Bohaterski miś - Bronisława Ostrowska (bibliotek cyfrowa .TXT) 📖
Bohaterski miś to powieść dla dzieci autorstwa Bronisławy Ostrowskiej. Z perspektywy pluszowego Misia Niedźwiedzkiego opisane są różne wydarzenia z czasów I wojny światowej.
Hala, pierwsza właścicielka misia, nie wraca do domu z wakacji — okazuje się, że w ich trakcie wybuchła wojna i rodzina musiała pozostać za granicą. Miś zostaje zabrany przez rosyjskiego generała, na pamiątkę dla jego dziecka, dzięki czemu ma okazje zobaczyć front i być w różnych ważnych miejscach. Udaje mu się też spotkać Stasia, brata Hali, kiedyś harcerza, dziś dzielnego żołnierza, oraz samego marszałka Piłsudskiego.
Powieść Bronisławy Ostrowskiej ma charakter dydaktyczny, pozwala spojrzeć dziecku na wojnę i politykę — sprawy, które mogą wydawać się dla niego na pozór za trudne.Bronisława Ostrowska to poetka i tłumaczka okresu Młodej Polski, również autorka powieści dla dzieci.
- Autor: Bronisława Ostrowska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Bohaterski miś - Bronisława Ostrowska (bibliotek cyfrowa .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bronisława Ostrowska
— Widzę, że trzeba będzie nam się rozstać, przyjacielu — zwraca się nie bez żalu do mnie. — Czas ci wrócić do prawowitych państwa.
— On się panu należy podwójnie — dodaje, zwracając się do Stasia — i jako dawna własność, i jako mascotte’a. Ręczę, że nie miał pan dotąd mascotte’y na swoim aero!
— Oczywiście, że nie — uśmiecha się Staś.
— A widzi pan. A trudno o lepszą!
I oddaje mnie Stasiowi, który ze wzruszenia ściska lekko oburącz mój brzuszek.
Mruczę pożegnanie państwu d’Antin, rozpływając się jednocześnie ze szczęścia.
Co za jutro! Co za boskie jutro!
Szczęścić aeroplanowi Stasia!
Zaczynam wierzyć, że jestem swoją własną mascotte’ą.
Po chwilowym urlopie paryskim, Staś razem ze mną powrócił na front. Służył bowiem już wówczas jako lotnik wywiadowca w polskich oddziałach we Francji.
Mimo całej radości towarzyszenia memu jedynemu, prawowitemu panu, z czasów tych zachowałem wspomnienie prawdziwego piekła na ziemi. Był to moment ostatecznej walki.
Strumienie żelaza i ognia lały się nieprzerwanie — Grozą przejmowały potworne machiny wojenne: i działa olbrzymie, i wieże strzelające i, najstraszliwsze ze wszystkiego, potworne olbrzymy żelazne, nieubłagane czołgi.
Te przerażały mnie najwięcej. Mroziła mnie ich ślepa, obojętna moc. Sunęły na czele ataków, gniotąc wszystkie przeszkody. Zapatrzone były we własną tylko potęgę, wszystko jedno przeciw czemu skierowaną. Szły jak sama śmierć.
O, jakże żałowałem ludzi!
Szczęśliwy byłem, że dano mi przeżyć te okropne chwile wysoko w górze, razem z moim panem, na tak szlachetnej jak samolot machinie.
Zaprzyjaźniłem się z aparatem od razu. Zaszczycił mnie zwierzeniami. Jakże współczułem mu, że musiał służyć celom wojennym — on — tak zapatrzony w słoneczne jutro ludzkości.
Kiedy, potoczywszy się chwilę na terenie, odrywał się od ziemi jak wielki, królewski ptak, czułem dla niego niedającą się wypowiedzieć słowami wdzięczność.
Wszystko zostawało w dole. W przestworzu, grzmiącem od szalejącej poniżej walki, byliśmy sami, wolni!
