Bohaterski miś - Bronisława Ostrowska (bibliotek cyfrowa .TXT) 📖
Bohaterski miś to powieść dla dzieci autorstwa Bronisławy Ostrowskiej. Z perspektywy pluszowego Misia Niedźwiedzkiego opisane są różne wydarzenia z czasów I wojny światowej.
Hala, pierwsza właścicielka misia, nie wraca do domu z wakacji — okazuje się, że w ich trakcie wybuchła wojna i rodzina musiała pozostać za granicą. Miś zostaje zabrany przez rosyjskiego generała, na pamiątkę dla jego dziecka, dzięki czemu ma okazje zobaczyć front i być w różnych ważnych miejscach. Udaje mu się też spotkać Stasia, brata Hali, kiedyś harcerza, dziś dzielnego żołnierza, oraz samego marszałka Piłsudskiego.
Powieść Bronisławy Ostrowskiej ma charakter dydaktyczny, pozwala spojrzeć dziecku na wojnę i politykę — sprawy, które mogą wydawać się dla niego na pozór za trudne.Bronisława Ostrowska to poetka i tłumaczka okresu Młodej Polski, również autorka powieści dla dzieci.
- Autor: Bronisława Ostrowska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Bohaterski miś - Bronisława Ostrowska (bibliotek cyfrowa .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bronisława Ostrowska
— Wiesz, Franz — mówił do Prusaka — to musiała mascotte’a być. Jacy ludzie głupi, co?
— Najlepsza mascotte’a — to to! — burknął Prusak i pokazał mocno ściśnięty kułak, śmiejąc się głośno.
Towarzysz jego oglądał mnie ciągle. Zobaczył obróżkę.
— Was ist das?72 — „Mis Niedzwiedzki” — zdziwił się napisem.
Prusak popatrzył.
— Do diabła! Polski niedźwiedź! Ależ zabawna bestia!
Przygniótł mnie ręką. Mruknąłem groźnie, krótko.
Roześmieli się obaj.
— Kolossal73! — zachwycał się artylerzysta, zmuszając mnie do wydawania coraz nowych odgłosów. — Umarłego by rozśmieszył!
— Jak ci się tak podoba, to go weź — zaofiarował Prusak.
— Co mi po nim?
— Weźmiesz go z sobą na balon.
— Chyba by zrobić z niego jaki użytek — namyślał się chwilę — przymocować mu do obróżki kompas albo mapę. Bo tak... Nie warto.
— Zrobisz, jak zechcesz. Mnie i tak tu nic po nim. Wstyd nawet z takim głupstwem się wozić.
— Zgoda. Dziękuję — Potem odeślę go siostrzeńcom do domu.
Masz tobie los!
Ledwo zdołałem powstrzymać mego przyjaciela od nagłego zahamowania motoru w trakcie tej rozmowy. Na cóż by się to przydało!
— Zachowaj te sztukę na moment odpowiedniejszy — przekładałem. — Napewno przyjdzie chwila, kiedy będziesz bliższy ratunku.
Sam jednak byłem wzburzony do głębi zarówno okazywaną przez Niemców pogardą, jak i obietnicą odesłania siostrzeńcom. Tego mi tylko brakowało! Niby mało miałem zmartwień bez tego!
Dojeżdżaliśmy. Nasi pasażerowie żegnali się z sobą.
— Pamiętaj, że ci naznaczam spotkanie — z tamtej strony! — zdążyłem tylko jeszcze szepnąć na pożegnanie wiernemu towarzyszowi niedoli.
W kilka dni później z umocowanym u obróżki kompasem i przywiązaną na tasiemkach dużą, złożoną, podklejoną mapą, znalazłem się wraz z moim posiadaczem w łódce obserwacyjnego balonu.
Całe szeregi takich balonów kołysały się wzdłuż frontu na wysokich linach. Niebo było pogodne. Pełnia lata.
