Spłacony dług - Edgar Wallace (pedagogiczna biblioteka .txt) 📖
Milioner bierze ślub z dopiero co poznaną kobietą, po czym znika bez śladu. Rzekomo zaraz po ceremonii państwo młodzi udali się w zagraniczną podróż poślubną. Ją jednak widziano (wyraźnie przerażoną) tej samej nocy w angielskiej rezydencji męża, on zaś zdaje się być zamieszany w nieczyste interesy międzynarodowej szajki fałszerzy pieniędzy…
Edgar Wallace w powieści Spłacony dług odsłania przed czytelnikiem zawikłane tajemnice Londynu w stylu retro. To propozycja rozrywki dla wielbicieli powieści z dreszczykiem i z myszką, ale nie tylko.
- Autor: Edgar Wallace
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Spłacony dług - Edgar Wallace (pedagogiczna biblioteka .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Edgar Wallace
— Uważam, że lepiej pan zrobi, cofając się, panie Helder — powiedziała.
Trzymała niedbale pistolet automatyczny, oburącz, tak jak kobiety trzymają wachlarz złożony.
— I sądzę — dodała — że byłoby najrozsądniej z pańskiej strony, gdyby pan postarał się odrobić póki czas zło, które pan popełnił, identyfikując mojego męża ze swoją nędzną robotą.
Dnia 14 lipca roku 192... kasjer pełniący służbę w paryskim biurze Cooka na placu Opery51 otrzymał pięć not francuskich tysiącfrankowych i osiem amerykańskich, opiewających na sto dolarów, do wymiany na walutę angielską.
Policzył je uważnie, dokonał pewnych obliczeń na kawałku papieru i wyjął z teczki, którą miał pod ladą, odpowiednią ilość angielskich banknotów celem wydania klientowi. Należało dodać jeszcze dwa funty, parę szylingów i dwa do trzech pensów, aby rachunek się zgadzał.
Położył pieniądze angielskie przed sobą i przeliczył jeszcze raz banknoty francuskie. Przy tej sposobności zauważył — dopiero teraz wpadło mu to w oko — że słowa „Banque Nationale” miały nieco słabszy odcień fioletowy niż zwykle. Było to tylko na jednym z banknotów. Porównał banknot z innymi i przekonał się, że się nie mylił. Odcień był stanowczo odmienny.
Zanim powziął coś dalszego w tym względzie, przypatrzył się uważniej dolarom.
Te nie różniły się w niczym jedne od drugich, aby jednak nabrać zupełnej pewności, wyjął studolarowy banknot ze swojej szufladki i porównał go z zaprezentowanymi mu do wymiany i znów okazało się, że zachodziła pewna, aczkolwiek minimalna różnica w odcieniu.
Banknoty drukowane we Francji odznaczają się pewną szczególną cechą charakterystyczną, mianowicie nie zachowują dłuższy czas z całą dokładnością odcienia koloru, w którym zostały wybite. Już w tydzień po wybiciu, zanim jednak zostaną puszczone w obieg, zmieniają barwę do pewnego nieokreślonego bliżej stopnia.
Kasjer dotknął się dzwonka umieszczonego pod stołem i ów pan w średnim wieku, który czekał dotąd niecierpliwie na obsługę, znalazł się nagle w otoczeniu detektywów.
— Monsieur zechce łaskawie pofatygować się do biura kierownika?
Monsieur nie miał na to najmniejszej ochoty. Podniósł głos z prawdziwym amerykańskim akcentem i zwrócił się ku wyjściu. Był to fałszywy krok z jego strony, albowiem człowiek zdrowy na umyśle, mimo największych przykrości, jakie są połączone z wymianą pieniędzy, nigdy nie wpadłby na pomysł dać się do tego stopnia unieść swemu oburzeniu, aby aż zostawiać bez żadnego potwierdzenia pięć francuskich tysiącfrankówek i osiem studolarówek amerykańskich.
Detektywi ujęli podejrzanego za ramię. Ku zgorszeniu reszty klientów dystyngowanej firmy bankowej zabrano go do małej ubocznej salki i zamknięto drzwi na klucz. W kwadrans później wyjechał automobilem w towarzystwie opiekuńczych detektywów.
Gold, który w tej chwili zajęty był zaopatrywaniem się w potrzebne mu zezwolenie na dokonanie rewizji mieszkania Heldera, wyjechał natychmiast pierwszym pociągiem do Paryża.