Czasem przeciwko nam leciał drugi olbrzymi, powietrzny ptak. Okrążaliśmy się szeroko wzajemnie. Coraz wyżej! coraz wyżej! Zawiązywała się walka: Dziwny turniej skrzydlatych rycerzy. My — albo on. — Uchodził.
Często kule świstały nam koło uszu. Skrzydła naszego samolotu były od nich dziurawe. Śmierć krążyła koło nas w nieskończonej pustce.
Wtedy czułem, jak serce mego pana bije gorącą myślą o Ojczyźnie.
— O, czemuż to nie tam! I ci wszyscy bracia tam na dole, ofiarni w piekle cudzych walk — dla Polski. Wszyscy oni jednacy — myślałem — wszyscy — wszędzie!
Niebezpieczeństwo jednak tylko igrało z naszym samolotem. Przez cały czas walki zły los omijał nas, jak cudem.
I przeważyło się nareszcie zwycięstwo.
Front niemiecki został złamany. Wspólny wróg padł. W Austrii i w Niemczech rewolucja.
Teraz już wszyscy trzej zaborcy Polski leżeli w prochu.
Sprawa triumfowała.
Przyszła chwila, że dostaliśmy rozkaz wycofania się z frontu na wypoczynek.
Jechałem na ciężarowym aucie, co wiozło mnie razem z samolotem Stasia. I wtedy to — w mijającym nas w drodze, długim orszaku zdobyczy wojennej, spotkałem raz jeszcze mego przyjaciela, wierny samochód belgijski.
Przy chwilowym zapchaniu drogi znalazłem się tak blisko, że zdołałem zamienić z nim kilka słów.
Był szczęśliwy.
Udało mu się tak pomyślnie zastrajkować w odpowiedniej chwili, że Prusak musiał go zostawić na środku gościńca. Teraz służy swoim. Kieruje nim żołnierz rodak — Nie wątpi, że potoczy się jeszcze kiedyś po drogach belgijskich.
Gorącem życzeniem powrotu do wolnej Ojczyzny pożegnaliśmy się wzajemnie na zawsze.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Życzenie wiernego przyjaciela spełniło się rychło.
Oto jadę, zamknięty w podręcznej torbie Stasia, razem z dokumentami, notatnikiem i najkonieczniejszymi drobiazgami.
Wracamy do niepodległej Polski.
Stałbym u szczytu szczęścia, gdyby nie jedyna zgryzota:
Razem prawie z tak upragnionym listem od Hali i pani Niedźwiedzkiej, że są u siebie w domu, nadeszła wieść o zajęciu Lwowa przez Ukraińców i o bohaterskiej obronie miasta.
Szczęściem Staś, będący obecnie na służbie u świeżo przybyłego do Francji generała Hallera, został przydzielony do misji sprzymierzeńczej, wyjeżdżającej do Polski wraz z jej wielkim wobec świata obrońcą.
Wyjątkowe okoliczności umożliwiły również panu Niedźwiedzkiemu przyłączenie się do jadących, tak że wszyscy razem wyruszyliśmy do kraju.
Nigdy nie odżałuję, że jedyną podróż moją okrętem odbyłem w skórzanej torbie, która tylko z grzeczności udzielała mi skąpych objaśnień.
Jechałem okrętem — i nie widziałem morza! Jechałem do wolnej Polski i nie widziałem Gdańska!
Czułem się głęboko pokrzywdzony.
Dopiero w Poznaniu, na oknie Bazaru, wyjęty z mego podróżnego więzienia, popatrzyłem swobodnie na świat.
Popatrzyłem i poczułem od razu, że chwila, na którą patrzę, jest momentem historii.
Stary zegar, bijący właśnie, wygląda, jakby miał ochotę zatrzymać na niej wskazówki. Szyby mglą się jak załzawione wzruszeniem oczy. W murach bije głębokie, dla przedmiotów jeno87 wyczuwalne, tętno.
Na ulicach kłębi się tłum. Czy to uroczystość triumfalna — czy — walki?
Ach, rozumiem!
