Marsz weselny - Björnstjerne Björnson (co można czytać TXT) 📖
Ole Haugen, ubogi norweski grajek, z okazji zaślubin córki skomponował piękny marsz weselny, który odegrano podczas ceremonii.
Marsz miał przynosić szczęście młodym. Kolejne pokolenia wstępują w związki małżeńskie — mimo przeciwności majątkowych — przy melodii marszu i faktycznie ich małżeństwa są szczęśliwe. Dopiero na ślubie prawnuka Olego marsz nie zostaje odegrany — Randi i Endrid muszą poczekać, aż radość wstąpi w ich związek…
Bjørnstjerne Martinius Bjørnson to norweski pisarz tworzący przede wszystkim w drugiej połowie XIX i na początku XX wieku. Był również znanym publicystą, opowiadał się za ruchami emancypacyjnymi, wspierał proletariat, a także był przeciwnikiem kary śmierci. Marsz weselny to opowiadanie z 1872 roku. W 1903 roku pisarz został wyróżniony Nagrodą Nobla w dziecinie literatury, doceniono zarówno jego twórczość poetycką, jak i prozatorską oraz dramatyczną.
- Autor: Björnstjerne Björnson
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Marsz weselny - Björnstjerne Björnson (co można czytać TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Björnstjerne Björnson
Mildrid znała rodziców i wiedziała, że te przygotowania oznaczają, że spodziewają się usłyszeć coś niezwykłego.
To jej odjęło tę odrobinę odwagi, której zaczerpnęła po spotkaniu z ojcem. Ojciec siadł twarzą wprost ku lasowi naprzeciw okna, matka na ławie przy dłuższej ścianie, a Mildrid tuż przy oknie, tak że była zwrócona bokiem do Jana, który mógł widzieć twarz ojca i ją, natomiast prawie nie dostrzegał matki.
Teraz matka spytała o bydło i gospodarstwo i otrzymała tę samą odpowiedź co ojciec, tylko bardziej szczegółową, bo pytała dokładniej. Mimo że obie przeciągały umyślnie rozmowę, temat wyczerpał się bardzo prędko.
Nastało milczenie. Rodzice patrzyli na córkę uważnie. Mildrid chciała uzyskać zwłokę i spytała, co słychać w dolinie. Mimo że i ten temat rozciągano możliwie długo, nareszcie nie było już nic do omówienia. Znowu nastała ta sama cisza i te same spojrzenia utkwiły w twarzy Mildrid.
Nie mając o co pytać, siedziała gładząc dłonią ławę.
— Czy byłaś u babki? — spytała matka.
— Nie! — odparła córka.
Znaczyło to, że ma ona sprawę wyłącznie z rodzicami i teraz niepodobna było dłużej zwlekać.
— Mam wam, kochani rodzice, coś powiedzieć! — zaczęła spuszczając oczy i blednąc, to znów rumieniąc się mocno.
Patrzyli na siebie zaniepokojeni, a Mildrid spojrzała błagalnie na oboje.
— Cóż takiego, drogie dziecko? — spytała matka trwożnie.
— Zaręczyłam się! — powiedziała Mildrid i łzy napełniły jej oczy.
Piorun nie wywołałby silniejszego wrażenia niż te dwa słowa. Pobledli rodzice spoglądali wzajem na siebie. Spokojna, cicha Mildrid, posłuszna do ostatnich granic, za co nieraz dziękowali Bogu... Naraz bez pytania, bez ich wiedzy nawet, uczyniła tak ważny krok, tak ważny dla całej przyszłości zarówno jej, jak i całej rodziny.
Mildrid znieruchomiała, a strach powstrzymał jej łzy.
— Z kimże to, dziecko... powiedz! — ozwał się ojciec.
Po chwili milczenia wyszeptała:
— Z Janem Haugenem!
Od dwudziestu lat nazwiska tego nie wymówiono w Tingvoldzie ani nie wspomniano o tym, że żyją Haugenowie. Rodzice przypisywali im wszystko zło i wszystkie swe cierpienia, a Mildrid teraz dopiero zrozumiała, co się stało. Siedziała skamieniała, czekając wyroku.
Po dobrej chwili powiedział ojciec łagodnym głosem:
— Ani ja, ani matka nie znamy tego człowieka i nie wiedzieliśmy, że ty go znasz!
— Nie znałam go i ja! — odrzekła.
Zdziwili się i patrzyli na siebie szeroko otwartymi oczyma.
— Więc jakże się to stało? — spytała matka.
— Ja sama nie wiem! — odparła córka.
— Ależ, drogie dziecko! Trzeba przecież panować nad sobą.