Na Stacji Północnej52 oczekiwał go szef wydziału śledczego, z którym pojechał do prefektury. Po drodze oficer wyjaśnił detektywowi szereg punktów, które nie dały się wyszczególnić w telegramie wzywającym Amerykanina do Paryża.
— Nie mamy pełnej pewności co do not amerykańskich — rzekł — nie ma jednak najmniejszej wątpliwości, że banknoty frankowe są nader udanymi falsyfikatami. Człowiek, którego ujęliśmy, jest Amerykaninem. Przybył do Hawru53 tej soboty, mając przy sobie listy polecające dla rozmaitych ambasad amerykańskich w Europie. Gdyby nie jego skorość do ucieczki, uważalibyśmy go za ofiarę sprytnych fałszerzy.
— Jak on się nazywa? — zapytał Gold.
— Schriener — odpowiedział drugi. — Twierdzi, że jest kupcem towarów żelaznych w New Yorku i przyjechał na wakacje do Paryża. Mamy o nim wzmiankę ze strony policji nowojorskiej. Przy tym podróż odbywa nieco zbytkownie, w każdym razie nieodpowiednio do stanowiska człowieka w jego położeniu. Przeszukaliśmy jego bagaże.
— Czy znaleziono coś przy nim? — spytał Gold.
— Nic szczególnie podejrzanego — rzekł drugi z pewnym wahaniem. — Są, co prawda, pewne punkty, które wymagają wyjaśnienia. Chcielibyśmy, aby pan z nim wpierw mówił. Mogę jeszcze dodać, że już porozumiał się z ambasadorem amerykańskim w Paryżu.
Gold skinął głową. Wiedział, że Amerykanin za granicą, milioner czy oszust, za pierwszą swoją czynność uważa zamęczanie swego przedstawiciela państwowego.
Ów człowiek nie został umieszczony w celi więziennej. Gold zastał go w małym biurze w prefekturze, które zamieniono na tymczasowe mieszkanie. Siedział przy biurku, pisząc coś z furią. Detektyw spostrzegł człowieka średniego wzrostu, szpakowatego, dobrze odzianego, o surowych rysach twarzy, bynajmniej nie ujmujących. Mógł mieć przeszło pięćdziesiąt lat.
— How do you do? — rzekł Gold, wyciągając doń dłoń po amerykańsku.
Ręka, którą Gold ujął w swoją, była szorstka; nie była to delikatna dłoń bogacza lub kogoś, co spędził długie lata w dostatku. Co więcej, człowiek ten doznał pewnej trudności w odpowiedzeniu na powitanie. Nasz Amerykanin nabrał przekonania, że więzień nie miał wielkiej wprawy w życiu towarzyskim. Krótka rozmowa, którą z nim przeprowadził, upewniła go w tym do reszty. Ten człowiek był marionetką w ręku innych. Przy tym był jednak wytrzymały. Gold osądził to z bogactwa jego języka. Wylewał potoki słów, aż nazbyt, wszystko, aby wydostać się na wolność.
Gold opuścił go, aby przejrzeć w biurze szefa wydziału śledczego zakwestionowane amerykańskie banknoty. Podano mu akta, w których się znajdowały: Gold zbadał je ze starannością, na jaką zasługiwały, po czym zwrócił je.
— Nie ma żadnej wątpliwości — osądził — że to falsyfikaty, choć bardzo zręcznie wykonane. Czy mogę zobaczyć rzeczy tego człowieka?
Znajdowały się w przyległym pokoju, z napisami przyklejonymi na każdej z osobna.
— Wszystkie te dokumenty — rzekł Francuz, wskazując na papiery więźnia — są w przechowaniu łącznie. Czy chce pan je przejrzeć?
Gold skinął głową, więc rozłożono przed nim szereg papierów.
Były przeważnie bez większego znaczenia: obligacje na drobne sumy, listy polecające do konsulów i ambasadorów podpisane przez wcale znane osobistości w Nowym Yorku. Gold nie przywiązywał do nich żadnej wagi, znając stosunki tamtejsze, którym zawdzięczyć można uzyskanie takich listów z wielką łatwością.
Między innymi był notes z mnóstwem zapisków. Te odnosiły się głównie do hoteli i pensjonatów. Ważniejsza była lista firm, gdzie, jak Goldowi wiadomo było, można wymieniać pieniądze.
Najważniejszą nić stanowiła koperta zaadresowana dla tego człowieka do hotelu Palace. Nosiła znaczek pocztowy z Londynu. Była to całkiem zwyczajna koperta podłużnego formatu, z adresem pisanym wyraźnym ręcznym pismem.