Stary Poznań nie zrzucił dotąd jarzma88. Nie zdołałem być w kraju podczas tak upragnionych przewrotów. Nie widziałem wypędzenia Niemców z Warszawy, ogłoszenia niepodległości naszej w Krakowie, oddania władzy wracającemu z magdeburskiego więzienia Komendantowi — zobaczę przynajmniej obudzenie Poznania.
Idą ku nam szeregi dzieci. Coś we mnie drży wzruszoną pamięcią. Dzielne, poznańskie dzieci! Idą świadczyć, jak zawsze, że chcą być Polakami.
Na balkonie tuż obok mego okna stoi wysoka postać męska. Poznaję szlachetną, jasnowłosą głowę, widzianą już niegdyś podczas uroczystego przeglądu wojsk we Francji.
W oczach ma żar natchnionego wzruszenia. Słucha tu dziś tworzonej, żywej, najpiękniejszej pieśni.
W mieście walki.
Każdy kamień, każdy węgieł domu, każda odwiecznie polska piędź ziemi pod stopą — pomaga.
Niedługo dręczy mnie wyrzut sumienia, że tylko z okna patrzę na drogą mi Sprawę.
Już padły nienawistne orły pruskie, czarne stróże niewoli.
Z ratusza wieje biało-amarantowa chorągiew.
Srebrny ptak wolności roztoczył skrzydła.
Zrasta się ziemia polska.
Jedziemy dalej.
Pochmurny ranek zimowy, ale we mnie słońce.
Podrywa mnie niecierpliwość z mego samolotu, co stoi na polu Mokotowskim, oczekując chwili.
Staś obchodzi aparat, bada, ogląda — O! może być zupełnie spokojny! Wszystko tętni w nas pragnieniem lotu i gorączką wiernej serdecznej służby.
Za chwilę mamy lecieć do odciętego Lwowa z dobrą wieścią o idących posiłkach.
Przy hangarach na polu Mokotowskim ruch. Sprawdzają jakiś świeżo nadesłany transport aparatów lotniczych.
Nagły hałas zatrzymanego blisko samochodu.
Zbliża się ku nam grupa wojskowych. Na barwnym tle mundurów jedyna siwa plama.
Pociemniało mi w oczach ze wzruszenia — A więc spełni się najtajniejsze marzenie. Zobaczę Komendanta!
Podchodzą do naszego aparatu. Niezapomniany głos pyta Stasia. On odpowiada radosnym raportem.
Tymczasem barwny adiutant89 pochyla się nade mną.
Poznaję go. On to niegdyś przed chatą Komendanta ochrzcił mnie pierwszy mascotte’ą.
Ale i on mnie poznał. Daj mu Boże zdrowie!
— Toż to nasz brygadowy Miś! — woła ze zdumieniem. — Skądże ten znowu tu? Od kiedyż awansował na lotnika?
Zapytany Staś w paru słowach streszcza moje dzieje.
— Ależ to bohater z wszystkich frontów! Serwus — bracie! — i adiutant potrząsa żartobliwie moją, omdlałą ze wzruszenia łapą.
Siwe oczy Komendanta popatrzyły na mnie badawczo.
I nagle... czyli to złudzenie moje? — oto stal ich mięknie. — na dnie przesuwa się łagodna mgła...
Widzę, widzę drogi wspomnienia:
Rozwalona chata pod grzmotem dział. Wierne, oddane na śmierć serca. Radosna w trudach bojowych pieśń:
Hej, mocny Boże!
Dzierżąca ręka niespodziewanie miękkim ruchem dotyka mnie przelotnie. Milczę od niewypowiedzianego wzruszenia.
Pamiętał...
Już odchodzą ku rojącym się ludźmi hangarom.
Ja i Staś, z jednakowym w obu uczuciem, patrzymy za nimi długo.
Czas na nas.
Motor zaczyna drgać, jak żywe serce, w terkocie śmig. Kółka obracają się chwilę po ziemi. Aparat sunie coraz prędzej, wreszcie wzbija się dumnie w powietrze.
Tamci obrócili się teraz ku nam raz jeszcze i patrzą.
Przed nami nieobjęty, chmurny przestwór zimowy i myśl oczekających we Lwowie kochanych.
Lecieliśmy wysoko, niedostrzegalni w chmurach, gorzej niż zimnym wiatrem targani niepokojem:
— Byle przetrwali!
Aparat wytężał siły i dyszał od napięcia energii, jak śmiertelnie spracowany człowiek. Pędziliśmy bez tchu. Przelecieliśmy szczęśliwie nad frontem. W dole kanonada, łuny... Minęliśmy.
Teraz pod nami miasto. Zniżamy lot. Badamy teren. Lądujemy.
Dostrzeżono nas od dawna. Na polu awiacyjnym otoczono nas od razu. Sczerniałe, przemęczone twarze, rozradowane w tej chwili naszym widokiem.
— Trzymają się resztą sił. Byle prędko posiłki!
Rozglądam się z rozczuleniem dokoła. Toż to Plac Wystawy! Stąd wyruszyłem niegdyś w życie.
Staś ma iść do komendy. Przedtem jednak odczepia z aparatu mnie i, zawiniętego w płaszcz, powierza żołnierzowi.
Drżę z niecierpliwości.
W komendzie zameldowany wchodzi natychmiast. Ja zostaję w poczekalni z żołnierzem.
Staram się, jak mogę, podmówić płaszcz, by rozluźnił się nieco dokoła mojej osoby. Korzystając z pierwszego ruchu, rozwija się jak na zawołanie.
W tejże chwili słyszę jakieś otwarcie drzwi i głos, dziwnie mi znany, mówiący:
— A cóż będzie z naszym odcinkiem? Bo jeżeli jutro...
Nie wytrzymałem. Wyślizguję się żołnierzowi z płaszcza na ziemię, piszcząc głośno w upadku.
Znajduję się wprost pod nogami mówiącego. Nie myliłem się: — mój ułan.
Krzyknął ze zdumienia:
— A ten skąd!
I już mnie podnosi, ogląda. Zwraca się do wytrzeszczającego oczy żołnierza:
— Skąd ten niedźwiedź?
— Melduję posłusznie, ta, ja to lotnikowi z Warszawy tobołek niósł. A tu...
— Lotnikowi z Warszawy! Gdzież on? — przerywa, nie słuchając dalej, mój ułan.
— Melduję posłusznie, ta, w komendzie.
— Dobrze.
Bierze mnie od żołnierza i obraca z rozczuleniem na wszystkie boki.
Żołnierz tymczasem mruczy sam do siebie:
— Ta, co mu za ochota, takiego wozić — Niosę ja tobołek — piszczy cosi. Ki licho, myślę — ale nic. A tu wyskakuje ci taki, publikę człowiekowi w komendzie robić.
Za chwilę wraca Staś.
Mimo woli uczestniczę w ich uścisku. Uśmiechają się.
— A rodzice? a Hala? — pyta gorączkowo Staś.
— Zdrowi! zdrowi! Hala z ciocią pewnie o tej porze w szpitalu przy rannych. Chcesz? Pójdziemy do nich.
— Czekaj, tylko jeszcze trzeba tego wojownika zawinąć — mówi ułan.
— Chodźmy!
— A ty go znasz?
— A któż go miał w Rosji, jak nie ja? Pod kim on tam ze mną nie służył!
— W imię Ojca i Syna! — zdumiewa się Staś.
Zawiązany lekko w płaszcz i niesiony dalej przez żołnierza, piastującego mnie z pełną szacunku niechęcią, wystawiam trochę głowę przez otwór zwinięcia.
Jakże miasto zniszczone! Strzały huczą. Domy szczerzą boleśnie oczodoły wybitych okien.
Słucham rozmowy:
— To tu zaczęła się obrona! — pokazuje ułan Stasiowi mijany gmach szkolny. — Tu padły pierwsze strzały i polała się pierwsza krew — dzieci — Tak. Dzieci i kobiety uratowały miasto.
Staś patrzy chwilę i, podnosząc poważnie rękę do czoła, oddaje cześć.
Jestem w zacisznym, dobrze znanym, najmilszym pokoju. Czy cokolwiek innego istniało kiedy na świecie? Przeszłość wydaje mi się dziwnym, szalonym snem.
I wędrówki bez końca i walki dawne tam, daleko. Nawet powrót do kraju i pierwszy lot do oblężonego Lwowa — czyliż to nie był sen?
A potem tych parę ostatnich miesięcy: Droga do Wilna. Zwycięski lot nad wyzwolonym miastem. Powrót.
Jak w czarnoksięskiej latarni przesuwają się w pamięci obrazy:
Stary Poznań. Tętniące ulice Warszawy. Rynek Krakowski. Ostra Brama w Wilnie. Lwów.
Niebezpieczeństwa minęły.
Pod rozradowaną lampą zasiedli oto wszyscy moi kochani.
Nie brak nikogo. Co za cud!
Państwo Niedźwiedzcy, o posiwiałych nieco od przejść wojennych głowach, patrzą radośnie na Stasia i Halę, rozkwitających jak sama młodość. Zosia, przytulona sierotka, dzisiaj pieszczocha wszystkich, nie spuszcza oczu ze swego starego przyjaciela, ułana.
Nawet stara kucharka drepce radośnie koło stołu, nie mogąc się nacieszyć „swoim państwem, pozbieranym po świecie”.
Na honorowym miejscu pośrodku — ja.
Mówią o mnie.
— Czy też ty myślałaś kiedy Halu — pyta Staś — że twoja zabawka wyrośnie na taką personę?
— A ty, czyś myślał, jakeś nad nim chrzestną mowę recytował, że go będziesz samolotem wozić? Co? — odpowiada Hala.
— Ale, że to niesłychane, gdzie ten niedźwiedź nie był, to fakt — dodaje ułan.
— Żeby tak w książce opisał, toby nie uwierzyli — robi słuszną uwagę stara kucharka, znająca już moje dzieje od początku do końca, jak pacierz.
— Bo Miś jest zaczarowany — oświadcza niespodziewanie Zosia.
— Zaczarowany to on nie jest, moje dziecko — uśmiecha się do Zosi pan Niedźwiedzki — ale że w tym jest doprawdy coś nadzwyczajnego — dodaje już poważniej — to nie ma dwóch zdań.
— Opieka Boska — mówi pani Niedźwiedzka.
— Pewno, Mamusiu! Ale przecież Miś był naprawdę mascotte’ą — upomina się o mój honor Hala.
Kochani! Oni wierzą, że ja im przyniosłem szczęście!
Czuję się wzruszonym i zawstydzonym zarazem.
Czymże bo ja byłem? Czymże jest mascotte’a?
Odbiciem ich. Ich własnych życzeń, ich wiary, ich woli.
Przypomniałem pamiętne słowa lustra. Spełniły się co do joty.
Byłem dzieckiem szczęścia. Doszedłem do wróżonego celu. Służyłem wiernie ludziom.
— A cóż będzie dalej z Misiem? — zapytał nagle pan Niedźwiedzki — No! przecież Stasia nigdy chyba nie puścimy bez Misia na samolocie!
— Oczywiście — zgadzają się wszyscy.
— Słusznie — myślę i ja. — Jeszcze się znajdzie robota. I rozczulonym spojrzeniem ogarniam wszystkie te kochane twarze ludzkie i drogie mi kąty i, uśmiechające się do mnie zewsząd, stare, wierne towarzysze90 ze świata rzeczy.
Hej! czyliż szeroki świat nie stoi otworem dla pluszowego niedźwiedzia!
W pogodnem słońcu sierpniowego ranka, nad przystrojoną w biel i amarant stolicą krąży samolot Stasia.
Szybuje spokojnie, zniżając się powoli. Pod nami Saski plac.
Sobór91 na środku, jak
Uwagi (0)