Marsz weselny - Björnstjerne Björnson (co można czytać TXT) 📖
Ole Haugen, ubogi norweski grajek, z okazji zaślubin córki skomponował piękny marsz weselny, który odegrano podczas ceremonii.
Marsz miał przynosić szczęście młodym. Kolejne pokolenia wstępują w związki małżeńskie — mimo przeciwności majątkowych — przy melodii marszu i faktycznie ich małżeństwa są szczęśliwe. Dopiero na ślubie prawnuka Olego marsz nie zostaje odegrany — Randi i Endrid muszą poczekać, aż radość wstąpi w ich związek…
Bjørnstjerne Martinius Bjørnson to norweski pisarz tworzący przede wszystkim w drugiej połowie XIX i na początku XX wieku. Był również znanym publicystą, opowiadał się za ruchami emancypacyjnymi, wspierał proletariat, a także był przeciwnikiem kary śmierci. Marsz weselny to opowiadanie z 1872 roku. W 1903 roku pisarz został wyróżniony Nagrodą Nobla w dziecinie literatury, doceniono zarówno jego twórczość poetycką, jak i prozatorską oraz dramatyczną.
- Autor: Björnstjerne Björnson
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Marsz weselny - Björnstjerne Björnson (co można czytać TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Björnstjerne Björnson
Wśród ludu norweskiego utrzymuje się dotąd mniemanie, że każdemu człowiekowi towarzyszy niewidzialne dzikie zwierzę będące wyrazem jego charakteru.
Roześmiał się. Mildrid patrzyła nań. „Cóż to za człowiek? — myślała. — Wysoki, śmigły, o szerokich barach i oczach tak zmiennych, że nie można w nie patrzeć ni przez chwilę...” I zjawił się przed nią tak nagle wraz z psem i strzelbą, jakby wyrósł spod ziemi! Była nieco przerażona i miała zamiar krzyknąć: „Idź sobie precz!”. Ale miast tego cofnęła się tylko o kilka kroków i spytała drżącym głosem:
— Któżeś ty?
— Jan Haugen! — odparł zapatrzony w dal, spojrzeniem bowiem śledził właśnie zachowanie się psa, który widocznie odnalazł trop.
Zwrócił się żwawo ku niej, by się pożegnać, ale gdy na nią spojrzał, zauważył, że zalały ją rumieńce. Policzki, szyja, piersi — wszystko było czerwone jak krew.
— Cóż ci to? — spytał zdumiony.
Nie wiedziała co począć: czy uciekać, czy się odwrócić, czy siąść.
— A ty kto jesteś? — spytał Jan.
Znowu oblały ją rumieńce. Wszak powiedzieć kim jest, znaczyłoby wyznać wszystko!
— Któżeś ty? — spytał ponownie, jakby to całkiem naturalne pytanie koniecznie domagało się odpowiedzi.
I nie mogła mu odmówić. Zawstydziła się bardzo za rodziców i siebie samą, że mogli wszyscy tak zaniedbać własną rodzinę. Musiała powiedzieć.
— Mildrid Tingvold! — szepnęła cicho i wybuchnęła płaczem.
Jan doznał dziwnego wrażenia.
Więc to ona? Co prawda, nie miał powodu żywić zbyt przyjaznych uczuć dla mieszkańców Tingvoldu i zapewne nie byłby się nawet ukłonił żadnemu z nich, gdyby to od niego zależało — ale to co miał przed sobą, wyglądało zgoła inaczej.
Patrzył zdumiony. Jak przez mgłę przyszło mu na pamięć opowiadanie ojca, o tym, jak to jej matka płakała przed ślubem...
„Może to już dziedziczne?” — pomyślał i chciał odejść.
— Przebacz! — powiedział. — Nie chciałem cię przestraszyć — dodał i ruszył w ślad za psem. Szedł stromą ścieżyną ku górnej części hali.
W chwili kiedy się odważyła spojrzeć, stanął właśnie na szczycie wzgórza i obejrzał się, chcąc ją raz jeszcze zobaczyć. Trwało to jeno moment, bo zaraz pies zaczął naszczekiwać po drugiej stronie wzgórza, przeto drgnął, chwycił strzelbę i pobiegł spiesznie.
Mildrid stała jeszcze na tym samym miejscu i patrzyła w kierunku, gdzie zniknął, gdy nagle padł strzał.
„Czyż to niedźwiedź? — pomyślała. — Więc był tak blisko?”
Wspięła się na wzgórze, gdzie on stał przed chwilą, przysłoniła oczy dłonią od słońca i spojrzała. Na poły zakryty krzakiem Jan klęczał pochylony nad wielkim niedźwiedziem.
Nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, podbiegła doń szybko. Uśmiechnął się, widząc, że nadchodzi i głosem cichym, właściwym ludziom, którzy żyją samotnie, opowiadał jej, jak to się stało, że mógł stracić ślad niedźwiedzia, chociaż był tak blisko. Tłumaczył jej, dlaczego również pies nie mógł zwęszyć zwierza.
Słuchała zapominając o swych głupich łzach, a on wyjął nóż, chcąc niedźwiedzia zaraz sprawić. Mięso nie miało o tej porze roku żadnej wartości, umyślił je więc zakopać, a zabrać tylko skórę.
Pomagała mu w tej pracy jak mogła. Potem pobiegła do koliby, przyniosła siekierę i rydel i chociaż bała się niedźwiedzia, a brzydki odór zapierał jej oddech, nie zaprzestała pomagać, aż wszystko było skończone.
Tymczasem nadeszło południe, a on sam zaprosił się do niej na obiad. Umył się, potem opłukał skórę, co nie było lekką pracą, a ukończywszy całą tę operację, zaczął z kolei jej pomagać gdyż spostrzegła ku wielkiemu wstydowi, że sama nie była jeszcze gotowa.
Rozmawiali o tym i owym. Mówił z łatwością, lekko, przyjemnie, a głos jego był cichy jak zawsze głos samotników. Mildrid odpowiadała krótko. Widok Jana siedzącego później naprzeciwko niej przy stole sprawiał, że nie mogła ani jeść, ani mówić. Często też zapadało milczenie. Czuła, że i on był jakiś onieśmielony. Gdy się posilił, obrócił się na stołku, nabił fajkę tytoniem i zapalił. Po chwili wstał.
— Mam daleką drogę do domu! — powiedział, wyciągając do niej rękę, i dodał:
— Czy codziennie siadujesz tam, gdziem cię dzisiaj spotkał?
Długo trzymał jej dłoń w swojej, jakby czekał odpowiedzi. Nie śmiała nań spojrzeć, a tym mniej coś powiedzieć. Naraz uczuła serdeczny uścisk.
— Dziękuję ci za dzisiejszy dzień! — rzekł łagodnym głosem i odszedł, zanim zdołała przyjść do siebie. Po chwili widziała, jak kroczy przez halę ze skórą niedźwiedzia na ramieniu, strzelbą w ręku i psem przy boku. Postać jego rysowała się na horyzoncie, bo skały leżały z boku, a szybki krok niósł go żwawo w dal. Wyszła przed dom i śledziła go oczyma, aż zniknął za jakimś drzewem.
Teraz dopiero zauważyła, że serce jej bije gwałtownie, tak gwałtownie, iż musiała przyciskać je rękami. Po chwili leżała na trawie, a przez myśl jej zaczęły się przesuwać wszystkie szczegóły onego dnia. Wspominała jak wynurzył się z krzaków, jak wyprostowany stanął przed nią. Czuła jego wyższość nad sobą, wstydem ją przejął jej strach, jej głupi płacz, widziała znów, jak stoi na szczycie wzgórza oblany słońcem, słyszała bliski strzał, widziała, jak klęczy przed nim, gdy zdejmował skórę — w uszach jej rozbrzmiewało ponownie każde jego słowo, usłyszała miękki, cichy, śpiewny głos jego i serce jej na to wspomnienie zabiło znowu żywiej. Głos ten dolatywał od strony ławki, gdzie siedział, kiedy gotowała obiad i kiedy jadł. Czuła, że i teraz nie śmiałaby patrzeć nań ni mówić i wprawiłaby go w takie samo zakłopotanie jak przedtem... że aż zamilkł. Wspomniała, co mówił, żegnając się z nią i odczuła na nowo uścisk jego dłoni. Zadrżała na to wspomnienie od stóp do głowy. Na koniec widziała, jak odchodził... odchodził...
Czy wróci? O nie! Zachowywała się niemożliwie! Jakże silne, męskie, wspaniałe było wszystko, co on czynił! Jakże niedorzecznie, głupio zachowała się ona sama! Od pierwszego krzyku z powodu psa aż do zaczerwienienia się i płaczu, od niezręczności, z jaką mu pomagała, aż do jedzenia, którego nie przygotowała dość szybko!
Wszakże nie umiała nawet odpowiadać, choć czekał i patrzył na nią zdziwiony! A najgorsze było to milczenie, kiedy pytał, czy codziennie siaduje pod tą skałą! Przecież winna była powiedzieć, że nie, że nie codziennie. Jej milczenie musiał wytłumaczyć sobie w ten sposób, że chce, że milcząco prosi go, by przyszedł i zobaczył! W ten sposób niewątpliwie tłumaczyć sobie musi całą jej niezdarność.