Mildrid nie odpowiedziała.
— Sądziliśmy — dodał ojciec łagodnie — że chyba... tobie... zaufać można!
Mildrid milczała dalej.
— Ale jakże się to stało? — nalegała matka. — Musisz przecież wiedzieć!
— Nie... właśnie, że nie wiem! Wiem tylko, że się nie mogłam opierać... Nie... mogłam!
Musiała się rękami chwycić ławy, by nie upaść na ziemię.
— Niech cię Bóg ma w swej opiece... Cóż ci się stało?
Mildrid milczała.
Ojciec powstrzymał porywczość matki i spytał:
— Czemuż nie pomówiłaś o tym z nami, drogie dziecko?
Matka podjęła łagodny ton ojca i dodała:
— Wiesz, jak nam zależy na dzieciach... na was... jak żyjemy samotnie... Zwłaszcza w tobie złożyliśmy całe zaufanie, Mildrid, bo ty nam byłaś najbliższa... Nie myśleliśmy, że... ty... nas opuścisz!
— Nie opuszczę was! — zawołała.
— Nie mów tak! — rzekł ojciec głosem surowszym. — Tyś nas już opuściła.
Mildrid uczuła, że to prawda, a jednocześnie nieprawda, ale nie mogła tej sprawy rozwikłać.
Matka zaczęła:
— I na cóż się tedy zdało, żeśmy żyli w miłości i bojaźni bożej z naszymi dziećmi... Przy pierwszej pokusie...
Nie chciała mówić więcej przy córce, ale Mildrid nie mogła się teraz powstrzymać.
— Nie opuszczę was... nie chcę wam sprawiać zmartwienia!... Ale nie mogłam uczynić inaczej... nie, wierzcie mi... nie mogłam!
Rzuciła się na stół, oparła głowę na ramieniu i zaczęła płakać.
Żadne z rodziców nie śmiało odezwać się słowem wobec skruchy, jaką Mildrid odczuwała w tej chwili. Nastało milczenie. I mogłoby trwać nie wiedzieć jak długo, gdyby nie to, że Jan, patrząc ze swego stanowiska, na widok Mildrid opierającej o stół głowę poznał, iż teraz czas pośpieszyć z pomocą.
Za chwilę rozległy się jego kroki w sieni. Zapukał, ale nikt nie zaprosił go, by wszedł. Mildrid wstała zarumieniona, drzwi się otwarły i ukazał się Jan ze strzelbą w ręku, blady, ale spokojny. Wszedł, zamknął za sobą drzwi, a pies przybiegł do Mildrid, machając wesoło ogonem. Jan był zbyt poruszony, by zauważyć, że pies wszedł również do izby.
— Dzień dobry! — powiedział.
Mildrid usiadła z powrotem i odetchnęła z głębi piersi. Odczuła ogromną ulgę. Strach, wyrzuty sumienia — wszystko się gdzieś podziało. Wiedziała teraz, że uczyniła dobrze, że tak się stać musiało! Teraz niech będzie co chce!
Nikt nie oddał pozdrowienia, nikt też nie prosił Jana, by usiadł.
— Jestem Jan Haugen! — powiedział spokojnie. Oparł kolbę strzelby na podłodze i położył dłoń na lufie.
Rodzice rzucali na siebie spojrzenia.
Jan, walcząc widocznie ze sobą, powiedział:
— Przyszedłem tutaj za Mildrid wyłącznie dlatego, że jeśli uczyniła źle, to winę ponoszę wyłącznie ja!
Należało koniecznie coś odpowiedzieć. Ojciec rzekł więc, że to, co się stało, stało się całkiem bez ich wiedzy, a Mildrid nie może dać im wyjaśnienia jak i dlaczego tak się stało.
Jan oświadczył, że on sam także objaśnienia tego dać nie może.
— Nie jestem smarkaczem! — powiedział. — Mam lat dwadzieścia osiem, ale tak się rzeczy mają, że dotąd na żadną dziewczynę nie zwróciłem żywszej uwagi. A jednak od chwili, kiedy ujrzałem Mildrid nie mogłem myśleć o niczym innym. Gdyby mi odmówiła, nie wiem po prostu, co by się ze mną stało!
To szczere, proste wyznanie uczyniło doskonałe wrażenie. Mildrid podskoczyła na ławie z radości, gdyż uczuła, że to stawia rzecz w całkiem odmiennym świetle. Jan miał czapkę na głowie, nie było bowiem w zwyczaju zdejmować jej w pokoju, zanim nie zaproszono, by usiąść. Ale Jan mimo woli zdjął czapkę, zawiesił ją na strzelbie i położył na niej rękę. W całym jego zachowaniu było coś, co zmuszało do uprzejmości.
