Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖
Akcja tej obszernej powieści Conrada toczy się w drugiej połowie XIX wieku w portowym mieście Sulaco, stolicy Zachodniej Prowincji fikcyjnej Republiki Costaguana w Ameryce Południowej. Nostromo, młody genueński marynarz, pracuje w Sulaco jako nadzorca robotników portowych. Człowiek, na którym zawsze można polegać, dumny, nieustraszony i żądny sławy, cieszy się szacunkiem zarówno biednych, jak i bogatych. Mimo że autor uczynił go tytułowym bohaterem, książka nie jest jedynie, ani nawet głównie historią o nim i jego niebywałym wyczynie. Conrad nakreśla wielobarwny obraz społeczności Sulaco w niestabilnym młodym państwie, przeżartym korupcją, wstrząsanym przewrotami i rewolucjami, prowadzonymi w imię dobra ludu, a kończącymi się zamianą jednego tyrana na innego.
Autor wykorzystuje w tym celu specyficzny, filmowy sposób narracji. Odrzuca prostą, liniową metodę opowiadania, skupia uwagę na jednej postaci, jej działaniach, myślach i uczuciach, by po pewnym czasie podążyć za inną, przełącza czasy, wykorzystuje retrospekcje i zapowiedzi przyszłych wydarzeń.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
Domy rozległej plaza niknęły w ciemności nocy. Wysoko w górze, jak gwiazda, migotało nikłe światełko na jednej z wież katedralnych. Konny posąg odbijał się blado od tła czarnych drzew alamedy jak upiór królewskości zabłąkany w odmęt rewolucji. Nieliczni włóczędzy, których napotykali po drodze, odsuwali się pod ściany domów. Minąwszy ostatnie kamienice, powóz potoczył się bezszelestnie po miękkim podłożu kurzu i razem z większą ciemnością odczuwało się jakby jakąś świeżość, która zdawała się spływać z liści drzew obrzeżających polną drogę. Wysłannik z obozu Hernandeza zbliżył swojego konia do konia Charlesa Goulda.
— Caballero — odezwał się z nutą zaciekawienia w głosie — czy pan jest tym, którego ludzie nazywają królem Sulaco, panem kopalni? Chciałbym wiedzieć...
— Tak, jestem panem kopalni — odpowiedział Charles Gould.
Jeździec kłusował czas jakiś w milczeniu, po czym rzekł:
— Mam brata w pańskiej służbie, serena, w dolinie San Tomé. Dowiódł pan, że jest pan sprawiedliwym człowiekiem. Nikomu z ludzi, których wezwał pan do pracy w górach, nie stała się krzywda. Mój brat powiada, że żaden urzędnik rządowy, żaden gnębiciel Campo nie pokazał się jeszcze po pańskiej stronie rzeki. Pańscy urzędnicy nie uciskają ludzi pracujących w wąwozie. Zapewne lękają się pańskiej surowości. Jest pan sprawiedliwym człowiekiem i potężnym — dodał.
Mówił urywanym, niezależnym tonem, ale widocznie do czegoś zmierzał w tej rozmowie. Opowiedział Charlesowi Gouldowi, iż był rancherem w jednej z nisko położonych dolin, daleko na południu, sąsiadem Hernandeza za dawnych czasów i ojcem chrzestnym jego najstarszego syna. Był jednym z tych, którzy stanęli po jego stronie, gdy stawiał opór poborowi rekruta, i to było początkiem wszystkich ich nieszczęść. Kiedy uprowadzono przemocą jego compadre233, on pochował jego żonę i dzieci, zamordowane przez żołnierzy.
— Si, señor — mamrotał chrypliwym głosem. — Wraz z dwoma czy trzema szczęśliwcami, którzy pozostali na wolności, pochowałem ich wszystkich we wspólnym grobie, przy zgliszczach ich chaty, pod drzewem, co ocieniało jej dach.
