Darmowe ebooki » Powieść » Bohaterski miś - Bronisława Ostrowska (bibliotek cyfrowa .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Bohaterski miś - Bronisława Ostrowska (bibliotek cyfrowa .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Bronisława Ostrowska



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10
Idź do strony:
się nazywał tak jak my i żeby wszyscy o tym wiedzieli.

— To go ochrzcij.

— O, Stasiu! ja już wiem! I ty mu zrobisz obróżkę metalową z napisem. — To tak będzie ślicznie! Jak Filutowi... wiesz?

— Obróżkę byś chciała?

— Tak! Mój złoty! I napisze się na obróżce:

„Miś Niedźwiedzki, Lwów, adres i rok 1910”.

— Pięćsetna rocznica Grunwaldu. Ładny rok urodzenia.

— A widzisz! I zrobi się obróżkę i będzie bal. Dobrze, Stasiu! Co? Zrobisz? Zrobisz obróżkę?

— Ma się rozumieć, że zrobię — zgodził się uroczyście Staś, biorąc mnie z rąk siostry. — Będzie mu nawet bardzo do twarzy. Tylko że mam jeszcze dużo roboty dla zastępu — no i lekcje. A wiesz przecie, co to znaczy, jak się jest skautem7.

— Wiem, Stasiu, wiem To znaczy, że musisz spełniać obowiązki i że na twoim słowie można polegać, jak na Zawiszy — recytowała Hala, tańcząc jednocześnie ze mną naokoło stołu. — Misiu, żebyś wiedział: Twój pan jest skaut i przyrzekł ci obróżkę. I liczymy na niego, jak na Zawiszę8. Tego, co to był pod Grunwaldem. Ach! ty nic nie wiesz! Ja ci to wszystko opowiem.

— To ty będziesz Misia uczyć historii? — zaśmiał się Staś.

— Ma się rozumieć! — Wszystkiego! Wszystkiego! Przecież to mój syn.

— I ucałowała Stasia, a potem mnie.

Moje chrzciny, a raczej uroczystość nałożenia mi obrożki z imieniem, nazwiskiem, adresem i datą — wypadła wspaniale.

Byli goście, czekolada, gry... A nad tym wszystkim błyszczała jak złoto obrożka chrzestna — arcydzieło warsztatu Stasia. Zachwycali się nią wszyscy.

Toteż kiedy wreszcie założono mi ją na szyję, poczułem sam, że mi jest w niej pięknie i czcigodnie. Wezbrałem dumą.

Hala, jako matka, trzymała mnie przy tym obrzędzie, a Staś, zapiąwszy klamerkę, zwrócił się do mnie z następującą przemową:

— „Najoryginalniejszy z siostrzeńców, jakiego kiedykolwiek szanujący się skaut chrzcił i ozdabiał obrożką z własnoręcznym napisem.

— Urodziłeś się w pięknym roku 1910, roku jubileuszowym Grunwaldu.

— Jako niedźwiedź masz w sobie coś z dawnego Litwina, jako wychowaniec harcerza z drużyny imienia Zawiszy powinieneś mieć coś z rycerza, jako starannie wychowany i kształcony syn mojej siostry jesteś pierwszym niedźwiedziem, kierowanym na obywatela polskiego.

— Misiu Niedźwiedzki, podniesiony do niebywałej w świecie niedźwiedzim godności. Pamiętaj, byś odpowiedział pokładanym w tobie nadziejom.

— Kształć się i czekaj momentu, by wsławić twoje niedźwiedzio-ludzkie nazwisko i oddać znakomite usługi zarówno Ojczyźnie, jak i całej ludzkości”.

Na tak wspaniałą przemowę wszyscy wybuchnęli śmiechem.

Ale ja się nie śmiałem. Przypomniałem przemowę lustra.

I odtąd zaczął płynąć czas — jak czas szkolny. Uczyłem się — ludzi.

