Darmowe ebooki » Powieść » Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont



1 ... 5 6 7 8 9 10 11 12 13 ... 41
Idź do strony:
i błyskawic. Jej gwałtowną i zmysłową naturę, szamocącą się dotychczas pośród szarych ludzi i codzienności pospolitej, olśniewał ten teatr.

Takim go prawie miała w duszy, pełnym światła, muzyki, akcentów denerwujących, omdleń ekstatycznych, barw silnych, uczuć wrzących i wybuchających, niby pioruny.

Nie było tutaj tego wszystkiego, ale jej wyobraźnia entuzyastyczna tkała z tych strzępów widzianych światy stokroć piękniejsze i olśniewała się pięknem własnego dzieła. Flażolety skrzypiec przenikały ją ostrym dreszczem niewysłowionej rozkoszy i zalewały ciepłem denerwującem.

Zdawało się jej, że ogląda stare baśnie ludowe, że jest jakby w kole nimf i rusałek, że te grubo wymalowane kobiety, tańczące na zakredowanem płótnie bachanckie „pas” z zacięciem szansonistek, są cieniami fantazyi, tańczącymi gdzieś, w głębi wód... Elektryczne światło rozlewało jakąś mgłę błękitnawą, ledwie dojrzaną i skrzyło się ogniem brylantów na złotych blaszkach, obsypujących kostyumy tancerek.

Dusząca woń rozpylonego pudru owiewała ją niby obłokiem, a z sali pełnej płynął potok oddechów gorących, spojrzeń pożądliwych i uderzał w scenę magnetyczną falą, zatapiającą w zapomnieniu wszystko, co nie było śpiewem, muzyką i rozkoszą.

Teatr zaczął przybierać dla niej coraz więcej kontury halucynacyi na jawie.

Gdy się akt skończył i zagrzmiała ulewa braw, omdlewała prawie... Pochyliła głowę, chciwie wchłaniając te szmery, podobne do błyskawic i, jak one, oślepiające duszę. Piła te krzyki rozbawionej publiczności całą piersią i mocą duszy, łaknącej sławy. Przymykała oczy, aby to wrażenie, ten obraz trwał dłużej.

Zdawało się jej, że unosi się w zaświaty, że zerwała ze wszystkiem, co małe, nędzne, codzienne i otrzeźwiła się, usłyszawszy gwar głosów, na scenie, sprzątanej pośpiesznie.

Czarodziejskie widzenie rozwiało się. Po scenie kręcili się ludzie w koszulach tylko, bez kamizelek; zmieniali kulisy, ustawiali meble, przybijali przystawki, pracowali pośpiesznie; zobaczyła karki brudne, twarze pomięte, brzydkie, ręce grube i spracowane, postacie ciężkie robotników.

Przesunęła ręką po czole, jakby chcąc się przekonać, czy nie śniła teraz właśnie; ale ktoś ją odsunął, ktoś odepchnął, ktoś przeszedł śpiesznie obok, ciągnąc za sobą ciężki sprzęt...

Poszła na scenę i przez otwór w kurtynie przyglądała się sali czarniawej, nabitej publicznością. Widziała setki głów młodych, głów kobiecych, uśmiechniętych, podnieconych jeszcze muzyką, wachlujących się z wdziękiem i swobodą; mężczyźni czarnymi strojami tworzyli plamy, regularnie rozrzucone na jasnem tle tualet.

Przypatrywała się uważnie tej publiczności, którą miała za areopag potężny i ostateczny w dziedzinie sztuki — areopag, który dawał brawa, powodzenie, sławę — lub potępiał...

Pamiętała jeszcze doskonale pokorne opowiadania Kręskiej o publiczności. Ślizgała się ciekawie po wszystkich twarzach, ustach, spojrzeniach, jakby chcąc odgadnąć, co mówią o sztuce i artystach — ale słyszała tylko bezładnie grzmiący gwar głosów, niby na jarmarku, czasem śmiech głośny, to brzęk kufli pod werandą, lub głośne wołanie:

— Garson! piwa!

Poczuła jakiś zawód jeszcze większy, gdy zobaczyła, że ta publiczność ma twarze podobne zupełnie do Grzesikiewicza, do ojca, do znajomych z okolicy, do przełożonej pensyi, do profesorów z gimnazyum, do telegrafisty z Bukowca.

Na razie wydało się jej to wprost niemożebnem.

Jakto?... wiedziała przecież, co ma myśleć o tamtych; poklasyfikowała ich dawno: na kretynów, głupców, płaskich, gęsi, pijaków, plotkarki, kwoki gospodarskie; na dusze małe i płytkie, na bandę zwykłych zjadaczy chleba, tonących w płytkiem bagnisku spraw odżywiania się i wegetacyi.

