, Worms-Clavelin zaledwie ją znosił; Frémont był obfity i gwałtowny w słowach. Worms-Clavelin ustępował przed tą gwałtownością i mówił mało. Zaprzyjaźnili się, potem rozdzieliło ich życie. Ale ilekroć spotykali się, zażyłość powracała i kłócili się z przyjemnością. Jerzy Frémont, starzejący się, ociężały, już odznaczony orderami i zamożny, zachowywał jeszcze resztki dawnego zapału. Tego ranka, siedząc przy stole między panią Worms-Clavelin w szlafroczku i panem Worms-Clavelin w domowej kurtce, opowiadał uprzejmie gospodyni o swym ostatnim odkryciu. Odnalazł na strychu muzeum, w pyle i w gruzach, małą drewnianą statuetkę w najczystszym francuskim stylu, świętą Katarzynę w ubraniu mieszczki z XV wieku, postać zgrabniutką, o wyrazie niewymownie delikatnym, tak rozumnym i poczciwym, że okurzając ją, miał ochotę zapłakać. Prefekt zapytał, czy było to malowidło, czy posążek. Jerzy Frémont, który przyjaźnie lekceważył prefekta, odpowiedział łagodnie:
— Worms, nie staraj się rozumieć, o czym mówię do twojej żony! Jesteś zupełnie niezdolny do pojęcia piękna w jakiejkolwiek formie! Harmonia linii i szlachetność myśli będą zawsze niezrozumiałe dla ciebie.
Pan Worms-Clavelin wzruszył ramionami.
— Cicho bądź, stary komunardzie!
Jerzy Frémont był istotnie dawnym komunardem. Paryżanin, syn fabrykanta mebli z przedmieścia Św. Antoniego, uczeń Akademii Sztuk Pięknych, mając lat dwadzieścia w chwili niemieckiego najazdu, zaciągnął się do korpusu wolnych strzelców, z którego usług obrona nie korzystała. Frémont nie przebaczył tego lekceważenia generałowi Trochu31 Podczas kapitulacji był jednym z najbardziej egzaltowanych i krzyczał wraz z innymi, że Paryż zdradzono. Ponieważ nie był głupi, rozumiał przez te słowa, że Paryż był źle broniony, co nie ulegało wątpliwości. Był za wojną do ostateczności. Gdy ogłoszono Komunę, przystał do rewolucji. Na propozycję dawnego robotnika z fabryki ojca, obywatela Charlier, delegowano go do Wydziału Sztuk Pięknych i mianowano pomocnikiem dyrektora Luwru. Urząd jego był bezpłatny. Spełniał go w wysokich butach, z nabojami u pasa, w tyrolskim kapeluszu z kogucim piórkiem na głowie. Zaraz w pierwszych dniach najazdu płótna zwinięto, zapakowano w skrzynie i wyniesiono do magazynów, gdzie ich nigdy odnaleźć nie mógł. Nie pozostawało mu nic innego jak ćmić fajkę w galeriach zamienionych na kordegardę i rozmawiać z obywatelami z gwardii narodowej. Przed gwardzistami oskarżał Badingueta32, że głupio zniszczył płótna Rubensa, bo kazał zetrzeć z nich werniks. Oskarżenie to wnosił na wiarę pewnego dziennika i słów pana Vitet33. Żołnierze gwardii narodowej słuchali go, siedząc na
Uwagi (0)