Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖
Historia młodej dziewczyny, która w pogoni za wolnością i w poszukiwaniu samorealizacji postanawia zostać aktorką.
Janka Orłowska z Bukowca, bohaterka powieści „Komediantka” (1896), ma dość życia w małym, szarym miasteczku i podporządkowywania się decyzjom ojca. Chcąc odmienić swoje życie, odchodzi z domu i wstępuje do grupy teatralnej. Praca na scenie wydaje się być spełnieniem jej marzeń, ale rzeczywistość ma niewiele wspólnego z wyobrażeniami. Okazuje się, że bez wybitnego talentu i znajomości w środowisku nie da się wiele osiągnąć. W wyniku niepowodzeń Janka dochodzi do punktu krytycznego. Powieść powstała na podstawie osobistych doświadczeń teatralnych Reymonta oraz prowadzonych przez niego obserwacji.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
— Nie; nie zostanę już tutaj dłużej. Dosyć mam męki, dosyć...
— Pojedzie pani do wujów?
Janka się zamyśliła na chwilę, lecz nagle jej twarz posępna rozjaśniła się blaskiem stanowczości.
— Pojadę do teatru. Stało się!
Kręska spojrzała na nią, zdziwiona niby, i zaczęła jej odradzać.
— Niech mi pani pomoże pakować rzeczy. Pierwszym pociągiem odjadę...
— Osobowy teraz nie idzie do Kielc.
— Pojadę do Strzemieszyc, a stamtąd drogą wiedeńską do Warszawy.
— Niechże się pani namyśli jeszcze... taki krok, to na całe życie. Można później żałować...
— Stało się!... Już tak musiało się stać, to i nie będzie inaczej.
I zaraz spiesznie, nie odpowiadając na uwagi Kręskiej, zaczęła się gorączkowo pakować. Bieliznę, garderobę, książki, nuty, drobiazgi, różne — wszystko to układała ze starannością do swojego, jeszcze z pensyonarskich czasów kufra, jakby wyjeżdżąja po wakacyach.
Nie myślała już nic ponad to i nie czuła, tylko, że musi zaraz, natychmiast wyjeżdżać; że musi się znaleźć jak najdalej od Bukowca, jakby wewnętrznie obawiała się, że może jej zabraknąć później sił i odwagi.
Pożegnała się z Kręską obojętnie. Wydawała się spokojną i zimną na pozór, i była nią, tylko jakieś drganie ust i to drżenie wewnętrzne, którego nie mogła przyciszyć, były śladami tej burzy niedawnej.
Kazała zanieść rzeczy na dół, a mając jeszcze z godzinę czasu do pociągu, poszła do lasu. Usiadła pod rozłożystym bukiem i zapatrzyła się przed siebie.
— Na zawsze!... — odpowiedziała półgłosem jakby gęstwinie, co zaczęła trząść liśćmi, szemrać i pochylać się ku niej.
— Na zawsze!... — szeptała, wpatrzona w czerwonawe błyski słońca, chylącego się do zachodu, co przeciekały przez splątane gałęzie buków i lśniły się na ziemi.
Las stanął w wielkiej ciszy, jakby słuchał tych jej słów ostatniego pożegnania, jakby dziwił się w milczeniu, że może ktoś, co się w nim urodził i wychował, co żył z nim jednem uczuciem, co tyle łez w jego objęciach wylał, tyle przemarzył w jego ciszy — żegnać się i odejść — na zawsze; szukać lepszej doli i przyjaciół szczerszych.
Żałośnie zaszemrały drzewa... Coś, niby pieśń pożegnania i wyrzutu smętnego, przeleciało po lesie; poruszyły się zielone wachlarze paproci, młode listki leszczyn zaczęły się trzepotać, sosny cienkiemi igiełkami zaszeleściły cicho — i zadrgał, ożywił się las jękiem przeciągłym. Ptaki zaśpiewały urywanymi, przestraszonymi głosami, a po niebie, po ziemi zasianej liśćmi, mchami złotymi, konwalijkami białemi, po lesie zielonym przebiegały jakieś cienie, jakieś dźwięki, jakieś hukania, podobne do ech łkań żałosnych...
— Zostań!... ja ci starczę za wszystko... zostań!... zdawał się mówić las mocnym głosem miłości ojcowskiej.
Potok szumiał zgiełkliwie, burzył się, podważał pnie i kamienie, co mu tamowały drogę, wymijał, okrążał, spadał i rozbity w pianę, w kaskadę pyłów, mieniących się w słońcu wszystkiemi barwami tęczy, biegł ciągle naprzód niepowstrzymanie, szemrał zwycięsko i zdawał się szeptać:
— Idź... idź...