I ci ludzie, co zapełniali teatr i bili oklaski, o których dawniej myślała, jak o półbogach, mieliby być tem samem, czem tamci? — pytała siebie, znajdując w nich coraz więcej cech podobieństwa...

Miała wielką intuicyę, wysubtelnioną samotnością, którą widziała wiele rzeczy.

— Pani! — powiedział ktoś obok niej.

Oderwała twarz od kurtyny. Z boku stał młody, przystojny, elegancki młodzieniec; dotykał ronda cylindra i uśmiechał się szablonowo.

— Na chwileczkę tylko... — powiedział.

Usunęła się trochę.

Popatrzył na ogródek i odstąpił.

— Przepraszam... bardzo przepraszam...

— O, proszę pana, napatrzyłam się dosyć...

— Niezbyt zajmujący widok, co?... Filisterstwo najautentyczniejsze; korzenniki i szewcy!... Pani może myśli że oni przyszli słuchać, myśleć lub podziwiać sztukę?... O nie!... przyszli pokazać się, pochwalić strojami, zjeść kolacyę i zabić jakoś czas...

— Więc któż przychodzi na sztukę tylko? kogo ona tylko obchodzi?...

— Tutaj, pani, nikt!... Do Wielkiego, do Rozmaitości... tam się jeszcze znajdzie garstka, bardzo zresztą niewielka, ludzi, miłujących sztukę i tylko dla niej samej przychodzących do teatru. Podnosiłem już nieraz w pismach tę kwestyę.

— Redaktorze, dajcie-no papierosa! — zawołał jakiś aktor z kulisy.

— Służę... — i podał z bardzo łaskawą miną srebrną papierośnicę w kształcie notesu.

Janka odsunęła się nieco i spoglądała na redaktora z ciekawością i szacunkiem. Ona tych ludzi znała ze słyszenia tylko, z poważania, jakiem ta godność otoczona jest na prowincyi, więc sobie urobiła w myśli jakiś idealny typ człowieka, który jest streszczeniem cnót ogólnych i wykładnikiem myśli powszechnych, w którym musi się ogniskować talent, rozum i szlachetność.

Patrzyła z podziwem na niego, zadowolona, że mogła z blizka poznać takiego człowieka.

Ileżto razy na wsi, słuchając wiecznie tych samych rozmów: o gospodarstwie, kłopotach, polityce, deszczach i pogodach, marzyła o tym innym świecie, o ludziach, którzy jej mówić będą o ideach, o sztuce, o ludzkości, o postępie i o poezyi — i którzy te wszystkie hasła, jakiemi się świat karmi i dąży za niemi, uosabiają w sobie.

Pragnęła teraz, aby ten redaktor nie odszedł jeszcze i mówił z nią chwilę. Redaktor istotnie zwrócił się do niej.

— Pani musi być niedawno w towarzystwie, bo nie miałem szczęścia jej widzieć?...

— Dzisiaj się dopiero zaangażowałam.

— Grywała pani przedtem?...

— Nie, na prawdziwej scenie nigdy!... Grywałam tylko w teatrze amatorskim.

— Tak zaczynają prawie wszystkie talenty dramatyczne. Znam to, znam!... wspominała mi nieraz o tem samem Modrzejewska — powiedział, uśmiechając się pobłażliwie.

— Redaktorze... do swoich czynności! — zawołała Kaczkowska, wyciągając ręce.

Redaktor zapiął guziczki rękawiczek, pocałował kilkakrotnie każdą rękę, dostał klapsa i znów się cofnął pod kurtynę.

— Więc pani pierwszy raz?... Prawdopodobnie rodzina... opór... niezłomne postanowienie... zabita deskami prowincya... pierwszy występ amatorski... trema... powodzenie... poczucie w sobie Bożej iskry... marzenia o prawdziwej scenie... łzy... noce niespane... walka z otoczeniem... wreszcie pozwolenie... a może potajemna ucieczka w nocy... strach... niepokój... chodzenie do dyrektorów... angażowanie się... zachwyt... sztuka... boskość! — mówił szybko stylem telegraficznym.

— Prawie, że odgadł pan redaktor... tak samo było ze mną.

— Widzi pani, od razu poznałem. Intuicya to wszystko! Weźmiemy panią w opiekę, słowo!... Zrobi się małą wzmiankę, potem da się trochę szczegółów pod sensacyjnym tytułem, potem artykuł większy o nowej gwieździe na horyzoncie sztuki dramatycznej — leciał pośpiesznie — zrobi się rumor, dziwowisko!... ludzi się porwie... dyrektorowie będą sobie wydzierać panią, a po jakim roku lub dwóch... teatr warszawski...

— Ależ, panie redaktorze, przecież nikt mnie nie zna; nikt jeszcze nie wie, czy mam talent jaki na scenę...