To u niego trzy lata później szukał schronienia Hernandez, zbiegłszy z wojska. Miał jeszcze na sobie mundur z odznakami sierżanta na rękawie, pierś i ręce zbroczone krwią swego pułkownika. Z żołnierzy, których wysłano za nim w pościg, trzech jeźdźców uciekło i przyłączyło się do niego. I opowiadał Charlesowi Gouldowi jak on i kilku jego przyjaciół, widząc tych żołnierzy, ukryło się w zasadzce za skałami i już zamierzało dać ognia, gdy rozpoznał swego compadre i wybiegł z kryjówki, wołając go po imieniu, bo wiedział, że Hernandez nie wróciłby jako wysłannik niesprawiedliwości i ucisku. Owi trzej żołnierze wraz z ludźmi, którzy kryli się w zasadzce, utworzyli zawiązek słynnej bandy, zaś on, który o tym opowiadał, był przez długie lata ulubionym porucznikiem Hernandeza. Wspomniał z dumą, iż urzędnicy wyznaczyli również cenę za jego głowę, ale to nie przeszkodziło, że posiwiała na jego karku. I oto dożył chwili, że jego compadre został generałem.
Parsknął przytłumionym śmiechem:
— Z rozbójników zostaliśmy żołnierzami. Ale trzeba mieć się na baczności przed tymi, co nas zrobili żołnierzami, a jego generałem. Trzeba się mieć przed nimi na baczności!
Ignacio krzyknął. Światło lamp powozu, snujące się po szpalerach kaktusów, które z obu stron obrzeżały gościniec, zamigotało na dzikich twarzach ludzi stojących na brzegu drogi, wrzynającej się głęboko w pulchną ziemię Campo na podobieństwo wiejskiej dróżki angielskiej. Kulili się, ich duże oczy błyskały na chwilę, po czym światło, snując się dalej po na poły odsłoniętych korzeniach jakiegoś wielkiego drzewa i kolejnych kępach kaktusów, padło na inną grupę twarzy, oglądających się za siebie z lękiem. Trzy kobiety, z których każda niosła dziecko, oraz dwóch mężczyzn w cywilnych ubraniach, jeden uzbrojony w szablę, a drugi w strzelbę, stało przy ośle dźwigającym dwa węzełki owinięte w pledy. Nieco dalej Ignacio znowu krzyknął, wymijając karetę o podłużnym drewnianym pudle, osadzonym na dwu wysokich kołach. Pojazd miał z tyłu drzwiczki, które chwiały się, stojąc otworem. Siedzące wewnątrz panie poznały zapewne białe muły, gdyż zawołały:
— Czy to pani, doño Emilio?
Na zakręcie drogi łuna wielkiego ognia rozwidniła krótki odcinek, zasklepiony od góry konarami drzew. W pobliżu brodu na płytkim strumieniu została przypadkowo podpalona przydrożna chata, sklecona z plecionej trzciny i przykryta słomianą strzechą. Wyjące złowieszczo płomienie oświecały wolną przestrzeń, zatłoczoną końmi, mułami i niespokojną, pełną wrzawy ciżbą ludzką. Gdy Ignacio przystanął, kilka pań idących pieszo otoczyło powóz, błagając Antonię, by je zabrała. Nie odpowiadała na ich skargi, lecz wskazywała w milczeniu na swego ojca.
— Tu muszę panią opuścić — rzekł Charles Gould wśród wrzawy. Płomienie buchały pod niebo, a mrowie uchodźców, pierzchając przed ziejącym żarem, tłoczyło się wokół powozu. Jakaś pani w średnim wieku, ubrana w czarną, jedwabną suknię, lecz z samodziałową mantą234 na głowie i sękatym kosturem zamiast laski w ręce, zatoczyła się ku przednim kołom powozu. Dwie młode panny, przerażone i milczące, czepiały się jej ramion. Charles Gould znał ją dobrze.