Nastrojony byłem uroczyście i ponuro: Taka chwila! taka rozkoszna chwila — z kim?! — Podczas kiedy oficer odbierał ostatnie instrukcje, ja rozglądałem się i zaznajamiałem z otoczeniem.
Nad głową kołysała się nam olbrzymia, a dziwnie bezradna masa balonu. Łódka, otwarta zewsząd, miała kształt pierścienia z otworem w podłodze.
W pewnej chwili przez otwór ten zobaczyłem, że ziemia zaczyna się pod nami zapadać. Zabrakło mi tchu. Co za dziwo! Stoimy przecie. A jednak wszystko z piorunującą szybkością jedzie w dół.
Widnokrąg rozszerza się pod nami i zmienia do niepoznania.
Ziemia ma teraz kształt wklęsły, jak wielka, okrągła, zielona miska. Czarne rysy krają ją jak pęknięcia. Błękitna wstęga Marny błyszczy w słońcu.
Z dwóch stron długą, jak okiem dojrzeć, linią wybuchają co chwila błękitnawe dymki.
Drobne mróweczki uwijają się dokoła.
Widok jest tak dziwny i piękny, że nie mogę przyjść do siebie ze zdumienia.
Mój oficer ze słuchawką na uszach, z lunetą przed sobą, bada teren.
Zrozumiałem, że porozumiewa się z ziemią. Że kieruje obstrzałem.
Tak. Te śliczne błękitnawe pióropuszki dymków — to artyleria. Te ruchliwe mróweczki — to wojsko. A ta czarna rysa przed nami — to francuskie okopy.
A więc wystarcza podnieść się trochę w górę, aby patrzeć na wojnę jak na zapasy mrówek?
Ależ ja nie chcę! Nie chcę przeciw tamtym!
— Baczność! — zgrzytnęły nagle wyprężone liny. Balon począł się kiwać kłopotliwie w silnie dmącym wietrze, zupełnie, jak wielki, dobroduszny, zaniepokojony zwierz.
— Co się stało? — pytałem.
— Nic! nic! fałszywy alarm! — uspokoiła luneta.
— Myślałem, że już leci — martwił się balon.
— Czegóż na takiej wysokości jeszcze się bać można? — badałem zdumiony.
— On napada z góry — wzdychał balon.
Spadochron, przyczepiony do niezwykłego kroju spodni niemieckiego oficera, objaśnił mnie wreszcie.
— Balon boi się francuskich aeroplanów. Ciska taki bombę z góry i — krrach! — po wszystkim!
— A wtedy co? — pytałem zaniepokojony.
— Od tego jestem ja — odrzekł dumnie. — Wtedy się skacze z łódki, ja się rozwijam i znoszę gościa powoli na ziemię.
— Bez szwanku74? — badałem.
— Bez. Tylko, że czasem niezupełnie tam, gdzie chce. Szczególniej, jeśli wiatr zły — jak dziś — Dziś nie radziłbym nikomu skakać. Znalazłby się u Francuzów, jak dwa a dwa cztery.
Zrodziła się we mnie nagła, szalona myśl. A gdyby tak... Mam swoją mapę na plecach...
Wytężyłem uszy, czy nie usłyszę nadlatującego terkotu. — Nie.
Ale cóż z tego? Czyliż nie mogę sam?
Mój posiadacz pochyla się właśnie po coś. Wziął mnie w rękę, opiera o barierkę. Chce rozwinąć mapę.
Kichnął.
Korzystam z tego, by całą energią — wysunąć mu się nagle z ręki.
Chce mnie chwycić.
Oho! akurat! Bez przytomności skaczę w dół.
Zaczepiam się o barierkę, która chce mnie złapać. Nie daję się. Co będzie, to będzie! Przymykam trochę oczy i lecę w pustkę.
Chwilę czuję, że spadam wprost, jak kula. Wnet jednakże mapa, przyczepiona do mojej obróżki, rozwija się, tworząc idealny spadochron. — i oto zaczynam płynąć wolno, łagodnie, coraz bardziej na skos, na skos...
