Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac - Louis Gallet (czytaj książki za darmo txt) 📖
- Autor: Louis Gallet
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac - Louis Gallet (czytaj książki za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Louis Gallet
— Dobre pchnięcie szpady zapewne? Na taką śmierć sumiennie zasłużyłem.
— Nie, śmierć pańska będzie inna — oświadczyła stanowczo wróżka, przyjrzawszy się ponownie liniom krzyżującym się na dłoni szlachcica.
— Zgadzam się i na to. Na ciebie kolej, Rolandzie.
— To byłoby zbyteczne. Ja żadnej wiary do wróżb nie przykładam.
— Ja również. Ale trzeba dać coś zarobić tym biedakom.
— Prawda.
I Roland poddał się z kolei badaniom rzekomej czarodziejki.
— Nie bez powodu wzdragałeś się, panie hrabio — oświadczyła ona głosem poważnym i głębokim. — Dłoń pańska jest najdziwaczniej zapisana.
— Doprawdy?
— Wszystko w tych liniach jest mrokiem i tajemnicą. Pozwól mi zebrać myśli, jaśnie panie.
— Są więc tam rzeczy straszne?
— Być może!
Zilla z pochyloną głową, z okiem w jeden punkt utkwionym, pogrążona w milczącej zadumie, zdawała się o świecie całym zapominać.
Podczas gdy wszyscy zajęci byli tą sceną, młodzieniec jakiś, skromnie odziany, o śmiałych ruchach i złośliwym wyrazie twarzy, wmieszał się nieznacznie do towarzystwa. Był to Sulpicjusz Castillan, sekretarz Cyrana. Nie znalazłszy swego pana w Pałacu Burgundzkim, przybywał szukać go w pałacu Faventines.
Szlachcic dał mu znak, który mówił:
„Nie odzywaj się ani słówkiem i czekaj. Jesteś mi potrzebny”.
Rolanda de Lembrat zaczynały już niecierpliwić długie ceregiele wróżki.
— Powiedz nareszcie, co jest do powiedzenia — rzekł cierpko. — Widzisz, że wszyscy na to czekają.
Lecz Zilla potrząsnęła głową i odsuwając rękę hrabiego, szepnęła:
— Nie, ja tego powiedzieć nie mogę.
— Tajemnica? Tak najwygodniej.
Odgadywaczka przyszłości zatopiła ostre jak sztylet spojrzenie w szydzących oczach sceptyka; potem odparła dobitnie:
— Tak najroztropniej... dla spokojności15 pańskiego umysłu.
Hrabia wzruszył lekceważąco ramionami.
— Dość tych kuglarstw! Zaśpiewaj nam teraz jaką piosenkę miłosną. To wolę.
Do rozmowy wmieszał się starszy z mężczyzn.
— To już należy do Manuela.
A towarzyszowi rzucił rozkaz:
— Zbierz siły, kolego i wygłoś przed pięknymi damami jedną ze swych improwizacji.
Ale rozkaz, zamiast ożywić i zachęcić młodzieńca, przeraził go widocznie. Podniósł on na Gilbertę prawie błędne spojrzenie i zaraz potem zwiesił głowę na piersi, jakby uginając się pod ciężarem przechodzącym jego siły. Nagle jednak błyskawica energii zapłonęła w jego oczach; podniósł głowę zwycięsko, jakby natchnienie sił mu dodało i odrzucając w tył płowe włosy, zbliżył się do panny de Faventines.
Gilberta wsparła głowę na ramieniu Pakety.
— Spojrzenie tego człowieka miesza mnie i niepokoi... — szepnęła do ucha powiernicy.
— Jest dumne i pewne siebie — zauważyła ta ostatnia półgłosem.
Cyrano w obecności improwizatora przybrał minę zamyśloną. Zresztą młodzieniec ów zwrócił na siebie powszechną uwagę.
Manuel wykonał na lutni krótką przygrywkę, następnie głosem śpiewnym, lekko drżącym i wzruszonym z początku, lecz w miarę, gdy unosiło go natchnienie, rosnącym w siłę i dźwięczność, wypowiedział następujące wiersze:
— O Boże! — szepnęła Gilberta, drżąca ze wzruszenia.
Trafem, czy też rozmyślnie, improwizator stanął przy wielkim wazonie kamiennym, który otaczał wiotkimi gałązkami krzew białej róży. Kończąc swą deklamację melodyjnym westchnieniem, wyciągnął rękę, zerwał różę, przesunął ją nieznacznie przy ustach i zginając kolano przed Gilbertą, oddał jej kwiat, przymykając oczy, jakby omdlewał ze wzruszenia.