Odrabiałem z Halą i Stasiem lekcje, słuchałem gawęd, starałem się żyć życiem moich państwa.

Przeszedłem z Halą odrę, ze Stasiem kurację zwichniętej ręki. Pokochałem ich. Rozumiałem tak dobrze, że wiedziałem zgóry, jak które kiedy postąpi. Uprzedzałem ich życzenia i nieraz oddawałem przysługi, których oczywiście nie domyślali się wcale. Ludzie są tak niedomyślni!

Z tym wszystkim nie byłem szczęśliwy.

Było mi ciasno.

W wirze zajęć codziennych nie miałem co prawda czasu na rozmyślania, ale kiedy, wyjeżdżając na wakacje, państwo moi zostawiali mnie samego — ogarniała mnie rozpacz.

Więc to ma być wszystko? Cztery ściany pokoju i nauka i zabawa codzienna. Dość już tego! Po cóż łudzono mnie? Po co przepowiadano mi wielkość?

Pożerała mnie żądza przygód i ciekawość świata.

Buntowałem się.

Czas płynął.

Staś z małego harcerza stał się wysokim, dzielnym chłopakiem, gorącym uczestnikiem organizacji strzeleckich9.

Hala z dziecka wyrastała na poważną dziewczynkę.

Nie! Stanowczo miałem już dość wykształcenia.

Jestem pewny, że zdałbym wówczas bez trudności za Halę ten egzamin do pierwszej klasy, który ją tak bardzo przerażał.

Niestety jednak to zrobić się nie dało.

W ogóle życie nie nasuwało mi sposobności do żadnego poważniejszego czynu.

I zaczynałem już wątpić o sobie.

Tak minęło cztery lata od mego wejścia w świat.

Nadeszły wakacje 1914 roku.

Staś miał w kieszeni świetną promocję do klasy VII, Hala złożyła wreszcie szczęśliwie swój egzamin i państwo Niedźwiedzcy postanowili pojechać z nimi tym razem w dalszą niż zwykle podróż — aż nad ocean, na wybrzeże francuskie.

Co ja się nasłuchałem projektów! I o piasku, i o muszlach, i o łodziach, i o oceanie!

Z niewymowną zazdrością patrzałem na pakowane do kuferków przedmioty.

Wartoż było być Misiem, arcydziełem przez wszystkich uznanym, jeśli się ma życie całe butwieć za oknem dziecinnego pokoju! Nie lepiejże było być plecakiem Stasia, albo neseserem10 Hali, które z takim wesołym brzękiem zbierały się do oczekiwanej podróży.

Nie pomagały jednak żale. Nie pomagały nawet i podstępy, kiedy to, nie wiadomo jakim sposobem, znajdowałem się nagle w pakowanej walizce. Byłem zbyt wielki, by wcisnąć się niepostrzeżenie. Za każdym razem zostawałem haniebnie wyciągnięty i wręczony Hali, która usadzała mnie starannie z powrotem na moim zwykłym wakacyjnym stanowisku, na oknie bawialnego pokoju — „żebym się nie nudził”.

Zostałem.

Wojna

Czuję jeszcze na nosie gorący pocałunek Hali, słyszę stukanie kufrów, nawoływanie państwa Niedźwiedzkich do pośpiechu i żałosne pochlipywanie zostającej samotnie starej kucharki. Widzę dzieci, rozgorączkowane radością, posłańców, bieganinę, kurz... I — koniec.

Drzwi wejściowe zatrzasnęły się, łańcuch zgrzytnął, kucharka, człapiąc pantoflami, przebiegła przez salon i wyjrzała raz jeszcze dla pożegnania przez okno, na którym siedziałem, po czym machnęła ręką, pociągnęła nosem ostatni raz i odeszła do swojej kuchni, zamykając za sobą ostatecznie drzwi od pokoju na klucz.

Byłem sam.