— Misericordia!235 Okropnie nas tu gniotą w tym tłumie! — zawołała, uśmiechając się dzielnie do niego. — Wybrałyśmy się pieszo. Cała nasza służba uciekła wczoraj, by przyłączyć się do demokratów. Zamierzamy powierzyć się opiece ojca Corbelana, świątobliwego wuja pani, Antonio. Dokonał cudu, przeobrażając serce najokrutniejszego rozbójnika. Prawdziwego cudu!
Podnosiła stopniowo głos aż do krzyku, unoszona naciskiem tłumu, który usuwał się z drogi przed kilkoma wozami nadjeżdżającymi galopem od brodu wśród głośnych okrzyków i trzaskania z biczów. Roje iskier przetykających czarne dymy przelatywały nad drogą. Trzcina bambusowa płonących ścian chaty trzaskała z łoskotem podobnym do grzechotu strzelaniny. Nagle jasna łuna przygasła, pozostawiając tylko czerwonawy półmrok, pełny błąkających się czarnych cieni rozpierzchających się w różnych kierunkach. Zgiełk głosów zdawał się obumierać wraz z pożarem. Zamęt głów, ramion, przekleństw i sprzeczek przewalił się, uchodząc w ciemność.
— Muszę teraz panią pożegnać — powtórzył Charles Gould, zwracając się do Antonii.
Odwróciła powoli głowę i odsłoniła twarz. Wysłannik i compadre Hernandeza podjechał blisko na swym koniu.
— Czy pan kopalni nie każe nic powiedzieć Hernandezowi, panu Campo?
Trafność tego porównania uderzyła Charlesa Goulda. Mimo swej stanowczości równie niepewnie dzierżył swą kopalnię, jak nieposkromiony rozbójnik Campo. Byli równi wobec bezprawia tego kraju. Niepodobna było ustrzec swej działalności od jego poniżających wpływów. Gęsta sieć zbrodni i zepsucia spowijała cały kraj. Bezgraniczne i chorobliwe zniechęcenie zamknęło mu na chwilę usta.
— Jest pan sprawiedliwym człowiekiem — nalegał wysłannik Hernandeza. — Niech pan popatrzy na tych ludzi, co mojego compadre mianowali generałem, a nas wszystkich przedzierzgnęli w żołnierzy. Niech pan spojrzy na tych oligarchów, którzy uchodzą z życiem, mając tylko to, co na sobie. Mój compadre nie myśli o tym, ale nasi zwolennicy będą mocno zdziwieni i chciałbym przemówić słowo za nimi. Proszę mnie posłuchać, señor! Przez długie miesiące mieliśmy Campo w swoich rękach. Nie potrzebowaliśmy prosić o nic nikogo. Ale żołnierze muszą być opłacani, jeżeli mają żyć uczciwie, gdy wojna przeminie. Ludzie wierzą, iż pańska dusza jest tak prawa, że pańska modlitwa może leczyć z niemocy bydlęta, jak modlitwa sprawiedliwego sędziego. Niech usłyszę z pańskich ust kilka słów, które zadziałają jak zaklęcie na wątpliwości naszej partidy236, w której każdy jest prawdziwym mężczyzną.
— Czy pani słyszy, co on mówi? — odezwał się Charles Gould po angielsku do Antonii.
— Niech pan nam wybaczy naszą nędzę! — zawołała gorączkowo. — Pański charakter jest tym niewyczerpanym skarbem, który jeszcze może nas wszystkich ocalić. Pański charakter, nie pańskie bogactwa! Błagam, by zechciał pan dać temu człowiekowi słowo, iż godzi się pan na wszystkie układy, które mój wuj zawrze z ich dowódcą. Jedno słowo! Tyle mu wystarczy.
Z przydrożnej chaty pozostał tylko ogromny stos perzyny, jarzącej się przyćmionym, czerwonym żarem, który oblewał ciemnym rumieńcem twarz Antonii, drżącą od wzruszenia. Charles Gould po krótkim namyśle wyrzekł żądane zapewnienie. Czuł się jak człowiek, który zapędziwszy się na urwistą ścieżkę, skąd nie ma powrotu, jedyną nadzieję ocalenia widzi w posuwaniu się dalej. Pojął to, patrząc w tej chwili na don Joségo, który na wpół żywy leżał obok wyprostowanej Antonii. W walce całego życia pokonały go ciemne moce znikczemnienia, które ze swych zastygłych głębin wydawały potworne zbrodnie i potworne mrzonki. Wysłannik Hernandeza w paru słowach wyraził swoje całkowite zadowolenie. Antonia spokojnie opuściła woalkę, oparłszy się chęci zapytania o powodzenie ucieczki Decouda. Natomiast Ignacio zerknął żałośnie przez ramię.
— Niech pan się dobrze przypatrzy swoim mułom, mi amo237 — mruknął. — Już pan ich więcej nie zobaczy!
Charles Gould zawrócił w stronę miasta. W bielejących brzaskach szczerbate szczyty Sierry wydawały się niemal czarne. Tu i ówdzie otulony w opończę lepero, słysząc tętent kopyt jego konia, znikał za narożnikiem porośniętej trawą uliczki. Psy warczały za murami ogrodów. Wraz z bezbarwnym świtem chłód śniegów zdawał się spływać z gór na zrujnowane bruki i domy o zamkniętych okiennicach, obtłuczonych gzymsach i płaskich pilastrach238, pomiędzy które płatami spadał obłupany tynk. Świt zmagał się z mrokiem pod arkadami plaza, gdzie pod ogromnymi parasolami, uplecionymi z sitowia, nie było śladu wieśniaków, którzy codziennie przywozili na targ swoje towary, na niskich ławach piętrzyli stosy owoców i układali wiązki jarzyn ozdobione kwiatami. Nie ożywiał wczesnego ranka zgiełk chłopów, bab, dzieci i objuczonych osiołków. Tylko gdzieniegdzie na rozległym placu stały gromadki rewolucjonistów, spoglądając spod wciśniętych na czoło kapeluszy w jednym kierunku: czy nie wiezie ktoś wiadomości z Rincon. Największa z tych gromad, widząc przejeżdżającego Charlesa Goulda, odwróciła się jak jeden mąż i wrzasnęła za nim groźnie: „Viva la libertad!”
Charles Gould minął ich i skręcił w bramę swego domu. Na patio, zasłanym słomą, któryś z practicante239, miejscowych asystentów doktora Monyghama siedział na ziemi i oparłszy się plecami o skraj fontanny, brząkał dyskretnie na gitarze. Przed nim stały dwie dziewczyny z ludu, które podrygiwały z lekka, wymachiwały ramionami i nuciły popularną melodię taneczną.
Większość rannych z dwu dni rozruchów zabrali już ich krewni i przyjaciele, ale kilku siedziało tam jeszcze, kiwając obandażowanymi głowami w takt muzyki. Charles Gould zsiadł z konia. Zaspany mozo wybiegł z drzwi piekarni i ujął konia za uzdę. Practicante próbował pośpiesznie ukryć gitarę. Dziewczęta, niezmieszane, usunęły się z uśmiechem w głąb. Charles Gould, podążając ku schodom, zerknął w ciemny kąt patia, gdzie obok śmiertelnie rannego cargadora klęczała jego żona. Mamrotała pośpiesznie modlitwy, usiłując równocześnie włożyć kawałek pomarańczy w drętwiejące usta konającego męża.
Okrutna marność rzeczy objawiała się bez osłonek w lekkomyślności i cierpieniu tego niepoprawnego ludu; okrutna marność życia i śmierci, którymi szafowano w daremnych wysiłkach znalezienia trwałego rozwiązania tego problemu. Charles Gould nie był podobny do Decouda i nie umiał pogodnie brać udziału w tragicznej farsie. Zaiste, dla niego była ona tragiczna, ale nie miała w sobie nic z farsy. Zbyt boleśnie dolegało mu przeświadczenie o nieuleczalnym szaleństwie. Był nazbyt surowym praktykiem i idealistą, żeby patrzeć z humorem na jego straszliwe komizmy, jak to czynił Martin Decoud, marzycielski materialista, patrzący na wszystko przez pryzmat swego oschłego sceptycyzmu. Dla niego, podobnie jak dla nas wszystkich, kompromis ze swym sumieniem był jeszcze szpetniejszy w obliczu niepowodzenia. Małomówność, jaką sobie rozmyślnie narzucał, ustrzegła go przed jawnym igraniem ze swymi myślami, ale koncesja Gouldów podstępnie spaczyła jego osąd. Powinien był wiedzieć — mówił sobie, opierając się o balustradę galerii — iż ribieryzm nigdy niczego nie wskóra. Kopalnia spaczyła jego sąd, gdyż skłoniła go do przekupstw i knowań, byleby tylko jego dzieło z dnia na dzień pozostawiano w spokoju. Podobnie jak jego ojciec nie lubił być ograbiany. Doprowadzało go to do rozpaczy. Wmówił w siebie, iż pomijając nawet wyższe względy, poparcie nadziei don Joségo na reformy jest dobrym interesem. Zagmatwał się w niedorzeczną walkę, podobnie jak jego biedny wuj, którego szabla wisiała na ścianie jego pracowni. Uwikłał się w obronę najzwyklejszych zasad zorganizowanego społeczeństwa. Jego bronią były jednak skarby kopalni, bronią subtelniejszą i sięgającą dalej niż uczciwy stalowy brzeszczot, osadzony w zwyczajnej, mosiężnej rękojeści.
Stokroć jednak niebezpieczniejsza dla tego, który nią władał, była broń bogactwa, obosieczna chciwością i niedolą ludzką, zatruta wszystkimi wadami wynikającymi z pobłażania sobie, jak wywarami jadowitych ziół, plamiąca każdą sprawę, dla której jej dobyto, zawsze gotowa zawieść dzierżącą ją dłoń. I oto teraz nie pozostawało nic innego, jak nią się posłużyć. Ale poprzysiągł sobie, iż raczej strzaska ją w drzazgi, niż pozwoli, by wydarto mu ją z rąk.
Mając angielską krew w żyłach i angielskie wychowanie, zdawał sobie sprawę, iż mimo wszystko jest w tym kraju awanturnikiem, potomkiem awanturników, którzy zaciągnęli się do obcej legii, ludzi, którzy szukali szczęścia w walkach rewolucyjnych, planowali rewolucje i wierzyli w rewolucje. Mimo prawości swego charakteru miał w sobie jakąś niewybredną moralność awanturnika, który w etycznej ocenie swych czynów liczy się z osobistym ryzykiem. Był przygotowany, o ile zaszłaby potrzeba, wysadzić w powietrze całą górę San Tomé, zdmuchnąć ją z powierzchni Republiki Costaguany. To postanowienie było wyrazem mocy jego charakteru, wynikiem wyrzutów sumienia z powodu tej niepochwytnej niewierności małżeńskiej, w której jego żona przestała być wyłączną panią jego myśli, czymś z niezdrowej wyobraźni ojca i wreszcie czymś jakby z ducha korsarza, który woli wrzucić zapaloną zapałkę do prochowni niż poddać swój okręt.
Na dole, na patio, ranny cargador wyzionął ducha. Jego żona krzyknęła. Na ten krzyk, przeraźliwy i nieoczekiwany, wszyscy ranni usiedli na posłaniach. Practicante zerwał się na nogi z gitarą w ręce,
Uwagi (0)