Z płomieniem w oczach, z ustami wykrzywionymi spazmatycznie, rzucił się nań Roland.
— Zuchwalcze! — wykrzyknął.
I wyrwawszy różę z ręki grajka, cisnął ją na ziemię i nogami podeptał.
Manuel porwał się na nogi i wyprężył, jakby zabierając się do walki. Ale pod spojrzeniem hrabiego, wyniosłym i pełnym wzgardy, czoło jego, zapłonione od gniewu, pokryło się nagle chmurą, zachwiał się i zatoczył. Zrozumiał i ujawnił swą bezsilność.
Wszystko to było szybkie jak myśl.
— Co czynisz, Rolandzie! — wmieszał się Cyrano. — Jaka mucha cię ugryzła? Ten człowiek jest w porządku: wygłasza wiersze, potem ofiarowuje kwiat, jest to zupełnie naturalne i niewinne.
— Jak to? Nie zauważyłeś jego spojrzenia? Nie pojąłeś bezczelnej myśli ukrytej w jego słowach?
— Dzieciaku! — Sawiniusz ujął hrabiego za rękę. — Byłżebyś zazdrosny o Cygana?
— Puść mnie!
I Roland, pokazując Manuelowi otwartą furtę, zawołał:
— Wynoś się, błaźnie, jeśli nie chcesz, abym ci kij połamał na grzbiecie!
— Za pozwoleniem — odparł Manuel tonem spokojnym, nie cofając się na krok jeden — gdybyś pan chwycił za kij, ja ująłbym za szpadę.
Roland wybuchnął śmiechem szyderczym, zjadliwym...
— Żebraku! — krzyknął — precz stąd!
— Panie hrabio! — zawołała Gilberta, rzucając się pomiędzy zapaśników.
Roland ujął ją za rękę.
— Nie obawiaj się, pani. Jeśli bywam zazdrosny o najmniejszą rzecz, która osoby twej dotyka, umiem też płacić za dostarczone ci rozrywki! Masz, łotrze!
Cisnął Manuelowi kieskę pełną złota.
— Dziękuję — rzekł młodzieniec, odtrącając ją nogą — jestem już zapłacony.
Brat Zilli, mniej skrupulatny, podjął z pośpiechem zdobycz, skłonił się do samej ziemi ofiarodawcy i rzekł:
— Ja nie pracuję, jasny panie, z amatorstwa. Biorę z wdzięcznością wszystko, co dają.
Manuel oddalił się wolnym krokiem, nie jak natręt, którego odpędzono, lecz jak szermierz, odchodzący z dumą z pola walki. Towarzysz i towarzyszka pośpieszyli z nim.
Podczas gdy Roland śledził chmurnym spojrzeniem odchodzących, do ucha Pakety dobiegła smutna skarga margrabianki:
— Ach, moja droga, to był Cygan! Wszystko mi już teraz wzbrania kochać. Sen mój prześnił się.
W tejże chwili Cyrano wydawał Sulpicjuszowi polecenie:
— Idź za tymi ludźmi, których wypędzono. Muszę wiedzieć, gdzie w danej chwili znaleźć ich będzie można.
Po wyjściu z pałacu Faventines trójka wędrownych grajków udała się na Nowy Most, który był wówczas główną kwaterą przewoźników, fagasów, elegantów i łobuzów. Zilla szła na przedzie, z głową zwieszoną i ciężką od myśli. Manuel, przeciwnie, spoglądał w niebo, pierś jego głęboko oddychała, rozszerzona uczuciem triumfującej dumy. Kochał! I choć był nędznym robakiem, potrącanym stopami ludzkimi, doświadczył niewysłowionej, anielskiej prawie rozkoszy, zdoławszy w chwili szczęśliwego natchnienia wznieść się aż do przedmiotu swej miłości. Przez jedną chwilę ona czuła płomienie jego oczu w swych źrenicach; przez jedną chwilę należała do niego. Zobelżono16 go, sponiewierano, wypędzono — co go to obchodzi! Ten Cygan, to dziecię nieszczęścia, ale i nieokiełznanej niczym wolności, do niczego w życiu nieprzywiązane, do niczego w życiu niedążące, pobudził do żywszego bicia serce patrycjuszki, mocą jeśli nie miłości, to przynajmniej współczucia.