Silny wiatr ponosi mnie wyraźnie ku Zachodowi.
Spadochronowy pas Niemca mówił, że to wiatr zły.
Błogosławiony wiatr!
— Byle dalej! byle dalej niósł! — piszczy we mnie jedyne świadome błaganie.
W pewnej chwili widzę pod sobą błękitną wodę Marny.
Lecę ciągle.
Tracę rachubę czasu. Nie wiem już nic.
W dole jakieś okopy. Lot mój zaczyna powoli opadać.
Ląduję.
Upadek z takiej wysokości, choć złagodzony spadochronem mapy, oszołomił mnie jednak.
Kiedy znalazłem się wreszcie na ziemi, byłem na wpół przytomny. Zdawało mi się, że śnię.
Tak. To jest — dawno.
Siedzimy kołem przy stole jadalnym we Lwowie. Staś czyta głośno W pustyni i w puszczy Sienkiewicza. Słucham, jak czarne, zdumione głowy Murzynów oglądają latawiec. Białka oczu i zęby błyskają.
Nie. Nie ma stołu, nie ma Stasia, nie ma książki. A przecie czarne twarze pochylają się wciąż zdumione, a wywinięte wargi błyskają zębami.
Przytomnieję. Gdzież jestem?
Otaczają mnie istotnie czarni. Okrążyli ciasno miejsce, na którym leżę, i pokazują jednocześnie na niebo, tłomacząc gorąco:
— On spadł z góry.
Rzecz jest wzajemnie niepojęta: ani oni nie wiedzą, skąd ja się tu wziąłem, ani ja nie mogę pojąć, skąd oni?
Po chwili jednak zjawia się oficer — Francuz.
A więc jestem uratowany.
Tak. To „kolorowe” pułki francuskie. To okopy sprzymierzeńców.
Ja pierwszy zrozumiałem sytuację.
Oficer jest z kolei niemniej zdumiony, jak czarni:
— Voyons! Voyons! un ours?75 Niedźwiedź? Spadł z nieba? Ah, c’est trop fort!76
Bierze mnie ostrożnie w ręce. Ogląda mój spadochron. Mapa niemiecka, sztabowa. Mimo woli patrzy w górę. Z tamtej strony, daleko, kołysze się wielki, biały balon.
— Ça! Par exemple!77 — kiwa głową. — Nie, to niemożliwe. Za daleko. A przecież?
Zabiera mnie wesoło pod pachę i odchodzi.
Za nami czarni patrzą z zabobonnym strachem. Nie dowierzają stworzeniom, spadającym z nieba. Co to z tego wyniknie?
Zaniesiony zostałem do ziemianki, gdzie siedziało paru oficerów.
W dobry moment trafiłem. Była chwila stosunkowego zacisza, a pułk, do którego zaniósł mnie szczęśliwy traf, odchodzić miał nazajutrz z frontu na wypoczynek. Humory były pyszne.
Mój piastun postawił mnie ostentacyjnie na środku
— Przybysz z nieba — oznajmił.
— Co za farsa, André?
— Fakt.
Zaczęli mnie oglądać.
Oczywiście pisnąłem na przywitanie. Odpowiedziała obowiązkowa wesołość.
Obejrzeli mnie na wszystkie boki. Podziwiali pomysł umocowania na mnie mapy i kompasu. W końcu jednomyślnie orzekli, że muszę być niemiecką mascotte’ą lotniczą.
— Ładna mascotte’a, co sama idzie do nieprzyjaciela — osądził ktoś lekkomyślnie.
Byłem oburzony, ale czułem, że prawda musi wyjść na wierzch.
Jakoż zobaczyli napis.
— To nie po niemiecku! — zawołał jeden. — Co to za język? patrzcie!
— „Mis Nied — wied — ki” — sylabizował ktoś z trudem. Czy to nie po angielsku — Mis — Miss? — pytał z iście francuskim językoznawstwem.
— Nie! — zadecydował inny, bieglejszy — to coś słowiańskiego.
— Un russe78 — trafił ktoś kulą w płot.
Tego tylko brakowało.
Ale i tym razem pospieszono mi z ratunkiem.
— Nie! Rosyjski alfabet inny! To chyba po polsku.
— Co się kłócić? — zakończył mój opiekun. — Spadł z nieba do naszego okopu to nasz. Francuz i koniec. Dajmy mu obywatelstwo francuskie.
Roześmiali się chórem.
— Niechże będzie własnością pułku.
— No, kiedy tak, to ja go umieszczę na liście chrześniaków — odezwał się, piszący coś na boku młody oficerek — Niech ma marraine’ę79.
— Brawo, Feliks!
— A to się ucieszy jakowaś niewiasta — no! — śmiał się, przypisując starannie i nie bez błędu na szykowanej liście chrześniaków pułku obce sobie sylaby mojego nazwiska.
Awantura!
W miasteczku, do którego skierowano nas na wypoczynek, zaczęło się wesołe, żołnierskie życie. Umieszczono mnie w oficerskiej menaży80, gdzie schodzili się wszyscy na posiłek, gawędę, gry.
Zapoznałem się tam z Anglikami i Amerykanami. Byłem ulubieńcem wszystkich — Do Francuzów moich zbliżyłem się jednak najwięcej.
Lubiłem, kiedy, otrzymawszy dobrą wieść z frontu, śpiewali chórem bohaterską Marsyliankę81. Albo kiedy, napełniwszy szklanki wesołym francuskim winem, wznosili toasty zwycięskiej Madelon:
Ale mimo wszystko czułem się trochę bezpańsko. Brakowało mi niby właściwej przynależności i zaczynałem na dobre tęsknić do swoich.
Pewnego wieczoru wpadł do menaży ten sam młody oficerek, który wciągał mnie ongiś na listę chrześniaków pułku, powiewając tryumfalnie nad głową zaklejoną kopertą.
— Panowie! — wołał. — Korespondencja naszego niedźwiedzia! Mis-Nied-wied-ki ma list od marraine’y z Paryża.
— Co pleciesz?
— Patrzcie sami: Mis Niedzwiedzki — régiment83 etc., etc. Kto otworzy?
— Jego opiekun. André, jesteście?
— Oficer, który odebrał mnie niegdyś czarnym w okopie, umieszcza mnie teraz uroczyście na środku stołu i z powagą mistrza ceremonii otwiera kopertę.
Wszyscy pękają ze śmiechu.
Czyta:
„Kochany Chrześniaku, panie Mis Niedzwiedzki! Jestem szczęśliwa i dumna, że los wybrał mnie właśnie na chrzestną matkę pana — — francuskiego żołnierza i syna bohaterskiego narodu. Znam zacną rodzinę polską pańskiego nazwiska. Są rodem ze Lwowa i syn ich jest lotnikiem. Czy to nie krewni pana?
„Wdzięczna będę za słowo odpowiedzi, a tymczasem pozwalam sobie przesłać Panu trochę przydatnych na froncie drobiazgów, a przede wszystkim najlepsze życzenia i wyrazy gorącej sympatii dla Pana i dla jego nieszczęśliwej Ojczyzny.
Laura d’Antin.
Paryż.”
— Sacrebleu!84 Pokaż! — krzyknął, przyskakując nagle do stołu mój oficerek. — Laura d’Antin. Ależ tak! Nie ma wątpliwości — to ta sama. Ja ją znam!
— To odpisz za niedźwiedzia, a tymczasem dawaj przesyłkę!
— Przesyłka przesyłką! Weźcie tam z przedpokoju, ale — na miły Bóg! — przysłużycie mi się niesłychanie! Jutro mam jechać do Paryża: wiecie! Dajcież mi zabrać niedźwiedzia. Będę miał sposobność oddać wizytę d’Antinom z tym chrześniakiem.