— Ma pani talent, słowo! Intuicya mi to mówi: zmysłom pani nie wierz, od rozumowań trzymaj się z daleka, rachunek wyrzuć precz, ale intuicyi wierz!...

— Chodź-no redaktor prędzej!... — zawołano na niego.

— Do widzenia! do widzenia!...

Przesłał od ust pocałunek, dotknął palcem ronda i wybiegł.

Janka wstała, ale taż sama intuicya, której zalecał słuchać, mówiła jej, aby jego słów nie brać na seryo.

Wydał się jej jakimś lekkim i za pośpiesznie sądzącym; ta obietnica wzmianek, artykułów, zapewnienia o talencie, wydały się jej dziwactwem. Twarzą nawet, ruchami i szczebiotem, przypominał jej Józia, słynnego w okolicach Bukowca motyla i blagiera.

Zaczął się drugi akt przedstawienia.

Przyglądała się, ale jakoś bez entuzyazmu, już ją nie porwał tak jak pierwszy. Była niezadowolona z siebie, że chłodła i nie mogła wpaść w ekstazę.

— Jakże się pani podoba nasz teatr?... — zapytała ją owa brunetka z chórów.

— Bardzo — odpowiedziała.

— Ba, teatr, to niby dżuma: jak kogo złapie, to już amen!... — szepnęła brunetka twardo.

Za kulisami, w prawie ciemnych przejściach za dekoracyami, pełno było osób.

Aktorzy stali w przejściach, jakieś pary taiły się w ciemnościach; szepty, dyskretne śmiechy rozlegały się wszędzie.

Inspicyent, stary, łysy, w kamizelce tylko i bez kołnierzyka, ze scenaryuszem w jednej ręce i dzwonkiem w drugiej, przebiegał ciągle głąb sceny, we wszystkich kierunkach.

— Na scenę!... Zaraz pani wchodzisz!... wejść — wołał spocony, rozgorączkowany i znowu leciał, ściągał z garderób potrzebnych mu do wejścia na scenę, stawiał ich prawie przed drzwiami, z tyłu lub z boków sceny, słuchał, co mówią na scenie, patrzał przez szpary płóciennych drzwi i w odpowiedniej chwili szeptał:

— Wejść!

Janka widziała, jak się rozmowy przerywały nagle, odbiegali w połowie frazesu, stawiali niedopite kufle, rzucali wszystko i biegli do wejść, czekając swojej kolei nieruchomi i milczący, albo rozdenerwowani szeptali słowa roli, wchodzili w charakter; widziała drżenie warg, drganie nóg i powiek, bladość nagłą pod warstwą szminek, rozpalone tremą spojrzenia...

— Wejść! — rozległo się niby trzaśnięcie z bata.

Prawie każdy drgnął gwałtownie, oblekał twarz piorunowo w odpowiedni nastrój, żegnał się po kilka razy i wchodził.

Ile razy się drzwi otworzyły ze sceny, tyle razy dreszczem denerwującym przejmowała Jankę ta falapiwnego ognia, pełnego spojrzeń i oddechów, płynąca ku niej od publiczności.

Zaczęła się znowu przejmować i wpadać w halucynacye: te mroki, barwy jaskrawe, wynurzające się gwałtownie z cieniów, opłynięte światłem, dźwięki muzyki niewidzialnej, echa śpiewów, rozwłóczące się po ciemnych zakątkach, przyciszone stąpania, szelesty dziwne, ludzie porwani gorączką, oczy płonące, rozdenerwowanie ogólne, oklaski grzmiące, niby ulewa oddalona, smugi olśniewającego światła, mgła ciemności; tłok ludzi, brzmienie słów patetycznych, okrzyki tragiczne, wzruszenia pełne łkań, jęki, płacze, cała melodrama, pompatycznie i krzykliwie odgrywana, wszystko to przepajało ją gorączką jakąś inną, niż była w pierwszym akcie, gorączką energii i czynu; grała ze wszystkimi, cierpiała z tymi papierowymi bohaterami, niepokoiła się z nimi, kochała, jak i oni; czuła tremę przed wejściem, słaniała się z rozkoszy w pewnych chwilach i momentach gry patetycznej; pewne słowa i okrzyki przenikały ją dreszczem, tak dziwnym i tak bolesnym, że miała łzy w oczach i krzyk słaby na ustach.

W antraktach wracała do równowagi i do rozmyślań.

Coraz więcej osób z publiczności przychodziło za kulisy.

Pudełka cukierków, bukiety, pojedyncze kwiaty, przechodziły z rąk do rąk.

Pito piwo, wódkę, koniaki; zjawiła się taca kanapek w lot rozchwytanych.

Wybuchały śmiechy swobodne, cięte dowcipy pękały niby race w powietrzu. Niektóre z chórzystek przebierały się w zwykłe suknie i szły na ogródek.