Wystarczało mu to — jak oświadczył w swej gorączkowej improwizacji. Był szczęśliwy; o niczym więcej nie myślał, do niczego więcej nie zmierzał; jego dusza artysty i marzyciela zakładała swe całe przyszłe szczęście na wspomnieniu. Wiedział, że w pamięci Gilberty zajął miejsce, z którego nikt go już nie usunie.
Myśl o tym była jego skarbem, nagrodą jego śmiałości, pociechą jego nędzy. I jak obłąkaniec, goniący za widziadłem własnej wyobraźni, szedł krokiem chwiejnym, potrącając przechodniów, potykając się o kamienie, olśniony, pijany, prawie nieprzytomny.
Towarzysz przywołał go do rzeczywistości.
— Hola, Manuelu! — zawołał drwiąco — co się z tobą dzieje? Głuchyś jak pień, a język kołkiem stanął ci w gębie!
— Z czego tak wnosisz, Ben Joelu?
— Z czego? Ależ z tego, zacny wierszokleto, żem już trzy razy mówił do ciebie, a ty ani mru-mru.
— Wybacz i bądź łaskaw powtórzyć raz jeszcze swe zapytanie.
— Pytałem cię po przyjacielsku, czy...
— Czy co?
— Ech, nic! Prawdę mówiąc, nie powinienem tam wtykać mojego nosa!
— Ależ mów, proszę cię.
— Otóż chciałem, abyś mi wytłumaczył: co znaczyła ta heca w ogrodzie?
— Jaka heca?
— Ta siarczysta improwizacja zwrócona do owej pannicy.
— Myślę, żeś odgadł jej znaczenie?
— Więc ty się naprawdę w tej sikorce zakochałeś?! — wykrzyknął Ben Joel niezmiernie zdziwiony.
— Tak — odrzekł Manuel głosem głębokiego przeświadczenia.
— Diabli nadali! A do czegóż cię to doprowadzi?
— Do niczego.
— No, a co będzie z Zillą?
— Z Zillą?
— Czyż nie widziałeś, że dziewczyna była jak na mękach?
Manuel zwrócił pytające spojrzenie na towarzysza.
— Na mękach, powiadasz?
— Tak, bo to głupie stworzenie przywykło już widzieć w tobie swego przyszłego męża, czego życzył sobie nawet mój papa, gdy umierając przeznaczył jedno dla drugiego. A przy tym wiesz, jaka to zazdrośnica.
Czoło Manuela sfałdowało się. Przyśpieszył kroku, aby uniknąć dalszych wypytywań towarzysza, rzucając mu na odchodnym:
— Mylisz się. Zilla nie kocha mnie. Nigdy ona nie myślała o tym, co mówisz.
Ben Joel nie zdążył odpowiedzieć, gdyż młodzieniec podbiegł do Zilli i uchronił się tym sposobem od jego ciekawości.
Sulpicjusz Castillan, spełniając zlecenie Cyrana, postępował wciąż za trójką. Idąc, mówił do siebie:
— Co u diabła za interesy może mieć mój pan z tymi obwiesiami!
Wbrew przewidywaniom Sulpicjusza, który wyobrażał sobie, że grajkowie mają stały przytułek na Nowym Moście, minęli go oni i weszli do jednego z biednie wyglądających domostw za bramą Nesle, w dzielnicy, która z czasem stać się miała arystokratycznym przedmieściem Świętego Germana. Kieska Rolanda, tak skwapliwie pochwycona przez Ben Joela, była dość ciężka, aby grajkowie mogli zrobić sobie tego dnia zupełny odpoczynek, nie potrzebując stawiać dobrym paryżanom horoskopów ani też pokazywać im sztuk z kubkami.
Sulpicjusz długo wystawał przed bramą starego domostwa — dość długo, aby upewnić się, że grajkowie z niego nie wychodzą i że tu właśnie znajduje się ich gniazdo czy też legowisko. Następnie, ponieważ w tej samej właśnie dzielnicy mieszkał z Cyranem, nie wracając, poszedł prosto do domu swego pana. Niecierpliwość Sawiniusza musiała być niezmierna, kiedy z samego rana dnia następnego, kazawszy sobie najdokładniej powtórzyć sprawozdanie Castillana, przypasał szpadę, schował do kieszeni małe pudełeczko, które wyjął ze szkatułki stojącej w jego pokoju na kominku, i udał się prosto do domu zamieszkanego przez Manuela.