Gold zwrócił się do Francuza.
— Panowie zapewne poddali hotel obserwacjom — powiedział.
Tamten skinął głową.
— Nie uważam tego za konieczne — zauważył Gold. — Modus operandi54 jest niezmiennie ten sam. Fałszowane noty są posyłane w małych ilościach w takiej kopercie jak ta do agenta. Dają mu pewien czas do rozporządzenia falsyfikatami. Agent przesyła część zysku głównej kwaterze, która nie jest koniecznie identyczna z miejscem, skąd wychodzą fałszowane noty, po czym, jak powiadam, po upływie pewnego czasu zostaje mu przysłana nowa paczka.
— I pan sądzi — zapytał Francuz — że możemy się spodziewać dalszego zapasu banknotów pod adresem tego hotelu?
— Nie — odparł Gold. — Przede wszystkim każdy agent należący do szajki ma nad sobą innego agenta, nieznanego mu, który wykonuje nad nim kontrolę. Ten drugi agent jest równie płatny jak pierwszy. W międzyczasie fałszerze dowiedzieli się, że Schriener został przyaresztowany. Nie ma powodu oczekiwać dalszego transportu.
Gold wziął jeszcze raz fałszywe noty amerykańskie do ręki i poddał je skrupulatnemu badaniu.
— Pięknie wykonane — rzekł. Oglądał je z obu stron. Coś zwróciło jego uwagę i wpatrzył się uważnie w jeden róg banknotu.
— Przepraszam — wyrzekł, biorąc banknot do okna.
Paryż nakryty był ciemnymi chmurami i światło było niejasne. Mimo to jednak zdołał zauważyć biegnące przez całą długość banknotu dziwne jakieś słowa. Były drukowane w tym samym kolorze malwy, który stanowił tło banknotu, i pozornie stanowiły integralną część rysunku.
— Proszę o silne światło i szkło powiększające — powiedział stanowczym tonem.
Szef wydziału detektywistycznego podszedł do biurka i wykręcił nad nim potężną żarówkę elektryczną, nad którą założył umbrę, tak że światło padało jedynie na biurko.
Z biurka wydobył silne szkło powiększające i podał je Goldowi. Amerykanin rozłożył banknot na biurku i, trzymając szkło powiększające nad odpowiednim miejscem banknotu, zapuścił weń wzrok.
Wydał gwizdnięcie i twarz mu się zmieniła, a oczy błysnęły z zachwytu.
— Patrz pan! — zawołał niemal.
Francuz wziął szkło powiększające z ręki Golda i wydał okrzyk, albowiem od rogu banknotu drobniutkimi litereczkami i z nadzwyczajną zręcznością wyryte były następujące słowa:
„Verity Maple, 942 Crystal Palace Road, London, note numbers 687642 to 687653 milk”.
Spojrzeli jeden na drugiego.
— Co to znaczy? — zapytał Francuz, zmieszany.
Gold wyglądał oknem. Nie dał żadnej odpowiedzi. Powtarzał słowa banknotu.
— Jest tylko jedna osoba na świecie, która może wyświetlić tę wiadomość — rzekł. — Musimy ją odnaleźć.
— Ale któż to napisał? — zapytał szef policji.
— Któż inny jak Tom Maple? — odpowiedział Gold. — Sądzę, że jesteśmy na najlepszej drodze do wykrycia zbrodniarzy.
Między Cambridge a Waltham Cross55 są trzy szosy, które się krzyżują. Jedna, główna, prowadzi do Cambridge, druga do Newmarket i dalej. Trzecia jest mało ważna, jest bowiem tylko szlakiem wagonów okrężnych, wijącym się w południowym kierunku. Jest ona do tego stopnia bez znaczenia, że odpowiedzialni autorzy mapy okolicy Cambridge nie uważali nawet za konieczne poinformować tych, którym by na tym zależało, że taka droga istnieje.