O, jakiż wstyd!
Paliło ją całe ciało, zwłaszcza twarz, toteż kryła ją coraz głębiej w trawę. Leżała i znów stawały jej przed oczyma poszczególne momenty spotkania, widziała przed sobą jego piękną postać i zestawiała z tym własną niedołężność. Uczucie zawstydzenia wzrastało w niej coraz to bardziej.
Dźwięki dzwonków dolatujące z dala oznajmiły powrót trzody, a Mildrid leżała ciągle jeszcze w tej samej pozycji. Zerwała się, by doprowadzić wszystko do porządku. Nadeszła Beret i spostrzegła zaraz, że coś zaszło. Mildrid stawiała niedorzeczne zapytania i dawała jeszcze głupsze odpowiedzi. W ogóle zachowywała się w ten sposób, że Beret zdumiewała się i patrzyła na nią przerażonymi oczyma. Gdy nadeszła pora wieczerzy, Mildrid oświadczyła, że nie ma apetytu i siadła na ławce przed kolibą, a Beret nastawiła uszy jak wyżeł, który zaczyna coś węszyć.
Po kolacji Beret rozebrała się. Spały w jednym łóżku. Mildrid się nie zjawiała, przeto wstała po cichu, by zobaczyć, co się z siostrą dzieje. Wychodziła przed szałas kilkakrotnie, chcąc się przekonać czy Mildrid jeszcze tam siedzi i czy sama. Owszem, siedziała wciąż jeszcze na ławce samotna.
Nastała godzina jedenasta, potem nadeszła północ, pierwsza, a Mildrid nie przychodziła i Beret zasnąć nie mogła. Ale udała, że śpi, gdy siostra na koniec wróciła, stąpając jak można najciszej...
Beret usłyszała, że wzdycha ciężko, kładąc się do łóżka, że odmawia głuchym głosem modlitwę, z trudnością szepcząc wyrazy, na koniec usłyszała wyraźnie, jak Mildrid powtarzała kilka razy:
— Boże miłosierny, pomóż mi w tym! Pomóż mi, dobry Boże!
„W czymże to Bóg ma jej pomagać?” — pomyślała Beret.
Nie mogła zasnąć. Mildrid również nie umiała ułożyć się do snu, przewracając się z boku na bok. Na koniec zwątpiwszy, by mogła spać, odrzuciła kołdrę, założyła ręce pod głowę i leżąc na wznak wpatrywała się w ciemności. Więcej Beret nie widziała ani nie słyszała, gdyż zmorzył ją sen.
Gdy się rano zbudziła, siostry nie było w łóżku. Zerwała się. Słońce stało już wysoko, a bydło było dawno na paszy. Znalazła przyrządzone śniadanie, zjadła je więc pospiesznie, wyszła i zastała Mildrid przy pracy. Ale jakże mizernie wyglądała!
Beret powiedziała jej, by się pospieszyła i przeszła się z nią po hali, jeśli nie, to pójdzie sama. Mildrid nic nie odpowiedziała, ale Beret uczuła, że pragnie zostać sama, więc pokręciła się chwilę i poszła.
Mildrid odetchnęła z ulgą. Pośpiesznie opłukała kadzie i skopki, resztę roboty zostawiając na później. Umyła się potem, uczesała włosy, pobiegła do koliby, przebrała się, wzięła robotę i pospieszyła do skalnej ściany.
Nie przyniósł jej dzień nowy świeżych sił, gdyż niemal wcale nie spała i dawno już nic nie jadła. Ciągle była w jakimś półśnie i wydało jej się, że nie poradzi sobie z tym, póki nie znajdzie się na miejscu, gdzie się wszystko zaczęło.
Ale ledwo usiadła, już zaczęła dumać, co on pomyśli, gdy ją tu spotka. Zerwała się na równe nogi. W tej samej chwili ujrzała psa na skale. Zbiegł szybko i zbliżył się w podskokach, machając ogonem.
Serce jej bić przestało. Tam, niedaleko, stał on z fuzją w ręku — jak wczoraj, oblany słońcem. Dziś przybył inną drogą. Uśmiechnął się, skinął ręką i za chwilę był już przy niej.
Wydała lekki okrzyk i opadła na miejsce, skąd wstała, robota wypadła jej z ręki — odwróciła głowę.
Nie odezwał się ani słowem. Usiadł obok niej na trawie, a pies ulokował się po drugiej stronie. Przyszło jej na myśl, że chociaż jest odwrócona, on widzi, że się rumieni. Oddychał szybko i także jej oddech stał się szybszy. Wydało jej się, że powiew tego oddechu czuje na swojej ręce. Nie pragnęła, by przemówił, ale strachem ją przejmowało jego milczenie. Wstydziła się okrutnie, iż ją tutaj zastał. Ale szkaradnie uczynił, że przyszedł i tak znienacka siadł przy niej.
Nagle pochwycił jej jedną rękę, potem drugą, tak że musiała się doń zwrócić, gdyż przyciągał ją coraz bliżej do siebie. Nie miała sił bronić się, opadła koło niego w trawę, a głowę złożyła na jego piersi. Czuła, że gładzi jej włosy, ale nie śmiała podnieść oczu. Uświadomiła sobie, że zachowuje się niegodnie i łzy zaczęły płynąć jej z oczu.
— Płaczesz — powiedział — a ja się będę śmiał, bo to co nam się zdarzyło i płaczu, i śmiechu godne.
Tak mówił, ale głos jego drżał.
Począł jej opowiadać szeptem, że kiedy wczoraj odszedł, wydawało mu się, iż zbliża się do niej za każdym krokiem. Przyszedł do domu, ale nie mógł się niczym zająć i Niemiec turysta musiał sam gotować kolację, a on poszedł w góry. Przez całą noc wędrował, nad ranem wrócił na śniadanie i zaraz poszedł znowu. Ma — powiadał — lat dwadzieścia osiem, więc jest dorosły i powziął decyzję, że ona musi być jego — inaczej źle się z nim skończy. Ciągnęło go coś na to miejsce, ale nie miał nadziei zastać jej tutaj. Chciał jednak posiedzieć tu chwilę choćby samotnie. Zobaczywszy ją zrozumiał, że podziela jego uczucia i postanowił rzecz rozstrzygnąć niezwłocznie.
Podniósł jej głowę. Jej łzy przestały płynąć. Spojrzała w jego rozbłysłe szczęściem oczy. Zarumieniła się i znowu złożyła głowę na jego piersi.
A on mówił do niej miękkim szeptem. Słońce świeciło prostopadle nad wierzchołkami drzew, brzozy drżały w lekkim powiewie wiatru, ptaki świergotały, a potok mruczał w pobliskich skałach.
Jak długo siedzieli tak przy sobie, nie mieli pojęcia. Wreszcie spłoszył ich pies. Kilkakrotnie okrążył pędem miejsce, na którym siedzieli, wracał i kładł się na swoje miejsce. Teraz zerwał się i szczekając popędził w dół ku dolinie.
Wstali szybko i wytężyli słuch. Ale nie zauważyli niczego. Spojrzeli po sobie i nagle Jan pochylił się i wziął ją na ręce.
Od czasu dzieciństwa nikt jej nie nosił. Było w tym coś, co ją przejęło poczuciem bezsiły. Spojrzała nań promiennie i otoczyła ramieniem jego szyję.
On był jej opiekunem, jej przyszłością, jej wieczystym szczęściem — musiała ulec temu uczuciu. Nie zamienili jednego słowa. On trzymał ją, ona jego. Zaniósł ją na poprzednie miejsce. Tam usiadł i przytulił ją do siebie. Odwróciła nieco głowę, by nie spostrzegł, że tak źle wygląda. Właśnie miał jej głowę zwrócić ku sobie, gdy tuż przed nimi rozległ się okrzyk pełen zdumienia:
— Mildrid!
Była to Inga. Przyszła tutaj śladem psa.
Mildrid zerwała się, pobiegła do przyjaciółki, otoczyła ramieniem jej szyję i położyła jej głowę na ramieniu. Inga objęła ją wpół.
— Któż on? — zapytała szeptem.
Ale Mildrid milczała.
Jan zbliżył się z wolna i wyciągnął rękę do Ingi.
— Myślałem, że mnie znasz, Ingo. Jestem Jan Haugen.
Mildrid położyła dłoń na jego ręku i spoglądała na przyjaciółkę z uczuciem zawstydzenia i szczęścia zarazem.
Jan chwycił swą strzelbę i pożegnał się szybko. Na odchodnym szepnął Mildrid:
— Będę tu często przychodził!
Odprowadziły go obie na dół, na skłon hali, i patrzyły, póki nie znikł w dali. Mildrid oparła się o Ingę, a ona zrozumiała, że o nic pytać nie powinna. Potwierdziła to Mildrid, mówiąc:
— Nie pytaj! Nie mogłabym mówić!
Po chwili wróciły do koliby.
Uwagi (0)