Dom ten Sulpicjusz opisał mu szczegółowo, od razu też poznał, że jest to budynek, który studenci, stali mieszkańcy tej dzielnicy, przezwali „Domem Cyklopa”. Była to budowla wysoka a wąska, z grubych belek i potężnych kloców zbita, obrzucona po wierzchu tynkiem, który z niej kawałkami odpadał. W samym jej rogu znajdowała się furta żelazem okuta. Od czoła nie było wcale okien; u samej tylko góry w poczerniałym murze widać było szeroki otwór pomiędzy dwiema pochyłościami łupkowego dachu pokrytego mchem, skąd zwieszały się na kształt włosów chwasty o długich liściach. W tym jednym otworze, zasłonionym17 szybkami w ołowianej oprawie, pojawiało się niekiedy nocą czerwonawe światełko. Wyglądał on wówczas jak potworne oko w czole olbrzyma. I to właśnie było powodem, że studenci, polujący na porównania mitologiczne, nazwali osobliwe to domostwo — posępne i milczące za dnia, a nocą pełne świateł i szmerów — Domem Cyklopa.
Stateczni mieszczanie z lękiem o tym domu mówili. Miał on swą kronikę, która wzmiankowała o scenach piekielnych. Gnieździć się w nim mieli czarownicy i czarownice, a co najmniej był kryjówką fałszerzy pieniędzy i rozbójników.
Cyrano, który nie drżał przed niczym i zdolny był, wedle własnego wyrażenia, zdmuchnąć słońce na niebie jak zwykłą łojówkę — z całej siły zapukał do zamkniętej furty tego domu. Przeciągłe milczenie nastąpiło po tym hałasie. Potem dały się słyszeć ciężkie kroki kogoś schodzącego po drewnianych schodach i furta odemknęła się, ukazując w czarnym otworze postać starej kobiety o twarzy żółtej i pomarszczonej jak półroczne jabłko.
Przez szparę, którą straszna odźwierna starała się uczynić jak najwęższą, Cyrano zapuścił wzrok do środka i ujrzał rozwieszone na murach łachmany oraz coś na kształt niskich tapczanów otaczających w ciemności stół ciężki, osadzisty18. Jednocześnie buchnął nań taki zaduch, że aż zatoczył się.
— Czego? — zapytała stara.
— Chciałbym pomówić z pewnym młodzieńcem, który mieszka w tym domu.
— Z młodzieńcem? Mamy ich tu dziesięciu — pisnęła odźwierna, wykrzywiając twarz kocim grymasem. — Jakże się tamten nazywa?
— Manuel, jak mi się zdaje.
— Ano, to już wiem, który...
— Gdzież on?
— Wyszedł ze swoją kompanią: Ben Joelem i Zillą.
— Gdzie mógłbym ich znaleźć?
— Najpewniej na Nowym Moście.
— Dziękuję.
I podczas gdy podejrzane postacie, gotowe do skorzystania z każdej sposobności, poczynały snuć się coraz gęściej w mroku poza plecami odźwiernej, Cyrano wcisnął jej w rękę pieniądz i udał się w stronę Nowego Mostu.
Była zaledwie godzina dziesiąta rano, a już tłum hałaśliwy i przepychający tłoczył się w pobliżu mostu. Ten tłum otaczał teatr marionetek, ustawiony nad fosą bramy Nesle wprost ulicy Guénégaud.
Właścicielem i impresariem teatru był sławny Jan Brocci, zwany inaczej Brioché, o którym wzmiankowano już poprzednio i który zapisał swe imię w historii widowisk ulicznych.
Z budynku teatralnego wybiegały dźwięki ogłuszającej muzyki. Niebawem pojawił się sam impresario, w towarzystwie kolegi imieniem Violon. Na ich widok tłum uciszył się. Gapie poprzestali na zamienieniu spojrzeń znaczących. Widocznie oczekiwano na coś niezmiernie zajmującego.
— Panie i panowie — zaczął Brioché z silnym akcentem włoskim — zanim staną przed wami otworem wrota mego przybytku, zamierzam uczęstować was próbką prześlicznych rzeczy, które na was czekają.
— Na przykład: przygody garbusa poliszynela — przerwał mu Violon — nieporównana scena mimiczna, doświadczone lekarstwo dla chorych na śledzionę!
Potężne kopnięcie, klasyczne kopnięcie widowisk jarmarcznych, wstrzymało potok jego wymowy.
Brioché ciągnął:
—
Uwagi (0)