Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖
Akcja tej obszernej powieści Conrada toczy się w drugiej połowie XIX wieku w portowym mieście Sulaco, stolicy Zachodniej Prowincji fikcyjnej Republiki Costaguana w Ameryce Południowej. Nostromo, młody genueński marynarz, pracuje w Sulaco jako nadzorca robotników portowych. Człowiek, na którym zawsze można polegać, dumny, nieustraszony i żądny sławy, cieszy się szacunkiem zarówno biednych, jak i bogatych. Mimo że autor uczynił go tytułowym bohaterem, książka nie jest jedynie, ani nawet głównie historią o nim i jego niebywałym wyczynie. Conrad nakreśla wielobarwny obraz społeczności Sulaco w niestabilnym młodym państwie, przeżartym korupcją, wstrząsanym przewrotami i rewolucjami, prowadzonymi w imię dobra ludu, a kończącymi się zamianą jednego tyrana na innego.
Autor wykorzystuje w tym celu specyficzny, filmowy sposób narracji. Odrzuca prostą, liniową metodę opowiadania, skupia uwagę na jednej postaci, jej działaniach, myślach i uczuciach, by po pewnym czasie podążyć za inną, przełącza czasy, wykorzystuje retrospekcje i zapowiedzi przyszłych wydarzeń.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
Jasne tonie portu mieniły się złotem, szkarłatem i purpurą. Jeg zakole zamykała widoczna z brzegu podłużna smuga lądu, prosta jak ściana, z porośniętymi trawą ruinami fortu, tworzącymi jakby zaokrągloną, zieloną spinkę. Zatoka Placido odtwarzała w oddali ten przepych barw w jeszcze większych rozmiarach i z posępniejszym majestatem. Wypełniające jej środek zwały obłoków miały w swych zwojach czerni i szarzyzny długie, czerwone plamy, co czyniło ją podobną do rozwianego płaszcza, ubroczonego krwią. Trzy Izabele, okryte cieniem i odcinające się ostro od wielkiej gładzizny spowijającej niebo i morze, purpurą i czernią zdawały się pławić w powietrzu. Drobne fale rozsiewały nikłe, czerwone iskry po piaszczystych wybrzeżach. Szkliste wstęgi wody wzdłuż widnokręgu żarzyły się krwawą czerwienią, jak gdyby ogień stopił się z wodą w olbrzymim łożu oceanu.
Wreszcie skończył się pożar nieba i morza, ogarniający cicho ognistym kręgiem krańce świata. Czerwone iskry na wodzie znikły wraz z plamami krwi na czarnym płaszczu, otulającym posępne ciało Zatoki Placido. Prysnął nagły powiew i zamarł, załopotawszy ciężko w zaroślach pokrywających zrujnowane okopy fortu. Nostromo ocknął się po czternastu godzinach snu i powstał z posłania w bujnej trawie. Stał po kolana w szeleszczącej, falującej zieleni, z nieprzytomnym wyrazem twarzy, jak człowiek, który dopiero przyszedł na świat. Piękny, silny i zwinny, odchylił w tył głowę, rozprostował ramiona i przeciągnął się, wyginając się w pasie i szczerząc w głośnym ziewnięciu białe zęby. W tej chwili przebudzenia był tak naturalny i wolny od zła jak wspaniałe i nieświadome dzikie zwierzę. Po czym w nagłym znieruchomieniu spojrzenia, utkwionego w zadumie spod zmarszczonej brwi w nicość, objawił się człowiek.
Wylądowawszy po swej przeprawie, Nostromo wdrapał się, ociekając wodą, do głównego czworoboku starego fortu. Przespał tam cały dzień wśród pokruszonych murów i próchniejących w rozwalinach dachów. Spał w cieniu gór, w białym skwarze południa, w ciszy i odosobnieniu tego zarośniętego chaszczami skrawka ziemi, rozciągającego się między owalem przystani a przestronnym zakolem zatoki. Leżał jak martwy. Rey zamuro251, majaczący w błękicie na podobieństwo nikłej, czarnej plamki, zatrzymał się, kołując przezornie ukradkowym lotem, dziwnym u ptaka tej wielkości. Cień jego perłowo białego tułowia i czarno zakończonych skrzydeł padał na murawę równie cicho, jak on sam opuszczał się na pagórek gruzu, o jakieś trzy jardy od człowieka leżącego nieruchomo na kształt trupa. Ptak wyciągnął swą nagą szyję i pochylił łysy łeb, ohydny mimo świetnego ubarwienia, z żarłocznym niepokojem wpatrując się w obiecujące w swym bezruchu, rozciągnięte ciało. Po czym schował głęboko łeb w miękkie pióra i znieruchomiał w oczekiwaniu. Pierwszą rzeczą, na którą padło po przebudzeniu spojrzenie Nostroma, był ten cierpliwy stróż, oczekujący oznak śmierci i rozkładu. Gdy zerwał się na nogi, kondor odskoczył w bok, trzepocząc skrzydłami. Ociągał się przez chwilę ponuro i niechętnie, po czym poderwał się, krążąc bezszelestnie ze złowrogo opuszczonym dziobem i wyciągniętymi szponami.
Kiedy wreszcie znikł, Nostromo spojrzał w niebo i mruknął: „Jeszcze nie umarłem”.
Capataz cargadorów z Sulaco pławił się w świetności i rozgłosie do chwili, kiedy podjął się sterowania lichtugą zawierającą ładunek srebra w sztabach.
Ostatni czyn, jakiego dokonał w Sulaco, pozostawał w doskonałej zgodzie z jego próżnością i jako taki był najzupełniej szczery. Ostatniego dolara oddał staruszce, wzdychającej z żalu i zmęczenia po daremnych poszukiwaniach, pod łukiem starej bramy. Dokonany w ciemności i bez świadków, czyn ten miał jeszcze znamiona rozgłosu i świetności, doskonale harmonizował z jego reputacją. Ale przebudzenie na pustkowiu, pod czujnym ślepiem kondora, w ruinach fortu, nie miało już tego charakteru. Pierwszym jego mętnym uczuciem było właśnie to: że to nie pasuje. Był to raczej jakby koniec wszystkiego. Konieczność dalszego życia ukrywała coś, Bóg wie od jak dawna, co ogarnęło go po powrocie świadomości, uczyniło całą wieloletnią przeszłość marnością i głupstwem, na podobieństwo pochlebnego snu, który nagle pierzchnął.
Wspiął się na spadziste zbocze wału i rozchyliwszy krzewy, spojrzał na port. Zobaczył parę zakotwiczonych statków na gładkiej powierzchni wody, odbijającej ostatnie blaski światła, oraz parowiec Sotilla, przycumowany do mola. Za długim, szarym budynkiem Urzędu Celnego rozpościerało się miasto niby gąszcz zabudowań ze sklepioną bramą na pierwszym planie, z kopułami, wieżami i miradorami252, wznoszącymi się ponad drzewami, a wszystko było ciemne, jak gdyby już zanurzone w nocy. Przyszło mu na myśl, że nie może już pojechać konno ulicami miasta, znany przez wielkich i małych, jak to zwykł był czynić co wieczór, kiedy udawał się do posady Meksykanina Domingo na partię monte, że nie będzie już zasiadał na honorowym miejscu, słuchając śpiewów i patrząc na tańce. I wydało się mu, że to miasto jakby nie istnieje.
Patrzył długo, po czym puścił rozchylone krzewy, które zamknęły się za nim, i przeszedłszy na drugą stronę fortu, rozglądał się po niezmierzonym pustkowiu wielkiej zatoki. Izabele odcinały się ostro od zwężającej się, długiej wstęgi czerwieni na zachodzie, która delikatnie jarzyła się między ich czarnymi kształtami. Capataz myślał o Decoudzie, który pozostał tam samotnie ze skarbem. „To jedyny człowiek, który troszczył się o to, czy wpadnę w ręce monterystów czy nie” — myślał capataz gorzko. Lecz i ta troska wynikała z dbałości o siebie. Inni ani o niego się nie troszczyli, ani się nim nie zajmowali. Wielką prawdą było, co słyszał niegdyś od Giorgia Violi. Królowie, ministrowie, arystokraci, słowem wszyscy, którzy mają pieniądze, trzymają lud w ubóstwie i ujarzmieniu; trzymają go, jak trzyma się psy, by uganiały się i zagryzały w służbie swych panów.
Ciemność niebios opuściła się na rubież widnokręgu, spowijając całą zatokę, wysepki i wielbiciela Antonii, który pozostał z skarbem na Wielkiej Izabeli. Capataz, odwróciwszy się od tych rzeczy, istniejących, a niewidzialnych, usiadł i oparł twarz na pięściach. Po raz pierwszy w życiu odczuwał ucisk ubóstwa. Znaleźć się bez pieniędzy, gdy zawiodło monte w niskiej, zadymionej gospodzie Dominga, gdzie bractwo cargadorów wieczorami grało, śpiewało i tańczyło; mieć puste kieszenie po publicznym popisie szczodrobliwości w stosunku do jakiejś dziewczyny peyne d’oro czy innej (o którą nie dbał) — nie było ani ubóstwem, ani poniżeniem. Pozostawało bogactwo rozgłosu i chwały. Ale teraz, kiedy nie mógł już jeździć szumnie po ulicach miasta i otrzymywać pełnych uszanowania pokłonów w swych zwykłych przybytkach rozrywki, marynarz czuł się zupełnie ogołocony.
Zaschło mu w ustach. Zaschło mu, jak nigdy przedtem, od ciężkiego snu i wytężonego myślenia. Nostromo czuł w ustach smak jakby pyłu i popiołu z owocu życia, w który wgryzł się mocno z głodu chwały. Nie odejmując pięści od twarzy, spróbował splunąć przed siebie: ,Tfu” i cisnął półgłosem przekleństwo na samolubstwo wszystkich bogaczy.
Odkąd wszystko w Sulaco zdawało się stracone (a z takim poczuciem się ocknął), Nostromowi nasunęła się myśl o opuszczeniu kraju na zawsze. Na tę myśl ujrzał, jakby początek innego snu, wizję stromych, niezalewanych falą wybrzeży z ciemnymi sosnami na wzgórzach i białymi domami stojącymi poniżej, nad brzegiem rozbłękitnionego morza. Widział nadbrzeża wielkiego portu, po ślizgają się bez szmeru przybrzeżne feluki z łacińskimi żaglami rozpostartymi na kształt nieruchomych skrzydeł, wnikając między dwa mola z kamiennych bloków, zbiegające się ze sobą pod kątem i tulące flotylle statków do wspaniałego łona wzgórza pokrytego pałacami. Wspomniał te krajobrazy nie bez jakiegoś synowskiego uczucia, choć na jednej z takich feluk brał nieraz jako chłopiec surowe cięgi od wygolonego genueńczyka o krótkiej szyi i rozważnym, podejrzliwym usposobieniu, który (w co głęboko wierzył) pozbawił go jego sierocego dziedzictwa. Ale takie jest miłosierne zrządzenie, iż minione przykrości blakną we wspomnieniach. Pod wpływem osamotnienia, opuszczenia i zawodu myśl o powrocie do kraju dzieciństwa wydawała się znośna. Lecz jak powrócić? Boso i bez kapelusza? Nie mając nic prócz pstrej koszuli i pary bawełnianych calzoneras?
Odrodzony capataz, z łokciami na kolanach i pięściami wgniecionymi w policzki, zaśmiał się z siebie samego i splunął z niesmakiem gdzieś w cienie nocy. Nieokreślone wewnętrzne wrażenie powszechnego rozpadu, które ogarnia egoistyczną naturę przy każdym silniejszym powściągnięciu władającej nią namiętności, mają w sobie gorycz, która nie różni się od goryczy śmierci. Był naturą prostą. Gotów był ulec jakiejkolwiek wierze, zabobonowi lub żądzy — niby dziecko.
Położenie, w jakim się znalazł, oceniał po męsku, z dokładną znajomością kraju. Widział je jasno. Był jak człowiek, który otrzeźwiał po długim pijaństwie. Wyzyskiwano jego wierność. Skłonił bractwo cargadorów do stanięcia po stronie blancos przeciwko ludowi, naradzał się z don Josém, z ramienia ojca Corbelana prowadził układy z Hernandezem, wiadomo było również, iż don Martin Decoud pozwalał mu na pewną zażyłość i swobodne zachodzenie do redakcji „Porveniru”. Wszystko to schlebiało mu w zwykły u niego sposób. Co go obchodziła ich polityka? Zgoła nic. A w końcu, Nostromo tu, Nostromo tam, gdzie jest Nostromo? Nostromo może zrobić to i owo, pracować za dnia i pędzić na koniu nocą — i ani się spostrzegł, kiedy został niewątpliwym ribierzystą, narażonym na mściwość takiego na przykład Gamacha, zwłaszcza teraz, kiedy stronnictwo Montera zawładnęło miastem. Europejczycy dali za wygraną, caballeros dali za wygraną. Wprawdzie don Martin tłumaczył mu, że dzieje się to tylko chwilowo, że jedzie, by sprowadzić Barriosa na pomoc. A cóż z nią będzie, skoro don Martin (którego ironiczny sposób przemawiania zawsze niemile dotykał capataza) jest rozbitkiem na Wielkiej Izabeli? Wszyscy odstąpili. Nawet don Carlos dał za wygraną. Pospieszne wywiezienie skarbu dowodziło tego dobitnie. Capataz de cargadores pod wpływem przewrotu, jaki nastąpił w jego osobowości, zwątpił niemal do obłędu i patrzył na cały swój świat bez wiary i odwagi. Został zdradzony!
Mając za sobą niezmierzone mroki oceanu, a przed sobą wyniosłe szczyty niższych szczytów skupionych dokoła białego, zamglonego blasku Higueroty, Nostromo zaśmiał się głośno z głębi swego bezruchu i milczenia, zerwał się śpiesznie na nogi i stanął jak wryty. Musiał iść. Ale dokąd?
— To nie pomyłka! Trzymają nas i szczują, żebyśmy jak psy polowali i zagryzali się w ich służbie. Vecchio ma rację — rzekł powoli, złowrogo. Przypomniał sobie, jak stary Giorgio wyjął fajkę z ust i rzucił przez ramię te słowa w głąb kawiarni pełnej maszynistów i ślusarzy z warsztatów kolejowych. Ten obraz podziałał decydująco na jego chwiejne zamysły. Postara się odszukać starego Giorgia, jeśli będzie mógł. Bóg wie, co się z nim stało! Postąpił parę kroków przed siebie, po czym znów przystanął i potrząsnął głową. Przed nim i za nim, na lewo i na prawo liche chaszcze tajemniczo szemrały w ciemnościach.
— Teresa też miała słuszność — dorzucił przyciszonym, pełnym lęku głosem. Był ciekaw, czy już umarła, pogniewana na niego, czy też jeszcze żyje. Jakby w odpowiedzi na tę myśl na poły wyrzutu, a na poły nadziei, przecięła mu drogę wielka sowa, miękko łopocząc skrzydłami w skośnym locie, jak duża ciemna czarna kula, krzycząc przeraźliwie: „Ya-acabo! Ya-acabo!”, co znaczy „skończyło się, skończyło się” i wedle zabobonu ludowego zwiastuje śmierć i nieszczęście. Ponieważ upadło wszystko, co stanowiło o jego sile, poddał się przesądowi i drgnął z lekka. A więc signora Teresa umarła. To nie mogło oznaczać nic innego. Wrzask złowieszczego ptaka, ten pierwszy odzew, jaki go doleciał po powrocie, był właściwym pozdrowieniem dla jego zawiedzionej osobowości. Niewidzialne moce, które obraził, nie chcąc przywołać księdza do umierającej kobiety, podnosiły głos przeciw niemu. Umarła! Z zadziwiającym, głęboko ludzkim sposobem wnioskowania naginał wszystko do siebie. Była zawsze kobietą dobrej rady. A osieroconego, starego Giorgia strata ogłuszyła właśnie w chwili, kiedy miał zamiar zasięgnąć wskazówek jego mądrości. Ten cios otumani marzycielskiego starca na jakiś czas.
Co do kapitana Mitchella, to Nostromo zwyczajem zaufanych podwładnych uważał go za człowieka, który dzięki wykształceniu może wydawać rozkazy i podpisywać papiery w biurze, ale poza tym jest zupełnie nieużyteczny i nieco głupi. Konieczność codziennego owijania sobie dokoła małego palca pompatycznej, dziwacznej figury nadętego starego marynarza, zaczęła stopniowo drażnić Nostroma. Zrazu dawała mu wewnętrzne zadowolenie. Jednak konieczność pokonywania drobnych przeszkód przykrzy się ludziom pewnym siebie, zarówno z powodu pewności powodzenia, jak i monotonii wysiłków. Podejrzliwie patrzył na skłonności swego przełożonego do kapryśnych działań. „Ten stary Anglik nie ma zdrowego rozsądku”, powiadał do siebie. Niepodobna było przypuszczać, żeby zapoznawszy się z rzeczywistym stanem rzeczy, mógł tę wiadomość zachować dla siebie. Zacząłby mówić o wykonaniu niewykonalnych rzeczy. Nostromo bał się go, jak zazwyczaj boją się ludzie obarczenia jakimś przewlekłym kłopotem. Kapitan Mitchell nie był dyskretny. Zdradziłby skarb. A Nostromo postanowił sobie, iż skarb nie może być zdradzony.
Słowo „zdrada” zapuściło korzenie w jego umyśle. Jego wyobraźnia uchwyciła się jasnego i prostego pojęcia zdrady, by uzasadnić oszałamiające wrażenie oświecenia, iż nieświadomie zszedł ze swojej ścieżki, by wziąć udział w sprawie, w której jego osobowości nie brano pod uwagę. Człowiek zdradzony jest człowiekiem unicestwionym. Signora Teresa (niechaj światłość wiekuista świeci nad jej duszą!) miała słuszność. Nigdy się z nim nie liczono. Zdradzony! Jej biała postać skulona w łożu, rozwiana czerń włosów, szerokie czoło cierpiącej, wzniesionej ku niemu twarzy, ognisty zapał jej przepowiedni, wszystko to wydawało się mu obecnie majestatyczne grozą jasnowidzenia i śmierci. Nie na próżno ptak nieszczęścia złowrogim wrzaskiem odezwał się nad jego głową. Umarła, niechaj jej świeci światłość wiekuista!
Podzielając antyklerykalne, wolnomyślne poglądy mas, posługiwał się tą pobożną formułą z powierzchowną siłą nawyku, ale z głęboko zakorzenioną szczerością. Dusza ludu niezdolna jest do sceptycyzmu; ta niezdolność rzuca jego bezradną moc
Uwagi (0)