Wszystkie meble w białych płóciennych pokrowcach prostowały się sztywno i godnie. Lampa, wisząca na środku, uśmiechała się melancholijnie przez biały muślin11. Parę much tańczyło pod sufitem.

Tak wygląda nuda. Nuda trzymiesięcznego czekania, rozmyślań, obrachunków.

A tam, za szybą odartą z firanek, tak szeroko rozpościera się widok na miasto! Plac pod oknami roi się od pojazdów i ludzi. Daleka perspektywa ulicy nieskończonymi pasmami drutów telegraficznych otwiera się na rozjaśniony zachodem świat.

Świat!

Żałość tak silna przycisnęła mnie nagle, że zdawało mi się, iż lada chwila jęknę, jak pod naciskiem silnej ręki ludzkiej. Ale sprężynka milczała.

Wszystkie przedmioty pokoju pogrążały się w ospałość wakacyjną. Nikt nie interesował się mną. Cisza dzwoniła w uszach.

Siedziałem na oknie i obliczałem z rozpaczą w sercu, gdzie o tej porze mogą już być moi państwo? I zazdrościłem. I wyzywałem losy.

Nie na próżno.

Minęło dwa tygodnie nudy i bezczynności.

Dnie płynęły jednostajnie. Jedyną rozrywką było codzienne przejście służącej, która przychodziła rano otworzyć okna i sprzątnąć pokoje, a wieczorem zobaczyć, czy wszystko w porządku i okna zamknąć.

Tego ranka, pamiętnego ranka 29 lipca 1914 roku, otworzono mi okno jak zwykle i ciepła fala powietrza i słońca zalała mieszkanie.

Wszystko drzemało.

Smugi kurzu kołysały się w słońcu nad meblami. Wakacyjna nuda królowała wszechwładnie. Dom wydawał się tym zaczarowanym z bajki pałacem, gdzie wszystko śpi. Godziny mijały.

Silniejsza niż zwykle tęsknota i niepokój dręczyły mnie. Ścierpłe od zbyt długiego bezruchu członki12 ciężyły jak ołów.

Zdawało mi się, że cały świat popadł w podobne zdrętwienie, i że już nigdy — nigdy...

Nagle tuż za oknami przebiegł dzwoniący, wstrząsający dreszcz.

Był cichy, ale tak przeraźliwy, że całe powietrze zadrgało, ospałość pierzchła, a wszystko dokoła natężyło się oczekiwaniem.

To druty telegraficzne za oknami dzwoniły.

Niezwykła, straszliwa musiała być wieść, którą podawały sobie tym jęczącym dreszczem, jak błyskawicę od słupa do słupa. Od tak dawna przecie znałem ich mowę. Tyle lat wysyłałem moje podróżnicze marzenia po ich czułych, obejmujących cały świat niciach. A przecie nigdy nie słyszałem w nich takiego dźwięku.

I nigdy na skierowane do nich rozciekawione pytanie nie otrzymałem takiej szorstkiej, nieoczekiwanej odpowiedzi:

— Nie przeszkadzać!

To było wbrew wszystkim uświęconym w świecie rzeczy zwyczajom. — Cóż się dzieje?

Czekałem w zdumieniu.

Wreszcie z daleka na ulicy rozległ się krzyk. Krzyk, co nie ścichał, ale coraz bliższy rozrastał się, mnożył, przeciągał.

Natężyłem słuch. Wypatrzyłem oczy.

To pod oknami biegli już roznosiciele gazet z nadzwyczajnymi dodatkami pism.

Pędzili sznurem zziajani, ochrypli, jeden przez drugiego krzycząc miastu nieprawdopodobną wieść.

Pierwsze słowo obce, nieprzytomne wpadło do pokoju, obiło się o ściany, zakotłowało słoneczny kurz i wyleciało z krzykiem dalej — mącić miasto:

— Mobilizacja!

Ale w ślad za nim wkroczyło drugie — proste, groźne, a takie wielkie, że napełniło sobą pokój, zalało ulice, ogarnęło świat:

— Wojna.