Cisza się potem zrobiła ogromna, przerywana brzęczeniem komarów i chrzęstem spadających szyszek zeszłorocznych.
Kukułka kukała gdzieś daleko.
— Na zawsze!... — szeptała Janka.
Podniosła się i szła z powrotem na stacyę. Szła wolno, rozglądała się miłośnie po drzewach, po ścieżkach, po zboczach wzgórz, i z rozrzewnieniem głębokiem, z bólem dziwnym, żegnała je spojrzeniami.
Czuła, że ją łzy zalewają: łzy żalu, odrywania się cierpkiego od tych miejsc, z któremi się zżyła tak głęboko i z któremi się musi rozstać na zawsze...
Teraz, w tej chwili dopiero, poczuła całą gorycz swojego wyjazdu, i teraz poznała, że to nieprawda, iż ona tutaj nic nie kochała, i nic i nikogo nie zostawi tutaj drogiego!... Zostawiała te lasy, co były cząstką jej duszy najdroższą. Zostawiała góry, polanki, niebo czyste, to życie burzliwe, ale swobodne — te chwile samotności — przeszłość całą, pełną walk, burz rozszaleń, zachwytów i marzeń...
Zostawiała więcej, niż mogła zrozumieć na razie.
Patrzyła z gorzką zawiścią na wszystko, że wszystko to zostanie — i myślała posępnie, że tak samo słońce będzie świecić nad tym drogim kawałkiem ziemi, tak samo lasy będą szumieć i wołać tysiącami głosów w noce burzliwe jesieni; wiosny iść będą, kwiaty kwitnąć — i ta pustka, to dobro jej, pełne melancholii, te noce księżycowe, zadumy lasów — wszystko to będzie... tylko ona odejść musi... tylko ją los wyrywa i rzuca daleko... i na zawsze...
Potem myślała o tem nowem życiu, do jakiego szła — i żale za przeszłością przycichły, i podnosiła się w niej zwolna jakaś świadoma siebie siła życia i przejmowała ją mocą, że się wyprostowywała, patrzyła coraz śmielej przed siebie i coraz bardziej podnosiła głowę.
Zobaczywszy ojca na peronie, nie drgnęła nawet: już się pomiędzy nimi rozciągał ten nowy świat, do którego uciekała i pociągał ją obietnicami szczęścia i sławy.
Znajomi przystępowali do niej, witali się, pytali o zdrowie, dokąd jedzie i t. d.
Odpowiadała, że do rodziny i nie traciła spokoju. Miała go nawet tyle, że poszła sama do kasy po bilet.
Stanęła przed okienkiem i zażądała go głośno.
Orłowski (bo on sam sprzedawał bilety) podniósł głowę gwałtownie; coś, jakby cień czerwony, przeleciało mu po twarzy, ale nie odezwał się. Wydał jej resztę, spokojnie i zimno się patrzał, gładząc brodę, jakby jej nigdy nie znał.
Odchodząc, odwróciła głowę i spotkała się z jego rozpalonym wzrokiem.
Odsunął się gwałtownie od okienka, zaklął głośno, a ona poszła, tylko, że szła wolniej jakoś i nogi pod nią drżały.
Ten błysk oczów, jakby zakrwawionych łzami, uderzył w nią i zaciężył na sercu.
Pociąg przyszedł — wsiadła. Jeszcze z okien wagonu patrzała na stacyę.
Kręska powiewała z mieszkania chustką i udawała, że łzy obciera.
Orłowski, w czerwonej czapce, w niepokalanie białych rękawiczkach, ze sztywną miną urzędową chodził po peronie; nie spojrzał w jej stronę ani razu.
Dzwonek uderzył, rozległ się świst maszyny, potem gwizdka nadkonduktora i pociąg ruszył.
Telegrafista żegnał ją ukłonami; nie widziała — widziała tylko, jak ojciec wolno i ciężko odwrócił się i wszedł do swojej kancelaryi.
— Na zawsze!... — szepnęła, wychylając się z okna i ogarniając wzrokiem wszystko: lasy, wsie, wzgórza, moczary i znów to samo, przemykały się, niby cienie fantastyczne, — a ona patrzała, czując, że ją jednocześnie porywa jakaś siła ogromna, że jest już na łascei niełasce jakiejś mocy wielkiej, co ją wyrwała z gniazda, i niesie w nieznane światy, ku nieznanym przeznaczeniom.
Noc zapadła.
Księżyc płynął po ciemnym granacie przestrzeni, niby łódź srebrzysta po morzu nieskończoności, — a ona wciąż wychylała się przez okno i patrzyła w stronę Bukowca, szepcąc od czasu do czasu sucho i bezdźwięcznie:
— Na zawsze!... na zawsze!...
Orłowski o zwykłej godzinie przyszedł na kolacyę.
