Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖
Historia młodej dziewczyny, która w pogoni za wolnością i w poszukiwaniu samorealizacji postanawia zostać aktorką.
Janka Orłowska z Bukowca, bohaterka powieści „Komediantka” (1896), ma dość życia w małym, szarym miasteczku i podporządkowywania się decyzjom ojca. Chcąc odmienić swoje życie, odchodzi z domu i wstępuje do grupy teatralnej. Praca na scenie wydaje się być spełnieniem jej marzeń, ale rzeczywistość ma niewiele wspólnego z wyobrażeniami. Okazuje się, że bez wybitnego talentu i znajomości w środowisku nie da się wiele osiągnąć. W wyniku niepowodzeń Janka dochodzi do punktu krytycznego. Powieść powstała na podstawie osobistych doświadczeń teatralnych Reymonta oraz prowadzonych przez niego obserwacji.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
Przeobrażała się bezwiednie, pod wpływem przypominania sobie sztuk i ról, że zapomniała o wszystkiem, nie zważając na posługaczy, chodzących obok niej.
Czuła się w tej chwili pochłonięta świętym ogniem sztuki; ten dreszcz, taki znany wszystkim prawdziwym artystom, przenikał ją na wskróś...
Skupiała się w tej jedynej szczęśliwości dusz wyższych, jaką daje zatopienie się w ekstazie, w kontemplacyi idei lub wrażeń...
— Tak samo mój Oleś robił... tak samo! — powiedział ktoś cicho w kulisie, od strony kobiecych garderób.
Janka zatrzymała się zmieszana i podeszła bliżej.
Stała tam jakaś kobieta, średniego wieku i wzrostu, o suchej twarzy i surowem spojrzeniu.
— Pani się zaangażowałaś do nas? — zapytałaostrym, energicznym głosem stara, i okrągłe, sowie oczy, wlepiła przenikliwie w Jankę.
— Jeszcze nie zupełnie... Mam mieć teraz próbę z dyrektorem muzyki. Prawda, pan Cabiński mówił nawet, że przed przedstawieniem!... — zawołała, przypominając sobie.
— Aha! z tym opojem...
Janka spojrzała na nią, zdziwiona ostrym dźwiękiem jej głosu.
— Chcesz pani koniecznie być u nas?
— W teatrze?... tak!... Umyślnie przyjechałam.
— Skąd? — zapytała krótko stara.
— Z domu — odpowiedziała Janka, ale już ciszej i z pewnem wahaniem.
— A... pani świeża zupełnie!... no, no! to ciekawe!...
— Dlaczego?... że ktoś, co kocha teatr, chce się dostać do niego?...
— I!... tak każda mówi, a ucieka z domu albo przed czemś... albo dla czegoś...
Janka usłyszała w jej głosie akcent złości jakiejś, więc się nic nie odezwała na to, ale, rozważywszy coś szybko, zapytała:
— Nie wie pani, czy dyrektor orkiestry prędko przyjdzie?...
— Nie wiem! — odburknęła gniewnie stara i odeszła.
Janka została znowu sama; cofnęła się nieco w kulisę, bo na scenie rozciągano olbrzymie, woskowane płótno. Patrzyła się na to bezmyślnie, gdy stara znowu się pokazała i przemówiła łagodniej:
— Poradzę coś pani... Trzeba dyrektora mieć za sobą.
— Żebym to wiedziała, jak zrobić?...
— Masz pani pieniądze?
— Mam, ale...
— Jeśli pani usłuchasz, to poradzę.
— Ależ wszelką radę przyjmę z wdzięcznością; nie mam przecież nikogo, nie wiem, jak się obrócić i do kogo... Pomóż mi pani, proszę o to serdecznie!...
— Trzeba go trochę podpoić, to próba dobrze pójdzie.
Janka spojrzała zdziwiona; zupełnie nie zrozumiała co to znaczy.
Stara uśmiechnęła się z politowaniem.
— Nie rozumiesz pani, widzę?... ale jak kto nawet takich rzeczy nie rozumie, w jaki sposób się wciskać, to nie powinien być w teatrze!...
— Mówiłam przecież z dyrektorem... obiecał mi... więc cóż więcej zrobić?...
— Ha! ha! — śmiała się cicho — ha! ha!... to krowienta czysta!...
Po chwili szepnęła:
— Chodźmy do garderoby... objaśnię panią trochę...
Pociągnęła ją za sobą, a potem, wziąwszy się do upinania sukni na manekinie, rzekła:
— Musimy się poznajomić.
— Orłowska — powiedziała Janka.
— Pseudonim, czy nazwisko? — zapytała, przytrzymując jej rękę.
— Nazwisko — odpowiedziała — myśląc, czy może nie lepiej byłoby użyć jakiego pseudonimu.