Nie wiem jak długo nikt z nas nie ośmielił się przerwać milczenia.

Roznosiciele byli już daleko i tylko za nimi biegł ulicami głuchy zgiełk, przerażony bełkot obudzonego piorunem miasta.

Obejrzałem się na pokój.

Tych parę godzin zmieniło go do niepoznania. Zdrętwienie wakacyjne prysło. Wszystko było zbudzone, uroczyste, czujne.

Po starej broni, rozwieszonej na ścianach, przelatywały co chwila ostre, gwałtowne błyski.

I cisza. Ale jakże do tamtej codziennej niepodobna!

Czekamy. Kto odezwie się pierwszy?

Wreszcie!

W staroświeckim biurku dziada najgłębsza, zapomniana skrytka westchnęła.

Westchnęła głęboko, głęboko, jak człowiek obudzony z ciężkiego, mocnego snu:

— Znowu wojna!

Ach! więc ona pamięta? Wie? Opowie?

Mówi.

— Wiem. Wiem. Leżał we mnie krzyż zasługi z napoleońskich wojen: ułański krzyż spod Samosierry13. Chowałam rozkazy Rządu Narodowego i białą kokardę skrwawioną pod Grochowem14. I dotąd kryje się we mnie paczka listów pożółkłych, przekradanych niegdyś lasami w sześćdziesiątym trzecim15... — a oto jeszcze mało?

— To nie nasza wojna! — skrzypnęła szorstko stara mahoniowa szafa. — Przypomniałaś ostatni kres: — świtki powstańcze. Od tego czasu chowano we mnie samą tylko odzież powszednią. A czasami obce mundury. Nie ma mundurów naszych i nie ma naszej wojny.

— Jeszcze jesteśmy my! — syknęła ostrym błyskiem stara szabla ułańska.

— I już jesteśmy — my! — szczęknął butnie nowy karabinek strzelecki, radość i duma Stasia.

Wiedziałem już. Wiedziałem wszystko, choć przecie nie wiedziałem nic. Ani jaka wojna, ani gdzie, ani z kim?

Ale z lekcji historii, i z gawęd ideowych, i z tylekroć słyszanego gorącego bicia serc dzieci powstała we mnie teraz nagła, gorąca pewność.

I zdumiałem się, kiedy wypowiedział ją głośno, wiszący pośród broni, zczerniały, stary ryngraf16:

— Każda wojna musi być naszą, jeżeli można walczyć w niej — o Polskę.

— O co chodzi? O co chodzi? — dopytywał się nadaremnie wazon japoński.

Ale nikt mu nie odpowiedział. Tylko dwie francuskie porcelanowe figurki w serwantce17 wzruszyły ramionami.

Wszystkie przedmioty pogrążyły się w myślach.

Ja byłem wstrząśnięty, odrodzony, szczęśliwy. Nowe życie krążyło po mnie, jak iskry elektryczne.

I każdą najdrobniejszą cząsteczką moją czułem jedno — czułem nieomylnie:

Wielkie jutro — nadeszło.

Ani tego wieczoru, ani żadnego z następnych stara kucharka nie przyszła zamknąć okien.

Słychać ją było w kuchni, jak płaczliwie i niezmordowanie rozprawiała z sąsiadką, dzięki czemu my mogliśmy bez przeszkody patrzeć, myśleć i mówić.

A było nad czym i o czym.

Przede wszystkim trzeba było dowiedzieć się.

Co? Gdzie? Jak?

Ale to nie było rzeczą łatwą.

Druty telegraficzne za oknem były wciąż zajęte i zdenerwowane.

Wygląd miasta nie tłumaczył nic.

Ludzie jak błędni snuli się po ulicach. Na rogach rozgorączkowane gromadki stały przed wielkimi kolorowymi plakatami.

Środkiem szło wojsko.