Kręska, pomimo radości, była niespokojną; patrzyła mu w oczy trwożnie, chodziła jeszcze ciszej, była teraz jeszcze pokorniejszą i mniejszą.
A on, jakby się mocował sam ze sobą, bo nie wybuchał klątwą i nie wspominał nic o Jance.
Na drugi dzień tylko zamknął pokój Janki na klucz i schował go do biurka.
Nie spał w nocy: oczy miał wpadnięte i cerę trupią. Kręska słyszała, że przez całą noc chodził po swoim pokoju, ale służbę pełnił, jak zwykle.
Przy obiedzie, Kręska ośmieliła się sama z czemś odezwać.
— Aha!... z panią się muszę jeszcze załatwić!...
Kręska zbladła. Zaczęła mu mówić o Jance, o swojej życzliwości, o tem, jak ona ją odwodziła od wyjazdu, jak ją serdecznie błagała...
— Głupiaś pani!... pojechała, bo chciała... Niech tam kark skręci!...
Kręska zaczęła się rozwodzić nad osamotnieniem jego.
— Suka!... — mruknął, spluwając pogardliwie. — Pani możesz sobie jeszcze dzisiaj odjechać. Zapłacę, co się należy i precz mi z domu, bo, przysięgam Bogu, że przez robotników wyrzucić każę!... Jak sam to sam... bez opiekunek!... Suka!... przysięgam Bogu!...
Rozbił szklankę o stół i wyszedł.
Ogródek teatralny się budził.
Kurtyna ze skrzypem poszła w górę i ukazał się rozczochrany chłopak, bosy i w koszuli, i wziął się do zamiatania przybytku sztuki. Kurz tumanami płynął na ogródek, osiadał na czerwonem suknie krzeseł i na rzadkich liściach kilku suchotniczych kasztanów.
Garsoni i służba restauracyjna robili porządki pod olbrzymią werandą. Słychać było stuk mytych kufli, trzepanie chodników, suwanie krzeseł i ciche szepty bufetowej, rozstawiającej z pewnem namaszczeniem szeregi butelek, talerzyki z przekąskami i ogromne bukiety à la Makart, podobne do mioteł zasuszonych.
Z boku zaglądało słońce jaskrawe i banda czarnych, ruchliwych wróbli, wisiała na gałęziach, trzepotała się na poręczach krzeseł, dopominając się krzykiem okruchów.
Dziesiąta wydzwoniła na bufetowym zegarze wolno i uroczyście, gdy na werandę wpadł wysoki, szczupły chłopak; podartą czapkę miał na czubku głowy, obsypanej rudawymi pierścionkami poskręcanych włosów, twarz miał piegowatą i śmiejącą się, nos zadarty nieco. Leciał wprost do bufetu.
— Ostrożnie Wicek, bo buty zgubisz!... — zawołała bufetowa.
— Nic to, każę je tylko przefasonować! — odparł wesoło, spoglądając na swoje buty, które w nieznany sposób trzymały się jego nóg, pomimo, że nie miały podeszew, ani wierzchu.
— Proszę pani o naparsteczek muślinu! — zawołał, kłaniając się zamaszyście.
— Gotówka jest? — spytała bufetowa, wyciągając rękę.
— Nic, a będzie... Wieczorem oddam, jak panią szanuję, oddam rzetelnie — prosił, akcentując charakterystycznie.
Bufetowa ruszyła tylko ramionami pogardliwie.
— Niech pani da... zaproteguję panią do szacha perskiego... Oj, oj! taka obszerna facetka, to pewne angażma...
Garsoni wybuchnęli śmiechem, bufetowa trzasnęła silniej metalową podstawką.
— Wicek! — zawołał ktoś od wejścia.
— Słucham pana reżysera.
— Są już wszyscy na próbie?
— Oho, nic a będzie!...— zawołał, śmiejąc się łobuzowato.
— Zamawiałeś?... byłeś z okólnikiem?...
— Byłem. Wszyscy się podpisali.
— Byłeś z afiszem u dyrektora?
— Kiedy dyrektor był jeszcze za kulisami: leżał w łóżku i but sobie oglądał.
— Trzeba go było dać dyrektorowej.
— Kiedy pani dyrektorowa załatwiała się z dziećmi; trochę było za głośno, więc dałem nura.
— Polecisz z listem na Hożą, wiesz...
— Parę razy. Zacna niewiasta! jak wczoraj jeden pan w krzesłach powiedział na pannę Nicolete.
— Zaniesiesz, dostaniesz odpowiedź i przylecisz natychmiast.
— Panie reżyserze, zarobię, co, prawda?... bo takim biedny, psiakość słoniowa, że.....
— Dostałeś przecież wieczorem à conto.
