Marsz weselny - Björnstjerne Björnson (co można czytać TXT) 📖
Ole Haugen, ubogi norweski grajek, z okazji zaślubin córki skomponował piękny marsz weselny, który odegrano podczas ceremonii.
Marsz miał przynosić szczęście młodym. Kolejne pokolenia wstępują w związki małżeńskie — mimo przeciwności majątkowych — przy melodii marszu i faktycznie ich małżeństwa są szczęśliwe. Dopiero na ślubie prawnuka Olego marsz nie zostaje odegrany — Randi i Endrid muszą poczekać, aż radość wstąpi w ich związek…
Bjørnstjerne Martinius Bjørnson to norweski pisarz tworzący przede wszystkim w drugiej połowie XIX i na początku XX wieku. Był również znanym publicystą, opowiadał się za ruchami emancypacyjnymi, wspierał proletariat, a także był przeciwnikiem kary śmierci. Marsz weselny to opowiadanie z 1872 roku. W 1903 roku pisarz został wyróżniony Nagrodą Nobla w dziecinie literatury, doceniono zarówno jego twórczość poetycką, jak i prozatorską oraz dramatyczną.
- Autor: Björnstjerne Björnson
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Marsz weselny - Björnstjerne Björnson (co można czytać TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Björnstjerne Björnson
Knut nawykł szanować i cenić zdanie żony, spakował przeto manatki i przeniósł się z powrotem do Tingvoldu.
Mildrid dostała się więc pod opiekę dziadków, którzy uczyli jej rodziców, jak należy kochać dzieci. Gdy Mildrid miała lat pięć, narodziła się jeszcze jedna córka, która otrzymała imię Beret, a Mildrid pozostała pod wyłączną opieką Astrid i Knuta.
Teraz nieszczęśliwi rodzice odważyli się znowu żyć i wierzyć. Przyczynił się bardzo do tego inny nastrój, jaki zapanował w całym domu. Po stracie drugiego dziecka widzieli wszyscy zapłakane oczy obojga, chociaż płaczu ich nie słyszał nikt, gdyż się z tym kryli.
Spokojne, bogobojne życie w Tingvoldzie skłaniało służbę do pozostawania na miejscu. Cała czeladź miała dla chlebodawców słowa pełnego uznania. Czuli to oni sami. Zrazu rzadko, potem częściej zaczęli ich odwiedzać krewni i przyjaciele i wizyty nie ustawały, mimo że ich nie oddawali.
Nie byli w kościele od dnia ślubu. Komunię przyjmowali u siebie w domu, sami też odprawiali nabożeństwo. Ale gdy przyszła na świat druga dziewczynka, zapragnęli trzymać ją sami do chrztu i odważyli się pójść do kościoła. Byli razem na grobach swych chłopców i nie zrobiło to na nich przygnębiającego wrażenia. Przystanęli też w milczeniu nad mogiłą Olego Haugena, a wszyscy spotykani okazywali im szacunek.
Ale żyli dalej cicho i samotnie, a nabożna cisza zalegała nad ich domem.
Mała Mildrid przebywała u babki. Pewnego dnia zaczęła niespodziewanie śpiewać marsz weselny. Astrid przerażona przerwała jej i spytała, kto ją tego nauczył. Dziecko odparło, że nauczyło się od samej babci.
Stary Knut, będący właśnie w pokoju, wybuchnął serdecznym śmiechem. Słyszał on niejednokrotnie, jak żona nuciła sobie z cicha przy robocie ów marsz rodzinny. Prosili oboje małą, by nigdy nie nuciła tej melodii przy rodzicach, gdyż sprawiłoby im to wielką przykrość. Dziecko spytało, jak zwykle lubią pytać dzieci:
— Dlaczego?
Ale nie otrzymało odpowiedzi.
Pewnego dnia usłyszała Mildrid, że nowo przybyły parobczak, rąbiąc drzewo w podwórzu, śpiewał zabronioną pieśń. Powiedziała to babce. Babka usłyszała to również i rzekła:
— Ten chłopak nie zagrzeje tu miejsca!
Nazajutrz parobczak został oddalony. Nie powiedziano mu dlaczego — otrzymał zapłatę i musiał się wynosić.
Zaciekawiło to małą Mildrid do tego stopnia, że nie dawała babce spokoju, póki ta nie opowiedziała jej historii owego marsza weselnego.
Ośmioletnia dziewczynka zrozumiała wszystko doskonale, a czego nie pojęła od razu, wyjaśniło się z biegiem czasu. Historia marsza wywarła taki wpływ na jej wiek dziecięcy jak nic innego, wpłynęła również na jej stosunek do rodziców.