— Jak Boga kocham, nasz Feliks się kocha!
— Głupiś!
— Damy ci niedźwiedzia, ale przyjedź z pierścionkiem!
Posypały się żarty.
Stanęło wreszcie na tym, że jadę do Paryża.
Spełniły się wróżby, rzucone żartem Feliksowi w menaży oficerskiej:
Zabrał niedźwiedzia, a wrócił z pierścionkiem. Panna Laura d’Antin, dawna jego znajoma, kiedy zjawił się w domu jej rodziców z tak nieprawdopodobnym chrześniakiem wojennym, uczuła się w pierwszej chwili nieco dotkniętą. Dała się jednak przebłagać tym łatwiej, że sprawcę mimowolnie jej spłatanego żartu otaczała już głośna sława wojenna. Zgoda została zawarta i przypieczętowana zaręczynowym pierścionkiem.
Wyjeżdżając z końcem urlopu, zostawił narzeczonej mnie, ponieważ panna Laura była zaciekawiona związkiem, jaki mógł zachodzić między pluszowym niedźwiedziem a znaną jej rodziną państwa Niedźwiedzkich. I postanowiła mnie z nimi zetknąć.
Serdeczne zaproszenie zastało wysłane i któregoś wieczoru — czyż mogło być inaczej? — zjawili się u państwa d’Antin’ów — tak! — oni — moi: najpierw pan Niedźwiedzki, a za nim — Staś.
Patrzyłem z mojej etażerki i nie wiedziałem, na jakim świecie jestem.
Staś! Mój Staś! Niby inny w tym swoim uniformie85 lotniczym, a przecież jakże ten sam! Rozkoszowałem się jego widokiem. Rozczulało mnie jego poważne spojrzenie i męski głos, i dziecinny uśmiech. Kochałem w nim każdy szczegół. Ze wzruszeniem patrzałem, z jaką troskliwością zwraca się do ojca, którego głowa pochyliła się nieco i zbielała przez te lata wojenne.
Po herbacie panna Laura przypomniała sobie mnie.
— Mam tu ciekawego imiennika państwa — rzekła. — Muszę go zaprezentować, czy znajomy — Szybkim ruchem zdjęła mnie z etażerki86 i podała panu Niedźwiedzkiemu.
Nastąpiła chwila osłupienia.
I nagle ręce, które mnie wzięły od niej, zatrzęsły się lekko, w oczach, wpatrzonych teraz we mnie z bliska — widzę dwie duże łzy. Staś, zajęty przed chwilą rozmową w innej stronie pokoju, zbliża się teraz do nas.
Spojrzał. Na twarzy maluje mu się to samo osłupienie. Wyciąga po mnie ręce:
— Miś! Słowo daję, Miś!
Wziął mnie. Sprawdza, głaszcze, pieści, bada obróżkę.
— Miś! Miś!
— Co za dzieciństwo, prawda! — odzywa się wreszcie pan Niedźwiedzki do zdziwionych tą sceną państwa d’Antin. — Ale, widzicie państwo, to była ukochana zabawka moich dzieci. I dlatego...
Staś zwraca się gwałtownie do panny Laury:
— Ale skąd on jest u pani, tutaj? Skąd?
Panna Laura opowiada wszystko, co wie od narzeczonego z moich dziejów.
— Więc on był na tym froncie? Niesłychane!
— A jakież jeszcze dzieje musiał przechodzić, zanim się tutaj dostał — dodaje pan Niedźwiedzki. — Żeby to Hala wiedziała! Co Stasiu?
Nie przypuszczają, że Hala wie z moich dziejów to właśnie, czego oni tutaj nie wiedzą.
Na wspomnienie Hali smutnieją obaj. Brak wieści od pań niepokoi ich od zbyt dawna.
O! gdybym mógł mówić!
Panna Laura
Uwagi (0)