— Ja się nazywam Sowińska. Mogę pani być pomocną we wszystkiem. Jestem tylko teatralną krawcową, ale robi się i to i owo, co potrzeba. Córka moja ma magazyn strojów, jeśli będzie pani czego potrzebować, proszę do nas...
Głos jej miękł, i czuć było, że łasiła się, przymilała z uśmiechem, chciała wzbudzić zaufanie.
— Proszę pani, jakże z tym dyrektorem?...
— Potrzeba mu kupić koniaku. Tak!... — dodała po chwili — koniak, piwo i przekąska, to może wystarczy, a jeżeli nie, to już on sam powie resztę...
— Ileż to może kosztować?...
— Myślę, że za trzy ruble ugości się go należycie. Niech mi pani da, już ja wszystko załatwię. Trzeba iść zaraz, bo czas.
Janka dała pieniądze.
Sowińska wyszła i w jaki kwadrans przybiegła zdyszana.
— No, dobrze wszystko!... Chodź pani, dyrektor czeka.
Za salą restauracyjną był gabinet z fortepianem, w potrzebie używany na próby śpiewne i korepetycye.
Halt, czerwony i zaspany, już tam czekał.
— Mówił mi Cabiński o pani... — zaczął. — Co możesz pani śpiewać?... Uf! jakże mi gorąco!... Może uchyli okna? — zwrócił się do Sowińskiej.
Jankę zaniepokoił jego głos chrapliwy i twarz rozogniona, pijacka, ale usiadła do fortepianu, nie wiedząc, co wybrać.
— A!... pani gra?... zdziwił się bardzo.
— Tak — odrzekła i zaczęła grać wstęp jakiś, nie widząc znaków Sowińskiej.
— Zaśpiewaj pani, cobądź... niech tylko głos usłyszę... A może mogłabyś pani solo śpiewać?...
— Panie dyrektorze... ja do dramatu, do komedyi wreszcie czuję powołanie, ale nigdy do opery.
— O operze nie mówimy przecież...
— Tylko?
— O tem... o operetce! — zawołał, uderzając się w kolano z kankanowem zacięciem. — Śpiewaj pani!... nie mam czasu i spalę się z gorąca.
Zanuciła drżącym od emocyi głosem, ale z pewnem wyrobieniem, jakąś piosenkę Tosti’ego. Dyrektor słuchał, a patrzał się na Sowińską, wskazując na spieczone usta.
Kiedy skończyła, zawołał:
— Dobrze... przyjmujemy panią... Uciekam, bo się smażę.
— Możeby się dyrektor z nami... czego... napił?... powiedziała nieśmiało, zrozumiawszy znaki Sowińskiej.
Trochę się wymawiał, ale w końcu został.
Stara kazała garsonowi przynieść pół butelki koniaku, trzy piwa i przekąski, a wypiwszy swój kufel, wyszła spiesznie, narzekając na zapomnienie czegoś w garderobie.
Halt przysunął się z krzesełkiem bliżej.
Janka, zmieszana tem sam na sam, milczała, nie wiedząc, o czem mówić.
— Hm!... masz pani głos... ładny głos... — rzekł i położył jej na kolanie swoją olbrzymią, czerwoną łapę, a drugą dolewał koniak do piwa.
Odsunęła się nieco, dotknięta nieprzyjemnie taką poufałością.
— Możesz pani dobrze stanąć... ja pani pomogę...
Wychylił kufel duszkiem.
— Jeżeli pan dyrektor łaskaw... szepnęła, usuwając się jeszcze więcej, bo ją owionął jego oddech gorący, przejęty alkoholem i wzrok jakiś mętny, obejmował niby uściskiem.
— Postaramy się o to... Ja się panią zajmę!...
I od razu, bez wszelkich ceregieli, których był zawsze przeciwnikiem, objął jej kibić i przyciągnął do siebie.
Odepchnęła go z taką siłą, że upadł na stół i dopadła drzwi, gotowa krzyczeć.
— Phi! zostań... Brzdąc jesteś głupi!... zostań!... Chciałem się tobą zająć, pomódz ci, ale kiedyś głupia, dymajże sobie chóry do śmierci!...
Dopił resztę koniaku i wyszedł.
Pod werandą siedział Cabiński z reżyserem.
— Ma jaki głos?... — zapytał pierwszy, który widział Jankę wchodzącą do gabinetu.
— Sopran?
— Ho! ho! coś niesłychanego prawie... alt!
Janka siedziała z godzinę w gabinecie, nie mogąc się uspokoić i nie mogąc przyciszyć oburzenia i złości, która ją przejmowała tak gwałtownie, że chwilami gotowa była iść za nim i czembądź, co spotka na drodze, rozbić mu głowę i bić... bić do śmierci!