— Mildrid jeszcze taka młoda! — powiedziała matka. — Nie sądziliśmy wcale, że uczyni coś podobnego.
— To może prawda! — odrzekł. — Za to ja jestem dużo starszy i moje gospodarstwo nie jest wielkie. Nie sprawi jej dużo trudu. Przy tym znajdzie zawsze chętną pomoc!
Rodzice spojrzeli na siebie, potem na Mildrid, a w końcu na niego.
— Więc myślisz, że pójdzie z tobą... do twego domu? — spytał ojciec podejrzliwie, niemal szyderczo.
— Tak! — rzekł Jan. — Nie staram się o Tingvold, jeno o nią samą!
Gdyby się w tej chwili całe Tingvold zapadło pod ziemię, rodzice nie zdziwiliby się tym bardziej niż niesłychanym faktem, że ktoś mógł pogardzić takim bogactwem.
Mildrid milczała, więc znaczyło to, że się godziła, a cała rzecz została już między nimi ułożona. Postanowienie młodych sprawiło jednocześnie, że rodzice zostali niejako pozbawieni decyzji i poczuli się upokorzeni.
— Mówiłaś, że nas nie opuścisz! — powiedziała matka do córki z wyrzutem i to poskutkowało. Ale Jan pospieszył z pomocą.
— Że was nie opuści? Każde dziecko wchodzące w związki małżeńskie opuszcza poniekąd swych rodziców.
Uśmiechnął się i dodał:
— Droga niedaleka, z Tingvoldu do Haug nie ma więcej niż trzy ćwierci mili.
Ale właściwie nie na słowach polega cała rzecz w tak ważnych sprawach. Myśli bez względu na słowa idą swoją własną drogą. Rodzice uczuli się opuszczeni — po prostu zdradzeni postanowieniem młodej pary. Wiedzieli dobrze, że w Haug dostatnio żyć teraz można. Turyści uczynili tę miejscowość słynną, tak że od czasu do czasu nawet w gazetach były o tym wzmianki. Ale nie mogło im się pomieścić w głowie, że to właśnie Mildrid, ich umiłowane dziecko, ma wracać tam, skąd wyszedł cały ród; że ma zniknąć stąd, gdzie żyli oni i ich rodzice. Inni ludzie na ich miejscu byliby wpadli w gniew. Oni postanowili jednak w spokoju uwolnić się od rzeczy, która nie była po ich myśli. Zamienili więc porozumiewawcze spojrzenia i ojciec rzekł łagodnie:
— Za dużo na raz tego! Nie możemy dać teraz odpowiedzi. Musimy się zastanowić. Nie spodziewaliśmy się tak doniosłej nowiny i nie przypuszczaliśmy, że dowiedzieć się nam o niej wypadnie w ten sposób!
Jan zawahał się z odpowiedzią, a potem rzekł:
— To prawda. Mildrid winna była przedtem spytać się rodziców. Ale żadne z nas nie wiedziało nic, aż było już za późno! Wszystko stało się w jednej chwili. Cóż mogliśmy zrobić innego, jak niezwłocznie przyjść i powiedzieć, że stało się. Proszę, nie sądźcie Mildrid zbyt surowo.
Po tym oświadczeniu nie można było ich postępowaniu ostatecznie nic zarzucić. Spokojne zachowanie Jana świadczyło o prawdzie jego słów. Ojciec dawno już zauważył, że mu sam sprostać nie potrafi, a im mniej miał do siebie zaufania, tym szybciej chciał całej sprawy poniechać.
— Nie znamy cię wcale, chłopcze! — powiedział i spojrzał na żonę. — Musimy mieć czas na rozwagę.
— Tak, to najlepsze! — potwierdziła Randi. — Przecież musimy poznać człowieka, któremu mamy oddać naszą córkę!
Mildrid odczuła, jak przykre są dla Jana te słowa i spojrzała nań błagalnie.
— To prawda! — powiedział kręcąc strzelbą. — Nie znacie mnie wy jedyni, choć znają mnie wszyscy w całej dolinie. Ale może ktoś mówił o mnie coś złego? — spytał.
Uczuli w jego słowach gorzki wyrzut i matka odparła pośpiesznie:
— Nie! Nie słyszeliśmy nic a nic złego o tobie. Ale w samej rzeczy nie znamy ciebie, gdyż nie troszczyliśmy się nigdy o mieszkańców Haug!
Nie miała zamiaru powiedzieć nic złego, spostrzegła, że się fatalnie wyraziła dopiero, gdy było już za późno.