— I... fajgla! Rozmieniłem go zaraz na piwonię i serdelansy. Zapłaciłem z reszty komorne, dałem à conto swojemu szewcowi, ratę na premiówkę i czysto!
— Małpa zielona jesteś!... Masz za drogę.
— Błogosławione ręce, co dają czterdziestki! — zawołał komicznie, szasnął butami i zniknął, podskakując z uciechy.
— Ustawić scenę do próby! — krzyknął reżyser i usiadł pod werandą.
Towarzystwo schodziło się powoli. Witali się w milczeniu i rozchodzili po ogródku.
— Dobek! — zawołał reżyser na wysokiego mężczyznę, idącego wprost do bufetu — chlapiesz od rana, a na próbie nic cię nie słyszę, suflujesz pod psem!...
— Reżyserze! miałem taki sen: Noc... studnia... potykam się... lecę w głąb... Strach mnie ścisnął... krzyczę... ratunku niema... chlup!... jestem w wodzie... Brr!... tak mi teraz zimno, że niczem się rozgrzać nie mogę.
— Nie zawracaj swoimi snami. Pijesz od rana do nocy.
— Bo nie mogę pić, jak wszyscy: od nocy do rana. Zimno... obrzydliwe zimno!...
— Każę ci dać herbaty.
— Jestem zdrowy, panie Topolski, a ziółek używam tylko w chorobie. A herbu teus, team, czy herbateum... ziółka! Moszcz... wyciąg, pierwiastek żytni, to godne tylko pełnego człowieka, a za takiego mam się honor mieć, panie reżyserze.
Wszedł dyrektor, a Dobek poszedł do bufetu.
— Obsadziłeś Nitouchę? — zapytał reżysera po przywitaniu.
— Jeszcze niezupełnie. Te baby, to... są trzy kandydatki na Nitouche.
— Dzień dobry, dyrektorze! zawołała jedna z filarów teatrzyku, Majkowska, aktorka przystojna, w jasnej sukni, w jasnej jedwabnej okrywce, w białym kapeluszu z ogromnem strusiem piórem. Była różowa od wypoczynku nocnego i od niedostrzegalnej warstewki różu. Oczy miała wielkie, ciemnobłękitne, usta pełne i ukarminowane, twarz klasyczną i bardzo dumne ruchy. Grywała pierwsze role.
— Chodź-no dyrektor, mam interesik...
— Zawsze na usługi pani. Może pieniędzy?... — rzucił frasobliwie dyrektor.
— Tymczasem... nie. Co dyrektor pije?
— Ho! ho! poleje się tutaj czyjaś krew! — zawołał, podnosząc komicznie rękę do góry.
— Co dyrektor pije, pytam się?...
— Bo ja wiem. Wypiłbym koniaku, ale...
— Boisz się pan żony?... Nie gra przecież w Nitouche.
— To pewne, ale...
— Dwójka!... koniak i przekąska.
— Dasz dyrektor rolę Nitouchy, Nicolecie, co?... Proszę cię o to, dyrektorze; zależy mi na tem ogromnie. Pamiętaj Cabiński, że ja nigdy o nic nie proszę i zrób to...
— To już czwarta!... Boże, co ja cierpię przez te kobiety!
— Któraż chce tej roli?
— A no, Kaczkowska, dyrektorowa, Mimi, a teraz Nicoleta.
— Dwójka!... dalszy ciąg!... — zawołała, stukając kieliszkiem w tackę.
— Dasz dyrektor Nicolecie. Ja wiem z pewnością, że ona nie przyjmie, bo ze swoim drewnianym głosem mogłaby tańczyć, a nie śpiewać, ale, widzi dyrektor, w tem leży cały interes, żeby jej dać tę rolę.
— No — pominąwszy moją babę, ale Mimi i Kaczkowska urwą mi głowę!
— Nie wiele dyrektor straci na tem. Ja biorę na siebie wytłómaczenie im tego. Będziemy mieć pyszną farsę, bo widzisz pan, będzie tu dzisiaj ten jej obywatel. Wczoraj chwaliła się przed nim, że to ją miałeś dyrektor na myśli, ogłaszając w pismach, że rolę Nitouchy grać będzie najpiękniejsza i fertyczna XX.
Cabiński zaczął się śmiać cicho.
— Tylko ani słowa. Zobaczysz dyrektor, co się zrobi. Pozornie, przy nim, ona przyjmie, aby się popisać. Halt ją zaraz weźmie na próbę i sypnie... przy wszystkich; dyrektor odbierzesz jej rolę i dasz komu ci się podoba.
— Straszną pani jesteś w nienawiści.
— Ba, w tem i nasza siła leży.
Poszli na ogródek, gdzie już kilkanaście osób
Uwagi (0)