To, co ją spotkało, było tak brutalne, tak podłe, że wstyd zalewał jej oczy łzami gorzkiego upokorzenia. Odchodziła od przytomności prawie, że to ją mogło coś podobnego spotkać!...
Były mgnienia, w których zrywała się, jakby chciała uciec z tych murów, z pośród tych ludzi, ale opadała natychmiast z jękiem, bo przypominała sobie, że jest bezdomną.
— Gdzie?... i po co?... Zostanę!... zniosę wszystko, jeśli wszystko znieść potrzeba, ale dojdę tam, gdzie chcę... muszę!... — mówiła sobie z mocą — muszę!...
I zacinała się w zdeterminowanym uporze. Zbierała w sobie wszystkie siły do walki jakiejś z życiem, z niepowodzeniem, z przeszkodami, ze światem całym, złym i wrogim i przez chwilę widziała się na jakimś zawrotnym szczycie, gdzie była sława i upojenie zwycięstwem, ale nie uczuła się tem szczęśliwą, nie!... bo majaczył wyżej jakiś szczyt inny, potężniejszy, ku któremu pięli się ludzie.
— Dobrzem zapłaciła za przyjęcie do teatru!... — powiedziała do siebie, wchodząc za kulisy.
Sowińska przybiegła do niej, patrzyła jej w oczy długo i nieznacznie chciała wybadywać, ale Janka powiedziała jej wręcz pogardliwie.
— Dziękuję pani za radę i za... pozostawienie mnie samej z bydlęciem!...
— Śpieszyło mi się... nie zjadł pani... to dobry człowiek...
— To niechże pani córkę swoją zostawi temu dobremu człowiekowi!... powiedziała szorstko.
— Moja córka nie jest aktorką — odpowiedziała stara.
— A!... nic to... tylko nauka — szepnęła odchodząc od Sowińskiej.
Spotkała Cabińskiego i, przystępując do niego rzekła:
— Przyjmie mnie dyrektor?...
— Już pani jesteś w towarzystwie. O gażę to się którego dnia umówimy.
— Co będę grać na pierwszy występ?... Jabym chciała grać Klarę we Właścicielu kuźnic.
Cabiński spojrzał się bystro i zasłonił usta ręką, żeby nie parsknąć śmiechem.
— Zaraz... zaraz... musi się pani obznajmić ze sceną. Tymczasem będzie pani występować w chórach. Mówił mi Halt, że pani grasz na fortepianie i znasz nuty. Jutro dostanie pani partye z operetek, jakie grywamy i nauczy się pani chórów.
Janka chciała jeszcze coś mówić, ale Cabiński zakręcił się i poszedł.
— Albo komedyantka, albo ma srogiego bzika!... szepnął, przystając nagle; uśmiechnął się, machnął ręką i poszedł szybko na ogródek.
Janka poszła do garderoby i zaledwie uchyliła drzwi, gdy ją ktoś pchnął, drzwi zatrzasnął przed nosem, i ze złością zawołał:
— Na górę! tam chórzystki!
Chciała uderzyć w drzwi z gniewu, jaki ją opanował, ale zacięła tylko usta i poszła na górę.
Garderoba chórzystek, był to wązki, długi i nizki pokój. Szeregi gazowych świateł nad prostymi z desek stołami, biegnącymi z trzech stron przy ścianach, płonęły bez obsłon. Ściany były sklecone z nieheblowanych, ani malowanych desek, popisane nazwiskami, datami, dowcipami i karykaturami, robionemi węglem lub szminką czerwoną.
Na wolnej ścianie wisiały całe pęki sukien i kostyumów.
Ze dwadzieścia kobiet siedziało rozebranych przed lustrami najrozmaitszych kształtów, a przed każdą paliły się świece.
Janka, zobaczywszy niedaleko ode drzwi wolny stołek, usiadła i zaczęła się przyglądać.
— Przepraszam, to moje miejsce! — zawołała jakaś tęga brunetka.
Janka stanęła z boku.
— Pani przyszła do kogo?... — pytała się ta sama, nacierając sobie twarz waseliną — pod puder.
— Nie. Przyszłam do garderoby. Jestem w towarzystwie — powiedziała dosyć głośno.
— Tak?!...
Kilka głów podniosło się z nad stołów i kilka par oczów spoczęło na niej.
Janka powiedziała swoje nazwisko tej brunetce.
— Facetki!... ta nowa nazywa się Orłowska. Poznajcie się! — zawołała brunetka.
Kilka najbliżej siedzących wyciągnęło ręce do przywitania i charakteryzowały się dalej.
— Lodka, pożycz mi pudru.
— Kup sobie!