Jan milczał dość długo.
— Jeśli rodzina z Tingvoldu nie troszczyła się o mieszkańców Haug, nie nasza w tym wina. Byliśmy, co prawda, aż po ostatnie lata biedakami!
Leżał w tych słowach wyrzut słuszny. Wszyscy troje odczuli dobrze, że był słuszny. Ale zajęci swymi cierpieniami nie przypuszczali ani na chwilę, że zaniedbują ciążący na nich obowiązek. Nie byli zresztą sprawcami niedoli Haugenów. Mimo to zawstydzeni spuścili oboje oczy.
Jan mówił spokojnie, chociaż słowa Randi musiały go bardzo dotknąć. Rodzice odczuli, że mają przed sobą zacnego i dzielnego człowieka i że winni uczynić coś, co by mu było nagrodą za doznaną krzywdę.
Ojciec rzekł tedy:
— Zostaw nam, chłopcze, trochę czasu do namysłu. Wszakże możesz zostać i zjeść z nami obiad? Pomówimy o wszystkim spokojnie...
— Prosimy — dodała matka — chodź bliżej i usiądź!
Oboje wstali, jak przystało gospodarzom wobec gościa, a Jan odstawił strzelbę wraz z czapką i usiadł na ławie obok Mildrid. Ona zerwała się zaraz, nie wiadomo dlaczego.
Matka powiedziała, że musi iść do kuchni, a ojciec miał taką minę, jakby też chciał odchodzić. Ale Mildrid nie zamierzała zostać z Janem sama, póki rodzice nie dadzą zezwolenia. Zwróciła się tedy ku drzwiom bocznym i udała się do mieszkania babki. Ojciec nie mógł wobec tego opuścić gościa, przeto usiadł z powrotem. Zaczęli rozmawiać o rzeczach ubocznych, o polowaniu, gospodarstwie, turystach, zarobkach i ojciec nabierał coraz lepszego wyobrażenia o dobrobycie Jana. Matka, wchodząc od czasu do czasu, słyszała także to i owo. Oboje pozbyli się pierwszych obaw i zadawali pytania, a Jan odpowiadał szczegółowo i po prostu.
Pełne godności zachowanie się Jana ujęło ich podczas obiadu. Byli sami. Parobcy zazwyczaj jadali razem z gospodarzami, dzisiaj ojciec nie chciał im go jeszcze pokazywać, przeto zastawiono jedzenie w świetlicy. Wszystko co Jan czynił i mówił składało się na bardzo dodatnie wrażenie ogólne i Mildrid była uszczęśliwiona, ale wysokie napięcie panujące przez cały czas stało się w końcu dla niej niemożliwe do zniesienia i po obiedzie poszła znowu do babki.
Mężczyźni przeszli się potem po ogrodzie, ale ojciec manewrował tak, by ani parobcy, ani babka nie mogli Jana zobaczyć. Wrócili znów do izby. Matka skończyła robotę i przyszła także. Rozmowa stawała się z każdą chwilą poufniejsza, a w końcu, już o zmierzchu, zdobyła się matka na odwagę i zapytała, jak się... to... stało, gdyż Mildrid nie umiała nic powiedzieć. Może powodowała nią czysto kobieca ciekawość, ale Janowi to pytanie było bardzo na rękę.
Nie opowiedział o pierwszym spotkaniu, gdyż nie był w stanie, natomiast szeroko rozwodził się nad dniem wczorajszym. Dowiedzieli się tedy, że Mildrid trapiły straszne wyrzuty; że nie jadła i nie spała; dalej, że Beret przyszła po niego aż do Haug, opisywał forsowny marsz, wyprawę Mildrid, jej odnalezienie, gdy znużona legła na trawie i zasnęła, powtarzał z naciskiem, jak bardzo zależało dziewczynie na zezwoleniu rodziców...
Słuchali wzruszeni, poznając w tym, co czyniła, swoją ukochaną córkę, i nabrali przekonania, że byli dla niej zbyt surowi.
Opowiadając o Mildrid mimo woli opowiadał Jan także i o sobie, a z każdego słowa wynikało, iż ją bardzo kocha. To uradowało wielce rodziców. Odczuł to i radość ich sprawiła mu wielką uciechę, a oni, zaskoczeni wprost tą śmiałością i prostotą, zaczęli nań spoglądać tak życzliwie, jakby już przyjęli jego konkury i dali swe zezwolenie.
— Pewnie już nie pytając nas wcale — rzekła żartobliwie matka — poczyniliście wszystkie przygotowania do wesela!
Ojciec roześmiał się, a Jan, miast odpowiedzieć, zanucił
Uwagi (0)