Widziała aktorów w bieliźnie tylko, łażących przed garderobami; kobiety w spódniczkach białych, w połowie rozcharakteryzowane, z ramionami nagiemi, wbiegały na scenę, patrzeć przez kurtynę na publiczność. Cofały się niby zgorszone, ujrzawszy obcych. Krzyczały, a uśmiechały się zalotnie i uciekały, rzucając wyzywające spojrzenia.

Garsoni z restauracyi, służące, maszyniści, biegali jak charty i co chwila było słychać:

— Sowińska!

— Krawiec!

— Rekwizytor!

— Spodnie i pelerynę!

— Laskę na scenę i list!

— Wicek!... leć po dyrektora, niech przychodzi się ubierać do ostatniego aktu!

— Ustawiać scenę!

— Wacek!... przyszlij mi karminu, piwa i butersznyt!... — wołała jakaś przez scenę do mężczyzn.

W garderobach chaos, gwałtowne i pośpieszne przebieranie się, gorączkowa charakteryzacya roztopionemi prawie od ciepła szminkami, kłótnie...

— Jak pan będziesz mi przechodził przed nosem na scenie, to, jak Boga kocham, kopnę!...

— Kopniesz pan psa swojego!... Mnie tak z roli wypada... przeczytaj pan!

— Pan umyślnie mnie zasłaniasz!

— A co!... wyjrzałem i szmerek był...

— Wiatr zaszumiał, a temu się zdaje, że miał szmerek.

— Był szmerek... oburzenia, boś się sypał, jak zwierzę.

— Jak się nie sypać, kiedy Dobek tak sufluje, że niech go drzwi ścisną!...

— Pan gadaj, to wtedy ja przestanę... zobaczymy, jak będziesz wyglądał!... Kładę słowo po słowie w uszy, jak łopatą, nic!... krzyczę już, że Halt aż kopie w scenę... a ten znowu stoi!

— Ja zawsze umiem doskonale; pan mnie umyślnie „kładziesz”.

— Pan nie zawrócisz w głowie umieniem! — zawołał któryś z żydowska.

— Krawiec! pas, szpadę i kapelusz... prędzej!

— „...Maryo! jeśli powiesz: odejdź... pójdzie ze mną noc, cierpienia, samotność i łzy... Maryo! czy nie słyszysz mnie?... to głos serca, kochającego cię... to głos...” — mówił Władek, chodząc z rolą po garderobie i gestykulując potężnie, głuchy na wszystko, co się wkoło niego działo.

— Nie krzycz-no Władek!... na scenie dosyć się wydrzesz i wyjęczysz, że aż uszy zabolą...

— Zdaje mi się, że temu młodzieńcowi, po zaniku wszystkich władz, pozostał tylko organ mowy.

— Ryku, powiedz...

— Panowie! nie widzieliście czasem Piotrusia?... — zapytała charakterystyczna, wsadziwszy głowę.

— Panowie, zobaczcie, czy gdzie pod stołem nie siedzi Piotruś?

— Proszę pani... Piotruś poszedł do gabinetu z jakąś bardzo ładną facetką.

— Zamorduj go pani!... niewierny!

Leciały odpowiedzi, podkreślane śmiechem.

Charakterystyczna zniknęła i już z drugiej strony sceny było słychać, jak pytała się wszystkich:

— Niema tutaj Piotrusia?

— Ona się kiedy wścieknie z zazdrości o niego!...

— Porządna kobieta!

— Nie przeszkadza to, że jest głupia ze swoją zazdrością o człowieka najspokojniejszego w świecie.

— Jak się masz redaktor!

— O, redaktor!... to jakby już było piwo i papierosy.

— Mecenas! dobry wieczór!...

— Co tam w kasie słychać?

— Pysznie!... teatr wyprzedany, bo Gold pali cygaro.

— Chwała Bogu! będą większe akonta.

— Bolek! jak się masz?... Nie wchodź, bo się roztopisz, jak masło... mamy małą Afrykę dzisiaj...

— Zaraz się ochłodzimy, już zamówiłem piwo...

— Na scenę wszyscy!... Lud na scenę! kapłani na scenę! wojsko na scenę!... — krzyczał inspicyent, biegając po garderobach.

Po chwili, prócz osób z publiczności, nie było już nikogo, wszyscy pobiegli na scenę.

Po przedstawieniu, Janka idąc do hotelu, uczuła się ogromnie znużoną tyloma wrażeniami. Pokój hotelowy wydał się jej jeszcze nędzniejszym, a tak pustym i nudnym, że natychmiast poszła spać, ale zasnąć nie mogła.

W mózgu czuła szum, resztki krzyków, majaczenia obrazów, błyski barw, lub rozstrzępione frazy muzyczne; czuła, że

1 ... 5 6 7 8 9 10 11 12 13 ... 41
Idź do strony:

Darmowe książki «Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz