Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖
Akcja tej obszernej powieści Conrada toczy się w drugiej połowie XIX wieku w portowym mieście Sulaco, stolicy Zachodniej Prowincji fikcyjnej Republiki Costaguana w Ameryce Południowej. Nostromo, młody genueński marynarz, pracuje w Sulaco jako nadzorca robotników portowych. Człowiek, na którym zawsze można polegać, dumny, nieustraszony i żądny sławy, cieszy się szacunkiem zarówno biednych, jak i bogatych. Mimo że autor uczynił go tytułowym bohaterem, książka nie jest jedynie, ani nawet głównie historią o nim i jego niebywałym wyczynie. Conrad nakreśla wielobarwny obraz społeczności Sulaco w niestabilnym młodym państwie, przeżartym korupcją, wstrząsanym przewrotami i rewolucjami, prowadzonymi w imię dobra ludu, a kończącymi się zamianą jednego tyrana na innego.
Autor wykorzystuje w tym celu specyficzny, filmowy sposób narracji. Odrzuca prostą, liniową metodę opowiadania, skupia uwagę na jednej postaci, jej działaniach, myślach i uczuciach, by po pewnym czasie podążyć za inną, przełącza czasy, wykorzystuje retrospekcje i zapowiedzi przyszłych wydarzeń.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
Postarano się o stół, o krzesło i drewniane łóżko dla jego ekscelencji, który po krótkiej sjeście, niezbędnej po trudach i uroczystościach wjazdu do Sulaco, ujął ster machiny administracyjnej, ustalając audiencje, wydając rozkazy i podpisując proklamacje. Rozmawiając sam na sam z Charlesem Gouldem w sali przyjęć, jego ekscelencja ze znaną powszechnie zręcznością starał się ukryć swe zaniepokojenie i zakłopotanie. Zrazu zaczął wyniośle mówić o konfiskacie, ale brak jakiejkolwiek reakcji uczuciowej i nieruchoma twarz señora administradora pozbawiły go mistrzowskiego panowania nad własnym wyrazem twarzy. Charles Gould powtórzył:
— Rząd może oczywiście doprowadzić do zniszczenia kopalni San Tomé, jeżeli zechce, ale beze mnie nic więcej nie zrobi.
Było to oświadczenie niepokojące i dobrze obliczone, by urazić wrażliwość polityka, który rozmyśla nad zagarnięciem łupów zwycięstwa. Charles Gould dodał, iż zniszczenie kopalni San Tomé pociągnie za sobą ruinę innych przedsiębiorstw, ucieczkę europejskiego kapitału oraz, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, niewypłacenie ostatniej raty pożyczki zagranicznej. Ten człowiek o kamiennej twarzy mówił o wszystkich tych rzeczach (dostępnych pojmowaniu jego ekscelencji) z tak zimną krwią, iż po prostu przebiegały ciarki.
Długoletnie rozczytywanie się w dziełach historycznych o lekkim i plotkarskim charakterze, zabieranych na poddasza hoteli paryskich, w nigdy niezasłanym łóżku, z zaniedbywaniem takich czy i innych obowiązków, wpłynęło na usposobienie Pedra Montero. Gdyby widział teraz wokół siebie przepych starej Intendencji, wspaniałe draperie i ustawione pod ścianami złocone meble, gdyby stąpał po czerwonej płachcie wytwornego dywanu, byłby prawdopodobnie bardzo niebezpieczny w swym poczuciu powodzenia i wywyższenia. Ale w tej ograbionej i zniszczonej rezydencji, gdzie trzy pospolite sprzęty stały pośrodku przestronnej sali, wyobraźnia Pedrita ulegała naporowi poczucia niepewności i nietrwałości. To poczucie wraz z niewzruszoną postawą Charlesa Goulda, który dotychczas nie użył ani razu słowa „ekscelencja”, umniejszało go we własnych oczach. Przybrał ton światłego światowca i prosił Charlesa Goulda, by nie poddawał się niepotrzebnemu zaniepokojeniu. Przypomniał mu, że rozmawia z bratem władcy kraju, człowiekiem, któremu powierzono zadanie reorganizacji.
— Z zaufanym bratem władcy kraju — powtórzył. — rozumnego patrioty i bohatera, dla którego nic nie jest bardziej obce niż myśl o zniszczeniu. Zaklinam pana, don Carlosie, żeby pan nie powodował się swymi antydemokratycznymi uprzedzeniami! — zawołał w przystępie wylewności.
Na pierwszy rzut oka Pedrito Montero zaskakiwał niezmiernie wysokim łysym czołem, wypolerowanym żółtym sklepieniem między czarnymi jak węgiel kosmykami pozbawionych połysku włosów, ujmującym kształtem ust i niespodziewanie kulturalnym głosem. Ale jego oczy, bardzo świecące, jakby świeżo namalowane po obu stronach haczykowatego nosa, miały beznadziejny, ptasi wyraz, gdy je szeroko otwierał. Teraz jednak mrużył je uprzejmie, wysuwając naprzód kanciastą brodę i mówiąc z zaciśniętymi zębami, z lekka przez nos, gdyż wyobrażał, sobie że nadaje mu to wygląd wielkopański.
Przybrawszy go, oświadczył nagle, że najdoskonalszą formą demokracji jest cezaryzm. Władza cesarska opiera się na bezpośrednim powszechnym głosowaniu. Cezaryzm jest konserwatywny. Posiada siłę. Uznaje uzasadnione potrzeby demokracji, która domaga się orderów, tytułów i odznaczeń. Będzie je hojnie nadawał zasłużonym ludziom. Cezaryzm jest pokojowy i postępowy. Zapewnia pomyślność kraju. Pedrito Montero dał się ponieść swojej wymowie.
— Wystarczy rzucić okiem na to, co Drugie Cesarstwo248 uczyniło dla Francji. Były to rządy, które przyjemnością wyróżniały ludzi miary don Carlosa. Drugie Cesarstwo upadło, ale tylko dlatego, że jego władca był pozbawiony tego wojskowego geniuszu, który generała Montera wyniósł na szczyty rozgłosu i chwały. — Pedrito gwałtownie wzniósł rękę do góry, by podkreślić pojęcia szczytu i rozgłosu. — Będziemy jeszcze nieraz ze sobą rozmawiali. I gruntownie się wzajemnie zrozumiemy, don Carlosie! — wołał tonem koleżeńskiej równości. — Republikanizm już swego dokonał. Demokracja pod rządami cezara to potęga przyszłości. Guerillero Pedrito, odkrywając swoje karty, zniżył głos. Według niego człowiek wyróżniony przez swych współobywateli chlubnym przezwiskiem El Rey de Sulaco, ze strony cesarskiej demokracji z pewnością uzyska pełne uznanie tylko jako wielki twórca przemysłu i światły doradca, którego popularne przezwisko ustąpi wkrótce miejsca trwalszemu tytułowi. — Hm, don Carlos? Nie! Co pan na to? Conde de Sulaco?249 hę? albo markiz...
Urwał. Powietrze na plaza ochłodziło się. Patrol kawalerii jeździł dokoła placu, nie zapuszczając się w boczne ulice, z których rozbrzmiewały okrzyki i brzęczenia gitar, dolatujące z otwartych drzwi pulperii. Wydano rozkaz, by nie przeszkadzać ludowi w zabawie. Ponad dachami, obok prostopadłych linii wież katedralnych, śnieżny ogrom Higueroty przesłaniał wielką przestrzeń ciemniejącego błękitu przed oknami Intendencji. Po chwili Pedrito Montero włożył rękę w zanadrze surduta i skinął głową powoli i z godnością. Audiencja była skończona.
Charles Gould, wychodząc, przesunął dłonią po czole, jakby chciał rozproszyć opary dokuczliwego snu, którego groteskowa przesada pozostawia nieuchwytne poczucie fizycznego niebezpieczeństwa i duchowego rozstroju. W korytarzach i na schodach starego pałacu wałęsali się bezczelnie kawalerzyści Montera, paląc i nie ustępując z drogi nikomu. Szczęk szabel i ostróg rozlegał się po całym budynku. Trzy milczące gromadki cywilnych osób w surowej czerni czekały na głównym korytarzu. Stali sztywno i bezradnie, trochę bez ładu, stroniąc od siebie, jak gdyby chcieli ukryć przed oczyma ludzkimi wypełnienie obywatelskiego obowiązku.
Były to deputacje, które czekały na posłuchanie. Jedna z nich, bardziej niespokojna i nieswoja jako zbiorowisko, stanowiła przedstawicielstwo Zgromadzenia Prowincjonalnego. Górowała w nim duża, pulchna, biała twarz don Justego Lopeza o wypukłych powiekach, spowita w nieprzeniknioną powagę niczym w gęsty obłok. Przewodniczący Zgromadzenia Prowincjonalnego, który stawił się mężnie, by ocalić ostatnie strzępy instytucji parlamentarnych (na wzór angielski), odwrócił oczy od administratora kopalni San Tomé, jak gdyby czynił mu z godnością wyrzut, iż okazał zbyt mało wiary w ten jedyny środek ocalenia.
Żałosna surowość tej nagany nie dotknęła Charlesa Goulda, ale poruszyły go inne spojrzenia, które zwróciły się ku niemu bez wyrzutu, jak gdyby chcąc tylko wyczytać z jego twarzy, co przyniesie przyszłość. Wszyscy ci panowie gadali, krzyczeli i deklamowali niegdyś w wielkim salonie Casa Gould. Współczucie dla tych ludzi, dotkniętych dziwną niemocą pod wpływem moralnego poniżenia, nie skłoniło go, by skinąć im głową. Zbyt mocno dolegało mu poczucie, że współdziałał z nimi w złym.
Przeszedł przez plaza nienagabywany. Klub „Amarylla” był pełen rozpanoszonych obszarpańców. Z każdego okna wychylały się rozczochrane głowy, z wnętrza dolatywały pijane okrzyki, tupanie nogami i brzęk harf. Potłuczone butelki leżały pod oknami na bruku.
Charles Gould zastał jeszcze doktora w swym domu.
Doktor Monygham odsunął od szczeliny w okiennicy, przez którą wyglądał na ulicę.
— Ach, wreszcie pan wrócił! — rzekł z ulgą w głosie. — Zapewniałem panią Gould, że jest pan najzupełniej bezpieczny, ale bynajmniej nie byłem pewien, czy ten hultaj pozwoli panu odejść.
— Ja również — przyznał się Charles Gould, kładąc kapelusz na stole.
— Będzie pan musiał zacząć działać.
Milczenie Charlesa Goulda zdawało się potwierdzać, że nie było innego wyjścia. Charles Gould nie zwykł posuwać się dalej w wyrażaniu swoich zamierzeń.
— Mam nadzieję, że nie uprzedził pan Montera, co zamierza pan zrobić? — rzekł doktor z niepokojem.
— Usiłowałem mu uświadomić, że istnienie kopalni wiąże się z moim osobistym bezpieczeństwem — mówił Charles Gould, odwracając oczy od doktora i zatrzymując je na akwaforcie wiszącej na ścianie.
— Uwierzył panu? — spytał doktor pośpiesznie.
— Bóg wie! — rzekł Charles Gould. — Powiedziałem to ze względu na moją żonę. On jest dobrze poinformowany. Wie, iż jest tam don Pépé. Zapewne Fuentes mu powiedział. Wiedzą, iż stary major jest najzupełniej zdolny wysadzić w powietrze kopalnię San Tomé bez żalu i wahania. Gdyby tak nie było, nie wypuszczono by mnie zapewne z Intendencji i nie pozwolono by odejść swobodnie. Wysadziłby w powietrze wszystko z poczucia rzetelności i z nienawiści — z nienawiści do tych liberałów, jak się sami nazywają. Liberałowie! Dobrze znane słowa mają w tym kraju koszmarne znaczenia. Wolność, demokracja, patriotyzm, rząd — wszystko to trąci brednią i zbrodnią. Czy nie tak, doktorze?... Ja jeden mogę powstrzymać don Pépégo. Gdyby... gdyby się mnie pozbyli, nikt go nie powstrzyma.
— Będą próbowali wejść z nim w układy — napomknął doktor znacząco.
— To bardzo możliwe — odparł Charles Gould bardzo cicho, jak gdyby mówił do siebie, patrząc wciąż jeszcze na szkic wąwozu San Tomé. — Myślę, że będą próbowali — Spojrzał po raz pierwszy na doktora. — Zyskam na czasie — dorzucił.
— Oczywiście — rzekł doktor Monygham, powściągając swe podniecenie. — Zwłaszcza jeśli don Pépé będzie zachowywał się dyplomatycznie. Czemu nie miałby ich zwodzić nadzieją powodzenia? Hm? W przeciwnym razie nie zyska pan tak wiele na czasie. Czy nie można by mu wydać polecenia, żeby...
Charles Gould, nie spuszczając oka z doktora, potrząsnął głową, ale doktor mówił dalej z niejakim uniesieniem:
— Żeby zaczął się układać o poddanie kopalni. To dobra myśl! Tymczasem pański plan by dojrzał. Nie pytam oczywiście, jaki on jest. Nie chcę o nim wiedzieć. Nie słuchałbym, gdyby pan zaczął o nim mówić. Nie jestem stworzony do słuchania zwierzeń.
— Co za niedorzeczność! — mruknął Charles Gould niechętnie.
Nie pochwalał przeczulenia, jakie doktor okazywał co do dawno minionego epizodu swego życia. Ten nadmiar pamięci raził Charlesa Goulda. Wydawał się mu chorobliwy. I znów potrząsnął głową. Zarówno jego charakter, jak i jego przezorność nie pozwalały mu narażać szczerej prostolinijności postępowania don Pépégo. Instrukcji można było udzielić albo ustnie, albo pisemnie. W obu wypadkach zachodziła obawa, że mogą zostać przejęte. Nie było bynajmniej pewne, iż posłaniec zdoła dotrzeć do kopalni. Ponadto nie było kogo posłać. Charles miał na końcu języka, że jedynym człowiekiem, którego można by do tego użyć z niejaką nadzieją powodzenia i pewnością dyskrecji, był nieżyjący capataz de cargadores. Ale tego nie powiedział. Wyłuszczył doktorowi, że byłoby to nierozsądne posunięcie. Gdyby nasunęły się przypuszczenia, iż don Pépégo można przekupić, osobiste bezpieczeństwo administratora oraz jego przyjaciół byłoby zagrożone. Nie byłoby już bowiem powodów do traktowania ich z umiarem. Nieprzekupność don Pépégo była faktem istotnym i powściągającym.
Doktor zwiesił głowę i przyznał, że w pewnej mierze byłoby tak istotnie. Nie mógł zaprzeczyć sam przed sobą, że to rozumowanie było nader słuszne. Użyteczność don Pépégo polegała na jego nieskazitelnym charakterze. Jeżeli zaś chodziło o jego własną użyteczność — rozumował gorzko — to był nią również jego własny charakter. Oświadczył Charlesowi Gouldowi, iż jest w jego mocy, by powstrzymać Sotillo przed połączeniem sił z Monterem, przynajmniej na razie.
— Gdyby srebro było na miejscu — mówił doktor — lub gdyby przynajmniej było wiadomo, że znajduje się ono w kopalni, mógłby pan przekupić Sotilla, żeby wyrzekł się swego świeżego monteryzmu. Mógłby go pan skłonić albo żeby odpłynął na swym parowcu, albo nawet, żeby połączył się z panem.
— Na pewno nie wybrałbym tego ostatniego — oświadczył Gould twardo. — Co później robić z takim człowiekiem, niech pan sam powie, doktorze? Srebro wywiezione, a ja jestem z tego zadowolony. Byłoby natychmiastową i silną pokusą. Szarpanina o ten namacalny łup przyśpieszyłaby fatalny koniec. Musiałbym go bronić. Jestem zadowolony, żeśmy je wywieźli, nawet jeżeli przepadło. Byłoby przekleństwem i niebezpieczeństwem.
— Może ma słuszność — rzekł w godzinę później doktor do pani Gould, którą spotkał na korytarzu. — Stało się, a majak skarbu może się przydać równie dobrze jak sam skarb. Niech mi będzie wolno służyć pani całym zasobem mojej kiepskiej reputacji. Wybieram się teraz, by omamić Sotilla i zatrzymać go poza miastem.
Wyciągnęła impulsywnie ręce.
— Naraża się pan na straszne niebezpieczeństwo, doktorze — szepnęła, odwracając od jego twarzy oczy pełne łez, by zerknąć ku drzwiom pokoju swego męża. Uścisnęła jego dłonie, zaś doktor stał niby przykuty do miejsca, spoglądając na nią i usiłując złożyć usta do uśmiechu.
— Ach, wiem, że będzie pani broniła mej pamięci — odezwał się w końcu i zataczając się, zbiegł po schodach na patio, a stamtąd za bramę. Na ulicy zaczął kuśtykać śpiesznym krokiem, dzierżąc pudełko z narzędziami pod pachą. Wiedziano, że jest loco250. Nikt go nie zatrzymywał. Spod łuku bramy od strony morza, poprzez zapyloną, jałową równinę, usianą drobnymi krzaczkami, ujrzał w odległości jakiejś mili brzydki w swoim ogromie gmach
Uwagi (0)