Dzieci odgadują wszystko instynktem w najmłodszych nawet latach i mają dużo współczucia dla nieszczęśliwych. Mildrid pojęła, że rodzice pragną ciszy. Nie przyszło jej to z trudnością. Byli oni tak łagodni, mówili ciągle przyciszonym głosem o wielkim przyjacielu dzieci, który mieszka w niebie, że czar jakiś owiewał cały pokój.
Dzieje marsza weselnego pozwoliły jej wniknąć w cierpienia rodziców i przejścia ich życia. Tych bolesnych wspomnień nie tykała nigdy, omijała je troskliwie i stała się powściągliwa, bogobojna, prawdomówna i pracowita. Delikatności tej wyuczyła także siostrę swą, Beret, gdy ta zaczęła podrastać — bo kobiecy instynkt wychowawczy budzi się nader wcześnie w dziewczętach.
Za to gdy była z dziadkami, wybuchała w niej radość życia i żądza ruchu, które musiała kryć przed rodzicami. Tutaj śpiewano, tańczono, grano i opowiadano sobie przeróżne bajki. Dorastające dziewczęta dzieliły swój czas między kochanych, cichych, rozmodlonych rodziców a wesołych, ochoczych, szczodrobliwych dziadków. Żadna strona nie była nigdy pokrzywdzona. Często rodzice sami zachęcali córki, by szły poweselić się ze starymi, a ci znowu po zabawie odsyłali je rodzicom napominając, by się zachowywały cicho i były „rozsądne” w pokojach rodzicielskich.
Dziewczyna kilkunastoletnia biorąca w opiekę siedmioletnią siostrę i wtajemniczająca ją we wszystkie swe myśli i uczucia może być pewna zupełnego przywiązania i oddania się młodszej. Ale ta młodsza dojrzewa przed czasem skutkiem tego stosunku. Mildrid pozyskała miłość Beret, a sama nauczyła się pobłażania, towarzyskości, nabrała zdolności odczuwania innych i umiejętności pocieszania, co jest sztuką bardzo trudną.
Nie mamy nic więcej do powiedzenia o tych czasach i wracamy do Mildrid dopiero, kiedy rozpoczęła piętnasty rok życia. W onym to czasie zmarł stary Knut. Stało się to niespodziewanie i śmierć miał lekką. Niemal nie było przejścia między życiem a śmiercią. Siedział w izbie, śmiał się i żartował, a za chwilę był już nieboszczykiem.
Od tej pory całą radością Astrid był widok ukochanej Mildrid siedzącej u jej stóp na małym stołeczku. Stołeczek był już dla niej za mały, ale nawykła doń z czasów dziecięcych. Siedziała tak godzinami, a babka opowiadała jej o dziadku albo razem nuciły sławetny marsz weselny. W jego dźwiękach Astrid widziała wyraziste rysy twarzy i ciemne włosy Knuta. Śledziła go, jak szedł z bydłem na hale, jak grał na długiej drewnianej trąbie pasterskiej ów marsz, potem widziała się obok niego na wozie jadącym do kościoła. Słowem, przy dźwiękach niezapomnianych tonów odżywała znowu cała długa, szczęsna przeszłość.
Inaczej oddziaływały te tony na duszę Mildrid. Siedząc pewnego dnia u stóp Astrid dziewczyna spytała nagle samej siebie: „Czy i mnie zagrają kiedyś tego marsza?” — Od momentu, kiedy pytanie to zjawiło się w jej umyśle, z każdym dniem nabierało wyrazistości i przenikało głębiej. Marsz weselny stał się dla niej symbolem cichego, promiennego szczęścia. Widziała siebie przystrojoną w diadem ślubny, błyszczący w jasnym świetle słonecznym, który utożsamił się z całą świetlistą przyszłością, jaka stała przed nią.
Mildrid miała lat szesnaście i zadawała sobie pytanie: „Czy kiedyś przy dźwiękach tego marsza pojadę u boku jakiegoś pięknego młodzieńca?... Rodzice za mną postępują weseli... tłum ludzi śle pozdrowienia... wysiadamy... wychodzimy z owego domu, gdzie tak płakała matka... mijamy zarośnięty kwiatami grób Olego Haugena... idziemy do ołtarza szczęśliwi, upojeni... O, gdybym też kiedyś mogła ojcu i matce sprawić tyle radości!” — Jej młodociane serduszko rozkoszowało się obrazami fantazji, dumą i miłością dla biednych, posmutniałych rodziców.
Z wszystkich takich myśli nie zwierzała się siostrze. Potem przyszły nowe i coraz to nowe. Beret, która zaczynała dwunasty rok życia, spostrzegła niebawem, że jest osamotniona, że ktoś inny przejął jej prawa. Była to niedawno zaręczona krewna, osiemnastoletnia Inga, mieszkająca w sąsiedztwie.
Ile razy Beret ujrzała Mildrid i Ingę spacerujące po polach w czułym objęciu, jak to lubią czynić dziewczęta, tyle razy odczuwała taką zazdrość, że łzy spływały jej z oczu.
Mildrid zaczęła uczęszczać na naukę konfirmacyjną. Przy tej sposobności zapoznawała się z innymi dziewczętami w swym wieku i nowe znajome zjawiały się w Tingvoldzie niemal każdej niedzieli. Tingvold był dawniej dla młodzieży miejscem nader pożądanym, ale zamkniętym i niedostępnym. Jednak i teraz wpuszczano tam tylko niektóre dziewczęta, odznaczające się cichym, łagodnym usposobieniem, a Mildrid, sama będąc taka, dobierała sobie pokrewne duchem przyjaciółki.
W owym czasie młodzież lubiła śpiewać. Nie jest to bynajmniej objawem przypadkowym. Okresy rozśpiewania się młodzieży powtarzają się co pewien czas. Zjawiają się wtedy wybitni śpiewacy, którzy pociągają młodych za sobą. Dziwne może się wydać, że wśród nich znalazł się znów przedstawiciel Olego Haugena.
Nigdy nie wygaśnie sztuka ludowa tam, gdzie raz, choćby przed setkami lat, przejawiła się ogarniająca wszystkich — mężczyzn i kobiety, starych i młodych — dążność do wyrażania najistotniejszych, najbezpośredniejszych5 uczuć w śpiewie i pieśni gminnej. Choćby pieśń taka nawet ucichła, pozostanie w sercach żywa i rozbudzić ją można łacno wszędzie, gdzie się jej nie słyszy.
W dolinie Tingvoldu śpiewano i układano pieśni od niepamiętnych czasów. Ole Haugen był żywym wyrazem tego zamiłowania i nie na darmo urodził się tutaj. Dar pieśni otrzymał także jego wnuk, prawowity spadkobierca.
Syn Olego Haugena był dużo młodszy od jego córki Aslaug, która wyszła za właściciela Tingvoldu. Ona to trzymała go do chrztu już jako mężatka i matka. Po różnych zmiennych kolejach losu jako stary już człowiek otrzymał on w spadku mały kawałek ojcowskiej ziemi u podnóża gór i — dziwna rzecz — dopiero wówczas się ożenił. Miał kilkoro dzieci, a pośród nich syna, który na chrzcie otrzymał imię Jan. On to odziedziczył zdolności dziada. Na skrzypcach grywał tylko rzadko, za to śpiewał stare i układał nowe pieśni.
Skłonność ową wrodzoną powiększyła niemało okoliczność, że chociaż żył wśród ludzi doliny, mało kto znał go osobiście. Byli tacy, którzy go nigdy nie oglądali na oczy, mimo że śpiewali jego pieśni. Ojciec Jana był zawołanym myśliwym i chłopcy nie dorośli jeszcze, a już brał ich ze sobą do lasu, w góry i tam, uczepiony do jakiejś turni, uczył ich celować i strzelać. Największą radością ojca było, gdy malcy ubili zwierzynę i sami mogli pokryć wydatek na zużyty proch i śrut.
Tyle ich tylko zdołał wykształcić. Żona zmarła wkrótce po nim, a opuszczone i pozostawione same sobie dzieci musiały własnymi rękoma zarabiać na chleb powszedni. I to im się udawało. Chłopcy polowali, dziewczęta uprawiały niewielki kawałek pola u stóp góry i do rzadkości wielkich zaliczano, kiedy któreś z nich pokazało się w dolinie.
Zdarzało się to zaledwie kilka razy do roku, bo w zimie ścieżki leśne były zasypane śniegiem, a zima trwała tam długo. Do gminy udawali się jedynie po to, aby sprzedać lub wysłać upolowaną zwierzynę do zamiejscowych kupców. W lecie zarobkowali jako przewodnicy, wędrując po górach z turystami przybywającymi w te okolice.
Osiedle ich było położone najwyżej ze wszystkich i słynęło szeroko z doskonałego górskiego powietrza, bardzo korzystnego dla cierpiących na płuca i wyczerpanie nerwowe. Wiadomo, że nie ma lepszego lekarstwa na te choroby ponad górskie powietrze. Toteż z roku na rok coraz więcej gości zarówno z miasta, jak i zagranicy przybywało do Haugenów. Dobudowano kilka pokoi, a wszystkie były przepełnione.
Dzięki temu biedna do niedawna rodzina doszła w krótkim czasie do dobrobytu, a częste obcowanie z ludźmi światłymi i wykwintnymi wpłynęło bardzo dodatnio na ich zachowanie i podniosło wykształcenie. Umieli się nawet rozmówić od biedy w obcych językach. Przed kilku laty nabył Jan od rodzeństwa rodzinne osiedle, wyposażył siostry i spłacił braci, tak że całe gospodarstwo było teraz wyłączną jego własnością. W onym czasie miał dwadzieścia osiem lat.
Ani Jan, ani reszta rodzeństwa nigdy nie byli u krewnych w Tingvoldzie. Endrid i Randi nie zabraniali im przybywania do siebie, lecz nie mogli ścierpieć ani żadnej wzmianki o tych biednych krewnych, ani o marszu weselnym. Przy jakiejś sposobności dowiedział się o tym biedny ojciec Jana, a jego syn zabronił surowo rodzeństwu pokazywać się w Tingvoldzie.
Tymczasem żądne śpiewek tingvoldzkie dziewczęta marzyły ustawicznie o tym, by go poznać i wstydziły się wprost za rodziców, że unikają stosunków ze swoją ubogą rodziną. Toteż dużo chętniej i częściej niż o czymkolwiek innym rozmawiano tam o Janie, jego rodzeństwie i pieśniach.
Owego to rozśpiewanego, wesołego czasu została Mildrid konfirmowana i miała teraz około siedemnastu lat. Przedtem, a także i jakiś czas potem życie jej płynęło cicho i spokojnie, ale z wiosną zmieniło się wszystko, miano ją bowiem posłać w lecie z bydłem na hale. Udawały się tam z reguły wszystkie dziewczęta po konfirmacji. Mildrid uradowała się bardzo, zwłaszcza że ukochana jej Inga miała przebywać na hali sąsiedniej.
Beret miała towarzyszyć siostrze i podobnie jak ona cieszyła się ogromnie na pobyt w górach. Gdy obie przybyły na miejsce, Beret była oczarowana urokiem nieznanego świata, zaś Mildrid ogarnął dziwny niepokój. Zajęła się gorliwie bydłem, udojem i pracą w mleczarni, ale miała poza tym dużo wolnego czasu i nie wiedziała, co z nim zrobić. Całymi godzinami przesiadywała z Ingą, która jej opowiadała o swoim narzeczonym. Czasem słuchała chętnie, to znowu przez kilka dni unikała przyjaciółki. Gdy się Inga pokazała, radość Mildrid była wielka i zasypywała towarzyszkę czułościami, jakby chciała nagrodzić oziębłość, ale po krótkim czasie znów miała jej dość.
Z siostrą mówiła teraz rzadko i gdy Beret zadawała jej pytania, odpowiadała krótko: „Tak” lub „nie”. Biedna Beret płakała często, odchodziła do bydła i zadowalała się towarzystwem pastuchów. Mildrid czuła, że w jej stosunku do siostry coś się zepsuło, ale mimo najlepszych chęci nie umiała tego naprawić.
Pewnego dnia siedziała w pobliżu kamiennego wału okalającego halę. Młody pastuch skorzystał z jakiejś sposobności, by opuścić jałowiczki i pójść bąki zbijać, musiała tedy sama uważać na bydło. Było już około południa i słońce dogrzewało. Siedziała w cieniu pod skałą porosłą kosodrzewiną i brzeziną. Zdjęła gorset i wzięła się do roboty na drutach. Czekała na Ingę. Nagle usłyszała za sobą szelest.
„Idzie!” — pomyślała i obejrzała się.
Ale hałas był za silny, by go mogła sprawić Inga, gałęzie się rozsunęły, usłyszała ich trzask. Mildrid zerwała się pobladła i przerażona. Ujrzała coś kosmatego, wielkiego, z dwoma świecącymi punktami oczu... „To łeb niedźwiedzia!” — przebiegła jej myśl przez głowę.
Chciała krzyknąć, ale nie mogła wydobyć głosu z gardła. Chciała uciekać, ale nogi wypowiedziały jej posłuszeństwo.
Nagle kosmaty stwór podniósł się, wyprostował i Mildrid ujrzała przed sobą rosłego, krępego mężczyznę w futrzanej czapce na głowie, ze strzelbą w ręku.
Stał wśród kosodrzewiny i patrzał na nią bystrym wzrokiem, który wnet złagodniał. Przeskoczył kilka złomów skalnych i stanął przed nią na łące.
Nagle coś dotknęło jej nogi. Krzyknęła i spojrzała. Był to pies, którego dotąd nie zauważyła.
— Och! — rzekła. — Myślałam, że to niedźwiedź przedziera się przez chaszcze. Przelękłam się strasznie!
Spróbowała się uśmiechnąć.
— Nic by to nie było dziwnego! — zauważył przybyły, a głos jego brzmiał miękko i melodyjnie. — Właśnie razem z Kwasem jesteśmy na tropie niedźwiedzia, to jest byliśmy, gdyż przepadł tutaj gdzieś
Uwagi (0)