— Sowińska — krzyczała jakaś przez uchylone drzwi na dół, do garderoby solistek.
— Spotkałam tego samego faceta... wiecie!... Idę sobie Nowym-Światem...
— Blaga!... Myślałby kto, że na takiego dyabła poleci który!
— Kupiłam sobie garnitur... patrzcie!... — wołała nizka, bardzo ładna blondynka.
— On ci kupił?...
— Jak Bozię kocham, nie!... kupiłam sobie z oszczędności.
— Perskie oko!... o!...Uwierzymy... Ten farmak składa ci oszczędności, co?...
— Zupełnie lila!... bluzka wolna z karczkiem, z koronek kremowych, spódniczka gładka z rulonikiem u dołu... kapelusz z fiołkami... — opowiadała któraś, nadziewając przez głowę sukienki baletowe.
— Słuchaj-no, ty, liliowa... kiedy mi oddasz pół rubla, bo potrzebuję...
— Wezmę po spektaklu, to ci oddam... słowo!
— Aha! Caban ci da akurat tyle...
— Powiadam pani, że już mnie rozpacz ogarnia... Pokasływał trochę... myślałam, że to nic... aż tu wczoraj zaglądam do gardziołka... plamy białe... Poleciałam po doktora... obejrzał i powiada: dyfteryt! Siedziałam przy nim całą noc, smarowałam co godzinę... nie mógł nic mówić, tylko pokazywał paluszkiem, że go bardzo boli... i łezki tak mu płynęły po buzi, że myślałam, iż umrę z boleści!... Zostawiłam przy nim stróżkę, bo chcę wziąć co pieniędzy... zastawiłam salopę i wszystko mało i mało!... — opowiadała półgłosem sąsiadce, szczupła, ładna, ale o znużonej cierpieniem i biedą twarzy aktorka i zakręcała sobie grzywkę, karminowała usta posiniałe i ołówkiem nadawała wyzywający wyraz swoim zmęczonym bezsennością i łzami oczom.
— Hela! pytała się mnie dzisiaj twoja matka o ciebie...
— To chyba nie o mnie... Dawno matki nie mam.
— Nie gadaj!... Majkowska przecież zna was dobrze i widziała was razem na Marszałkowskiej.
— Majkowska mogłaby sobie kupić okulary, kiedy ślepa... Szłam wtedy ze stróżką do miasta.
Zaczęły się śmiać. Ta, co się tak wypierała matki, zgasiła swoją świecę i wyszła zirytowana.
— Wstydzi się matki. Co prawda, ale taka matka!...
— Prosta kobieta. Kompromituje przecież, mogłaby z czułościami nie wyjeżdżać przy ludziach!
— Jakto? matka może kompromitować córkę?... można się wstydzić matki?... — zawołała Janka, siedząca w milczeniu i słuchająca ciekawie tych strzępów rozmów, jakie ją dochodziły, ale dopiero ostatnie słowa oburzyły ją.
— Pani jesteś krowienta świeża, to pani nic nie wiesz — odpowiedziało jej kilka głosów.
— Można?... — zawołał jakiś głos męski z zewnątrz.
— Nie można! nie można! — zakrzyczały energicznie.
— Zielińska! twój redaktor przyszedł.
Chórzystka wysoka, tęga, szeleszcząc spódniczkami, przeszła przez garderobę.
— Szepska! wyjrzyj-no za nimi.
Szepska się wysunęła, ale powróciła natychmiast.
— Poszli na dół.
Dzwonek zadźwięczał gwałtownie na scenie.
— Na scenę! — zawołał we drzwiach inspicyent. — Zaraz zaczynamy.
Zrobił się gwar nie do opisania. Krzyczały wszystkie razem, biegały, wyrywały sobie szpilki, żelazka do włosów, przypudrowywały się, kłóciły o bagatelki, gasiły świece, zamykały pośpiesznie nesesery i zbiegały hurmem, bo już drugi dzwonek zadźwięczał.
Janka zeszła ostatnia i stanęła w kulisie.
Przedstawienie się zaczęło.
Grali jakąś napoły czarodziejską operetkę.
Nie poznała po prostu ani tych ludzi, ani teatru — tak to się wszystko przeistoczyło, wypiękniało pod pudrem, szminką i światłem!...
Muzyka cichymi, pieściwymi tonami fletni, polała się z ciszy, w jakiej stanął teatr i wciskała się do jej duszy, kołysząc ją słodko... a potem taniec... jakiś miękki, zmysłowy, upajający, obwijał ją czarem, kołysał i pociągał na fali rytmu, przenikającego rozkoszną niemocą...
Czuła się coraz bardziej pociąganą w jakiś wir pełen światła, śpiewów
Uwagi (0)