Kto by się interesował tymi miejscowościami — niejeden z nas chciałby wszak zwiedzić sławną Anglię — dowie się ze zdziwieniem, że ta nieznana nikomu, a jednak istniejąca droga zawdzięcza swoje powstanie niedorzeczności starego Colletta. Od niego też wzięła swą nazwę. Collett był ekscentrycznym gospodarzem rolnym. Ekscentryczność posunął aż do granic geniuszu. Mógł się stać sławny na całą rolniczą Anglię jako pionier naukowej uprawy roli gdyby nie dziwaczna mania, która trzymała go z dala od osiągnięcia celu, o ile miał w ogóle jakiś cel. Owa mania przejawiała się w nader kosztownych formach, tak że być może, że stary Collett umarł w stanie zupełnej ruiny majątkowej, choć niezmiernie szczęśliwy i zadowolony z rezultatów eksperymentu swojego żywota. Jak tylu innych ludzi, którzy zasłużyli sobie na sławę, reformy Colletta były pasmem krańcowości: wszystko, co inni rolnicy czynili, uważał ipso facto56 za błędne i starał się dokonać tego samego metodą wręcz przeciwną.
Spośród stu starych metod śmiało można określić sześćdziesiąt jako niedające się ulepszyć, dwadzieścia pięć na sto ulega pewnym zmianom, reszta zaś jest całkiem błędna. Stary Collett, który stosował zasadę, że cała setka wymaga natychmiastowej reformy in capite et membris57, nabawił się poważnej choroby i — umarł.
Zostawił po sobie sto morgów nieuprawnej ziemi, domek, który wybudował w myśl własnych planów, milowej długości prywatną drogę i nieszczęsnego wykonawcę ostatniej woli, którego obciążył tysiącem pośmiertnych zleceń. Biedak mógł sobie poradzić z pomocą sądu, wolał jednak pójść mniej legalną, lecz prostszą drogą interpretowania na własną rękę życzeń zmarłego. W szczególności oddał domek w ręce pierwszego z brzegu oferenta. Ponad wszelkie oczekiwania oferta, którą otrzymał, była niezwykle korzystna. Znalazł się ktoś, co oglądnął58 sobie okolicę, odkrył w domku i otoczeniu coś, co odpowiadało w zupełności jego życzeniom i zakupił gospodarstwo wraz z całym inwentarzem.
Opisując kupującego, pan Harlett, wykonawca testamentu starego Colletta, wyraził się o nim jako o miłym Amerykaninie, który upodobał sobie domek i pragnął uczynić zeń hotelik dla niedzielnych wycieczkowiczów. Nie zamierzał uprawiać gospodarki rolnej, tak powiedział panu Harlettowi, lecz kazał domek w zupełności wyporządzić, przemalować i umeblować.
Nie każdy wpadłby na pomysł urządzić z domku letnisko; wykonawca na pewno nie byłby miał tyle fantazji. Domek był zbyt ponury, o za grubych murach, czyniących wrażenie więzienia. Z zewnątrz był to wzór brzydoty, z wszelkimi cechami odpychającymi, o oknach wybitych w murze w regularnych odstępach i bramie przypominającej areszt. Całość uzupełniały kraty, które nie wiadomo w jakim celu kazał stary Collet wprawić do okien. Wnętrze było za to z pewnością mniej odpychające. Izba mieszkalna ciągnęła się od podłogi do dachu; wokoło biegł krużganek, na którym były organy — stary ekscentryk był bowiem czymś w rodzaju muzyka. Główny i jedyny pokój sypialny o tym przeznaczeniu znajdował się na parterze.
Na górze mieściła się komora niedostępna dla złodziei, o stalą wyłożonych ścianach.
Dostęp do niej był umożliwiony z dołu przy pomocy drabiny, albowiem nie prowadziły do niej żadne schodki. Amerykanin wydawał się z tego nawet zadowolony, przynajmniej nie zdradzał żadnej ochoty wbudowania schodów. Komora, ze swą solidną podłogą, była dostępna albo z parterowej sypialni, albo przez stalowe drzwi z krużganka biegnącego wokoło wzniosłej sali jadalnej. W tej komorze stary Collett trzymał pieniądze — nie ufał bankom ani ich nie popierał — mianowicie miał tam schowek wmurowany w grubą ścianę, a nowy właściciel uznał, że taki schowek może mu się dobrze przydać. Przychodził do domku w nieregularnych odstępach czasu, jak zauważyli sąsiedzi. Nie zatrudniał rąk w gospodarstwie. Stara kobieta, sprowadzona z oddali, prawdopodobnie z Londynu, sądząc po jej akcencie, była jedyną stałą mieszkanką, która utrzymywała dom w porządku. Lecz w jakiś czas później obyto się bez jej usług. Stało się to niespodziewanie i nowy właściciel Collettowskiej Niedorzeczności — tak nazywano w okolicy gospodarstwo
Uwagi (0)