Jak błękitnawy, potworny, zjeżony żelazną łuską karabinów wąż — szło, szło bez końca, pod obcą, bezmyślną nutę austriackiej pobudki. Widziałem je wciąż z okna, jak ożywionych cynowych żołnierzyków z dziecinnych zabawek Stasia.

Ale dokąd idą? Przeciw komu? Nikt z nas nie wiedział.

Jedyną osobą kompetentną mógł być aparat telefoniczny w rogu pokoju, ale ten bywał zazwyczaj tak nieprzystępny, że nie lubiłem wdawać się z nim w rozmowy. Mógł się zresztą odezwać sam — jeśli wiedział.

Ciekawość jednak przemogła.

Z najwyszukańszą grzecznością zwróciłem się do niego, pytając, czy nie wie. Ku największemu zdumieniu otrzymałem odpowiedź wyczerpującą:

— Informacji? Tak! Tak! Możemy udzielić informacji. Jaka wojna? — Austrii, oczywiście, że Austrii. Z kim? — Z Serbią. Dlaczego? — Zamordowanie arcyksięcia austriackiego Ferdynanda w Sarajewie18. Daleko. Tak jest. Tymczasem tylko to. Ale niedługo będziemy mogli z pewnością udzielić nowych szczegółów. Aparaty nasze pracują. Czekamy. Tak jest. Z przyjemnością. Halo. Żegnam.

Błysnął uprzejmie słuchawką i zamilkł.

Nawet taki potentat, jak aparat telefoniczny, był widać tak przejęty wielkością chwili, że zapomniał o fochach i chętnie dzielił się z nami oszałamiającymi nowinami dnia. Może też miło mu było imponować nam swoją wszechwiedzą.

Bądź jak bądź od tej chwili wiedzieliśmy wszystko.

Wisząca tuż obok telefonu spłowiała mapa ścienna rozpaliła nagle gwałtownie kolory dwóch państw walczących. Żółtość Austrii i róż Serbii aż kłuły w oczy, drgały, gryzły się niemiłosiernie.

Było ciekawie i strasznie.

Czuliśmy, że coś niewidzialnego idzie ku nam, zbliża się...

Już... już...

Dzień. Noc. Dzień.

Co to? Druty telegraficzne za oknami znów jęczą. Telefon odzywa się niepytany. Rzuca nerwowo tylko dwa wyrazy:

— Niemcy z Rosją.

Przez miasto leci nowy krzyk.

Na mapie palą się nowe barwy: wielka plama zieleni rosyjskiej rzuca swój jadowity grynszpan19 w niebieskie jak farbka granice Niemiec.

Chyba już wszystko?

Nie. Teraz jeszcze straszniejsze, nie do wytrzymania napięte oczekiwanie.

I wreszcie:

— Austria z Rosją.

Miasto oszalało. Ulicami popłynęły tłumy. Załopotały chorągwie. Zabrzmiały mowy.

Zdyszane pośpiechem dnie lecą, niosąc coraz to nowe wieści.

— Francja z Niemcami.

— Anglia.

Mapa płonęła.

A my? A Polska?

Nakreślone niegdyś przez Stasia ołówkiem na mapie państwo polskie pali się trzema różnymi kolorami.

Z kimże jesteśmy? Przeciw komu? — Jest gorzko.

— Przeciw wszystkim trzem! — buntuje się gorąca pewność.

— Z każdym, byle o Polskę! — zapada postanowienie.

Gorycz pierzcha. Wiem, że będzie, jak musi być — ale, że musi być — dobrze.

Był dżdżysty, smutny dzień, kiedy w niebieskawym wężu wojsk austriackich pod oknami zobaczyłem pierwszy raz ich szeregi.

Szli, śpiewając.

Wyraźnie, dobitnie, przejmująco dochodziły mnie smętne słowa pieśni:

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10
Idź do strony:

Darmowe książki «Bohaterski miś - Bronisława Ostrowska (bibliotek cyfrowa .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz