Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖
Akcja tej obszernej powieści Conrada toczy się w drugiej połowie XIX wieku w portowym mieście Sulaco, stolicy Zachodniej Prowincji fikcyjnej Republiki Costaguana w Ameryce Południowej. Nostromo, młody genueński marynarz, pracuje w Sulaco jako nadzorca robotników portowych. Człowiek, na którym zawsze można polegać, dumny, nieustraszony i żądny sławy, cieszy się szacunkiem zarówno biednych, jak i bogatych. Mimo że autor uczynił go tytułowym bohaterem, książka nie jest jedynie, ani nawet głównie historią o nim i jego niebywałym wyczynie. Conrad nakreśla wielobarwny obraz społeczności Sulaco w niestabilnym młodym państwie, przeżartym korupcją, wstrząsanym przewrotami i rewolucjami, prowadzonymi w imię dobra ludu, a kończącymi się zamianą jednego tyrana na innego.
Autor wykorzystuje w tym celu specyficzny, filmowy sposób narracji. Odrzuca prostą, liniową metodę opowiadania, skupia uwagę na jednej postaci, jej działaniach, myślach i uczuciach, by po pewnym czasie podążyć za inną, przełącza czasy, wykorzystuje retrospekcje i zapowiedzi przyszłych wydarzeń.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
W takim oto stroju i w takich okolicznościach odzyskiwał doktor Monygham wolność. Okoliczności te kojarzyły go nierozerwalnie z ziemią Costaguany niby przebieg jakiejś straszliwej naturalizacji, wciągały go w głąb życia narodowego znacznie silniej, niżby to mogło uczynić powodzenie i zaszczyty. Wyzuły go z jego europejskości; bowiem doktor Monygham wytworzył sobie idealne pojęcie o swej hańbie. Pojęcie to całkowicie odpowiadało zasadom dżentelmena i oficera. Doktor Monygham, zanim przybył do Costaguany, był chirurgiem w jednym z pieszych pułków Jej Królewskiej Kości. Pogląd ten nie liczył się ani z faktami fizjologicznymi, ani z rozumowymi argumentami, ale bynajmniej nie był głupi. Był prosty. Zasada postępowania opierająca się głównie na surowym odrzucaniu czegoś złego jest z konieczności prosta. Pogląd doktora Monyghama na to, do czego go zobowiązywała, był surowy. Był to pogląd idealny o tyle, iż stanowił wyobraźniowe wyolbrzymienie słusznego uczucia. Przy tym dzięki swej sile, wpływowi i wytrwałości był to pogląd nadzwyczaj lojalnego charakteru.
W naturze doktora Monyghama leżała wielka lojalność. Przeniósł ją w całości na panią Gould. Wierzył, że jest godna wszelkiego poświęcenia. W głębi duszy doznawał gniewnej przykrości z powodu powodzenia kopalni San Tomé, bowiem ten rozwój pozbawiał ją spokoju ducha. Costaguana nie była krajem dla kobiety takiej jak ona. Co sobie myślał Charles Gould, przywożąc ją tutaj! To było oburzające! Doktor śledził bieg wypadków z ponurą powściągliwością, którą w jego mniemaniu narzucała mu jego żałosna historia.
Przywiązanie do pani Gould nie wyłączało jednak dbałości o bezpieczeństwo jej męża. Doktor postanowił być w mieście, gdy nadejdzie rozstrzygająca chwila, gdyż nie dowierzał Charlesowi Gouldowi. Uważał go za beznadziejnie zarażonego obłędem rewolucyjnym. Z tego powodu kuśtykał tego poranka zatroskany po salonie Casa Gould, powtarzając w posępnym rozdrażnieniu: „Decoud, Decoud!”.
Pani Gould, z wypiekami na twarzy i roziskrzonym wzrokiem, patrzyła wprost przed siebie, przejęta nagłym ogromem nieszczęścia. Końce palców jej ręki spoczywały lekko na niewielkim, niskim stoliczku, ramię drżało po same barki. Słońce, które późno zjawia się w Sulaco, ukazało się wysoko na niebie w całej pełni swej potęgi, wynurzywszy się spoza olśniewających śniegów Higueroty, rozszczepiło delikatną, miękką, perłową szarość, w której wczesnym rankiem pogrąża się miasto, na ostro odcinające się smugi czarnego cienia i plamy skwarnego, rozmigotanego blasku. Trzy długie prostokąty światła wpadały przez okna do salonu. Wznoszący się po drugiej stronie ulicy front domu Avellanosów wydawał się bardzo mroczny we własnym cieniu, oglądany poprzez smugi światła.
W drzwiach odezwał się jakiś głos:
— A co z Decoudem?
Był to Charles Gould. Nie słyszeli, jak szedł korytarzem. Spojrzeniem prześlizgnął się po żonie i utkwił wzrok w Munyghamie.
— Ma pan jakieś nowiny, doktorze?
Doktor Monygham powtórzył z grubsza wszystko na raz. Kiedy skończył, administrator kopalni San Tomé patrzył na niego przez chwilę, nie mówiąc ani słowa. Pani Gould osunęła się w niski fotel i opuściła ręce na kolana. Między trzema nieruchomymi osobami zaległo milczenie. W końcu Charles Gould odezwał się:
— Powinien pan zjeść śniadanie.
Usunął się od drzwi, by przepuścić żonę. Uchwyciła rękę męża i uścisnęła ją, po czym wyszła, podnosząc chusteczkę do oczu. Widok męża przywiódł jej na myśl Antonię i nie mogła się powstrzymać od łez, myśląc o nieszczęsnej dziewczynie. Kiedy weszła do jadalni, umywszy poprzednio twarz, obaj mężczyźni siedzieli już przy stole, a Charles Gould mówił do doktora:
— Tak, to nie ulega wątpliwości.
Zaś doktor potwierdził:
— Istotnie, trudno wątpić w to, co opowiadał ten żałosny Hirsch. Obawiam się, że jest aż nadto prawdziwe.
Usiadła na końcu stołu i spoglądała na nich kolejno. Obaj mężczyźni nie odwracali wprawdzie głów, lecz starali się unikać jej wzroku. Doktor zaczął nawet udawać, że jest głodny. Chwycił nóż i widelec i zaczął jeść z przymusem, jakby na scenie. Charles Gould nie udawał. Z uniesionymi łokciami podkręcał końce swych płomienistych wąsów, które były tak długie, iż jego ręce odstawały daleko od jego twarzy.
— Nie dziwię się — mruknął, przestał podkręcać wąsy i przerzucił rękę przez poręcz krzesła. Twarz miał spokojną i nieruchomą, jej wyraz zdradzał wielkie natężenie duchowej rozterki. Czuł, że ten wypadek jest zakończeniem wszystkich konsekwencji wynikłych z jego linii postępowania, z jego świadomych i podświadomych zamierzeń. Będzie teraz musiał skończyć z tą milczącą powściągliwością, z pozorami niedocieczoności, za którymi chronił swoją godność. Była to najmniej haniebna forma obłudy, narzucona mu przez tę parodię cywilizowanego ustroju, która obrażała jego inteligencję, jego prawość, jego poczucie słuszności. Był podobny do swego ojca. Nie umiał patrzeć ironicznie. Nie bawiły go niedorzeczności władające doczesnym światem. Obrażały jego wrodzoną powagę. Czuł, iż żałosny zgon biednego Decouda pozbawił go pozycji niedostępnej potęgi działającej z zaplecza. Zmuszał go do jawnego wystąpienia, chyba że wycofa się z gry — a to było niemożliwe. Sprawy materialne wymagały od niego poświęcenia jego rezerwy, a może nawet własnego bezpieczeństwa. I przyszło mu na myśl, że separatystyczny plan Decouda nie poszedł na dno wraz ze srebrem.
Jedyną rzeczą, która nie uległa zmianie, był jego stosunek do Holroyda. Zwierzchnik przedsiębiorstw srebra i stali przystąpił do spraw costaguańskich z niejaką namiętnością. Costaguana stała się mu potrzebna do życia. W kopalni San Tomé znalazł zadowolenie, jakie inne umysły czerpią z dramatu, ze sztuki lub z niebezpiecznego, fascynującego sportu. Był to szczególniejszy przejaw dziwactwa wielkiego człowieka, uświęcony zamierzeniami moralnymi i dość wielki, by schlebiać jego próżności. Nawet tym zbłąkaniem swego geniuszu oddawał usługi postępowi świata. Charles Gould był pewny, że z powodu ich wspólnej pasji zostanie przez niego dobrze zrozumiany i pobłażliwie osądzony. Nic teraz nie mogło zdziwić ani zaskoczyć wielkiego człowieka. Charles Gould wyobrażał sobie, że pisze list do San Francisco zawierający mniej więcej takie słowa: „...Ludzie, którzy stali na czele ruchu, zginęli lub uciekli; organizacja cywilna prowincji jest na razie rozbita; stronnictwo blancos w Sulaco załamało się beznadziejnie, lecz w sposób charakterystyczny dla tego kraju. Natomiast Barrios z nietkniętą armią w Caycie może być jeszcze przydatny. Jestem zmuszony wystąpić jawnie z planem rewolucji prowincjonalnej, gdyż jest to jedyny sposób trwałego zabezpieczenia olbrzymich interesów materialnych, skojarzonych z pomyślnością i spokojem Sulaco...” To było jasne. Widział te słowa jak ogniste litery nakreślone na ścianie, na którą patrzył roztargnionym wzrokiem.
Pani Gould śledziła jego roztargnienie z niepokojem. Znała to zatrważające zjawisko, które zaciemniało i wyziębiało dom na podobieństwo burzowej chmury przysłaniającej na chwilę słońce. Przystępy roztargnienia u Charlesa Goulda były oznaką usilnej koncentracji woli opętanej jedną myślą. Człowiek opętany jedną myślą jest szalony. Jest niebezpieczny, nawet gdy jego myśl jest ideą sprawiedliwości; bo czyż nie może bezlitośnie zwalić nieba na ukochaną głowę? Oczy pani Gould, utkwione w profil męża, znowu napełniły się łzami. I znowu wydało się jej, że widzi rozpacz nieszczęsnej Antonii.
— Co ja bym zrobiła, gdyby Charley utonął podczas naszego narzeczeństwa? — wołała w duchu ze zgrozą. Jej serce zamieniło się w lód, a policzki zapłonęły, jak gdyby muśnięte tchnieniem stosu pogrzebowego, który pochłaniał jej wszystkie doczesne uczucia. Łzy trysnęły jej z oczu.
— Antonia się zabije! — wykrzyknęła.
Krzyk wstrząsnął ciszą pokoju, nie wywołując większego wrażenia. Jedynie doktor, który kruszył w ręku kawałek chleba, przechylając na bok głowę, podniósł głowę, lekko marszcząc krzaczaste brwi, na których drgnęło kilka długich włosów. Doktor Monygham całkiem szczerze myślał, że Decoud był wyjątkowo niegodny kobiecych uczuć. Następnie znów pochylił głowę, wykrzywiając usta, z sercem pełnym czułego podziwu dla pani Gould.
„Myśli o tej dziewczynie — rzekł do siebie — myśli o dzieciach Violi, myśli o mnie, o rannych, o górnikach. Zawsze myśli o wszystkich biednych i nieszczęśliwych. Ale co by poczęła, gdyby Charles zginął w tym piekielnym odmęcie, w który go wciągnęli ci przeklęci Avellanosowie? O niej nikt nie myśli”.
Charles Gould, zapatrzony na ścianę, snuł dalej swe subtelne plany.
— Napiszę do Holroyda, iż kopalnia San Tomé jest dość potężna, by podjąć się utworzenia nowego państwa. To mu się spodoba. Pogodzi go z ryzykiem.
Czy jednak Barrios był naprawdę przydatny? Może. Lecz nie było do niego dostępu. Nie można już było wysłać łodzi do Cayty, gdyż Sotillo był panem portu i miał parowiec do dyspozycji. Czyż teraz, kiedy cała prowincja została zalana przez demokratów, a wszystkie miasta na Campo znajdowały się w stanie wrzenia, zdoła znaleźć człowieka, który by przedarł się szczęśliwie przez góry do Cayty i dostarczył list po dziesięciu co najmniej dniach konnej podróży? Człowieka odważnego i stanowczego, który nie dałby się zatrzymać ani zabić, a w ostateczności połknąłby powierzony mu papier? Takim człowiekiem byłby capataz cargadorów. Ale capataza już nie było na świecie.
I Charles Gould, odwracając oczy od ściany, rzekł łagodnie:
— Ten Hirsch! Co za nadzwyczajne zdarzenie! A więc naprawdę ocalał, uczepiwszy się kotwicy? Nie miałem pojęcia, że pozostał w Sulaco. Sądziłem, że już ponad tydzień temu wrócił przez góry do Esmeraldy. Był tu kiedyś, by pomówić ze mną o swoim handlu skórami i jakichś innych sprawach. Dałem mu niedwuznacznie do zrozumienia, iż nic z tego nie będzie.
— Bał się wracać z powodu Hernandeza, który znajdował się w pobliżu — napomknął doktor.
— Ale gdyby nie on, nie dowiedzielibyśmy się, co się stało — zastanawiał się Charles Gould.
Pani Gould krzyknęła:
— Antonia nie powinna się dowiedzieć. Nie można jej mówić. Nie teraz!
— Nie ma nikogo, kto by jej zaniósł te nowiny — zauważył doktor. — Nie jest to w niczyim interesie. Co więcej, tutejsza ludność drży przed Hernandezem, jakby był istnym diabłem. — Zwrócił się do Charlesa Goulda. — To nawet kłopotliwe, bo nie znalazłby pan posłańca, gdyby trzeba było porozumieć się z uchodźcami. Gdy Hernandez obozował o sto mil stąd, ludność w Sulaco już truchlała, bo chodziły pogłoski, że piecze swych jeńców żywcem.
— Tak — mruknął Charles Gould. — Capataz kapitana Mitchella był jedynym człowiekiem w mieście, który stykał się z Hernandezem oko w oko. Ojciec Corbelan go do niego wysyłał. On pierwszy nawiązał z nim stosunki. Szkoda, że...
Głos wielkiego dzwonu katedry zagłuszył jego słowa. Buchnęły nagle trzy uderzenia, jedno po drugim, a następnie rozpierzchły się w niskich, łagodnych wibracjach. Po czym wszystkie dzwony kościołów, klasztorów i kaplic, nawet tych, które pozamykano już przed laty, zadygotały zgodnym brzmieniem. W tym rozszalałym zalewie metalicznego zgiełku była taka potęga przejmujących obrazów walki i przemocy, że policzki pani Gould pobladły. Basilio, który usługiwał do stołu, skulił się i przylgnął do kredensu, szczękając zębami. Niepodobna było słyszeć się wzajemnie.
— Zamknij te okna! — krzyknął na niego Charles gniewnie Gould.
Reszta służby, przerażona tym, co uznała za wezwanie do powszechnej rzezi, wybiegła gromadnie na schody, potrącając się wzajemnie; mężczyźni i kobiety, nieznani, zazwyczaj nieoglądani mieszkańcy suteren po czterech stronach patio. Kobiety, krzycząc: „misericordia!”, wpadły do pokoju i rzuciwszy się pod ścianami na kolana, zaczęły żegnać się gorączkowo. Struchlałe twarze mężczyzn stłoczyły się jednej chwili w drzwiach. Byli to mozos stajenni, ogrodnicy, nieokreślone popychadła, żyjące z okruszyn szczodrobliwego domu — i oto Charles Gould ujrzał wszystkich swych domowników, nie wyłączając odźwiernego. Był to na pół sparaliżowany starzec, któremu długie, białe włosy spadały na ramiona, dziedziczny sługa, utrzymywany przez Charlesa Goulda na łaskawym chlebie. Pamiętał jeszcze Henryka Goulda, Anglika i Costaguanera w drugim pokoleniu, naczelnika prowincji Sulaco. Był przez długie lata jego osobistym mozo podczas pokoju i wojny; uzyskał pozwolenie usługiwania swemu panu w więzieniu; podążył owego fatalnego poranka za plutonem egzekucyjnym i wyzierając zza jednego z cyprysów, które rosły wzdłuż murów klasztoru franciszkanów, z oczyma na wierzchu ujrzał, jak don Enrique wyrzucił w górę ręce i padł twarzą na ziemię. Charles Gould zauważył przede wszystkim tę wielką, patriarchalną głowę naocznego świadka wśród tłumu innych służących. Zdziwił się jednak, gdy ujrzał jedną czy dwie skurczone starowinki, o których istnieniu w murach swego domu nic nie wiedział. Musiały to być matki, a może nawet babki jakichś jego służących. Było również kilkoro dzieci, mniej lub więcej nagich, które krzyczały i plątały się pod nogami starszych. Nigdy przedtem nie zauważył żadnego dziecka na patio. Nadbiegła nawet przerażona camerista Leonarda i przeciskając się przez tłum z nadąsaną twarzą ulubionej służącej, prowadziła za ręce dziewczynki Violi. Porcelana brzęczała na stole i kredensie; cały dom udawał się pławić w ogłuszającym zalewie dźwięku.
W ciągu nocy pospólstwo opanowało wszystkie dzwonnice, by powitać Pedrita Monterę, który wjeżdżał do miasta po nocnym wypoczynku w Rincon. Tłocząc się bezładnie przez bramę miejską, szedł na czele zbrojny motłoch wszelkich kolorów i odcieni skóry, wszelakiego wyglądu i usposobienia i najrozmaiciej obdarty, nazwany sam przez siebie gwardią narodową Sulaco, pozostający pod dowództwem señora Gamacha. Środkiem ulicy jak rzeka nieczystości płynął odmęt słomkowych kapeluszy, ponchos, luf karabinów,
Uwagi (0)