Krysia bezimienna - Antonina Domańska (dostęp do książek online .txt) 📖
Do dwórek królowej Anny dołącza Marysia Krupska, by kontyunować naukę i służyć jej. Marysia nie przybywa jednak sama — towarzyszy jej kilkuletnia Krysia, której pochodzenie jest nieznane.
Dziewczynka początkowo jest nieodłączną towarzyszką dwórki, jednak z biegiem czasu zaczyna się usamodzielniać i staje się ulubienicą królowej. Pewnego dnia tylko dzięki natychmiastowej reakcji dworskiego pieska zostaje wyratowana od porwania przez tajemniczego mężczyznę. Wygląda na to, że ktoś dybie na życie Krysi…
Krysia Bezimienna to jedna z powieści historycznych dla dzieci autorstwa Antoniny Domańskiej, tworzącej na początku I połowy XX wieku. Utwór powstał w 1914 roku. Pisarka zasłynęła jako autorka tego typu utworów prozatorskich, w których przystępną fabułę, bliską dziecięcej rzeczywistości, łączyła z faktami historycznymi.
- Autor: Antonina Domańska
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Krysia bezimienna - Antonina Domańska (dostęp do książek online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Antonina Domańska
Weszli wszyscy do izby szynkownej.
— Czy macie przystojne pomieszczenie i posłanie dla jej wielmożności pani miecznikowej i trzech panien służebnych? — spytał Kumelski. — Dla nas wystarczy jaki alkierz albo i komora.
Kachna i Marysia, zaskoczone znienacka tak wspaniałym tytułem danym królewnie, parsknęły głośnym śmiechem.
— Cóż to za chichoty waćpanny wyprawiacie? — krzyknął krajczy marszcząc brwi groźnie. — Jej miłość posługi wyczekuje, a wy tu się będziecie gziły! No dalej, porozpinać tłumoki, dobyć z tobołów, co trzeba, łóżko posłać pięknie, od czego jesteście? Niech gospodarz wskaże najlepsze izby.
— Mam, a jakże, mam dwie komnateczki obszerne.
— Zabieramy obie. A łóżka wygodne są?
— A jakże, są łóżeczka, prawdziwie najmilsze. Sianka się przyniesie, ile duszyczka zapragnie, ani na łabędzim puchu nie tak miękko dla zmęczonych kosteczek.
— Co? Jak powiadacie? Siano?
— Jużci, nie wióry ani trzaski, ino sianeczko woniejące, tegoroczne.
— Musicie dać łóżko, choć jedno, byle dla naszej pani.
— Dam, dam, z wyskokiem, ino w całym domeczku jednego łóżeczka nie uświadczy. My tu po chamsku na piecu sypiamy.
— Niechże się wasza miłość nie trapi! — śmiejąc się z rozpaczliwej miny Kumelskiego zawołała królewna. — Prześpimy się na sianie smaczniej niż niejeden król na złocistym łożu. Poduszki są, ciepłe przykrycie jest, czegóż nam więcej trzeba?
— No, a cóż można mieć na wieczerzę? — pytał dalej krajczy, krzywiąc się jak po occie.
— Wszystko jest, ino wasza miłość rozkaże, już będzie na stole.
— Bogu dzięki, że choć z tym nie ma kłopotu. Zróbcie kaczki pieczone albo lepiej w potrawie z polewką i kasza jęczmienna do tego.
— Pańskie jadło, ani słowa; ino że kaczusiów dziś nie mam. Właśnie moja ostatnie cztery wyniosła na jarmark.
— No, to kurczęta.
— A jakże, a jakże, jakbyś wasza miłość na własne oczy widział! Są kurczęta, siedemnaścioro ich mam, właśnie wczoraj się wylęgły.
— O, ty, Judaszu, zdrajco! Śmiesz dworować sobie ze mnie?
— Jako żywo, przenigdy! Sami się przekonajcie: pisklęta żółciuchne siedzą w sicie na przypiecku razem z kwoką.
— Idź waść do diabła, bo ci gnaty połamię! Stój... czekaj! Uwarz polewki piwnej choćby garniec, ale duchem!
— W te pędy! Migiem!... Ogienek aż huczy, polanka trzaskają, będzie wnet. Dawaj wasza miłość ino piwko, twarożek i śmietanę, a za jeden pacierz poleweczka gotowa.
Kumelski opadł ciężko na ławę, aż go zemdliło ze złości.
— Wynoś mi się, trutniu... niech cię moje oczy nie widzą! Pani Marcinowa, dobądźcie co z waszych koszów i zagrzejcie. Chciałem zaoszczędzić naszego mięsiwa i wędlin na czarną godzinę, a tu masz, czarna godzina od razu na pierwszym noclegu.
Kręcicki Pazzo, charcik królewny, wybiegł za umykającym panem Mikołajem do sieni, stamtąd na podwórko, zoczył kota na ławce przy stajni; czyż podobna na taki widok ustać spokojnie? Pazzo dał susa, kot dał dwa susy. Pazzo za nim, kot na drzewo...
Krysia niespokojna, gdzie się piesek podział, wyjrzała przez nie domknięte drzwi... nie ma Pazzusia. Krok dalej, dwa, trzy kroki...
— Pazzo, Pazzo! Gdzieś ty? Pazzo, szkaradniku!... Oho, już gwiazdeczka mruga na niebie. Pazzo! Wracaj zaraz!
Jakaś postać wysuwa się zza węgła, silne ramiona unoszą dziecko jak piórko.
— Maryyysiu! — krzyknęła Krysia, lecz w tej samej chwili jakaś twarda dłoń przycisnęła jej usteczka, ktoś zarzucił jej grubą płachtę na głowę, ktoś zaczął biec pędem.
Ale malutki Pazzo usłyszał wołanie swej przyjaciółki... rzucił się za czarnym cieniem ku wrotom, ujadając, ile sił miał w gardziołku, piskliwym, przeraźliwym głosem. Nareszcie dopadł uciekającej postaci, chwycił ząbkami za nogę, udarł mięsa, aż mu krew na pyszczek trysnęła, skoczył znów, jakby sprężyną podrzucony, złapał za rękę i zawisł jak pijawka, wgryzając się coraz mocniej. Czarna postać biegła kulejąc naprzód a naprzód, ku lasowi...
Pies karczmarza, na szczęście już spuszczony z łańcucha, usłyszał wrzaskliwe ujadanie i porwał się nieznanemu bratu z pomocą. Zabiegł drogę uciekającemu cieniowi, potężne kły wiejskiego kundla wpiły się w jakieś ciało... krzyk bólu i przerażenia przeszył powietrze, pokrwawione ręce puściły zdobycz, Krysia upadła na ziemię jak martwa.
Pies karczmarza zrozumiał, że bitwa wygrana, nie gonił za czarną zmorą, tylko słuchał z ciekawością i oburzeniem, co mu Pazzuś, skomląc i poszczekując, opowiadał o strasznej przygodzie.
A w izbie gościnnej Kachna z Marysią nakrywały stół do wieczerzy; Marcinowa odgrzewała zraziki z kaszą, królewna siedziała na ławie i głowę oparłszy o ścianę, drzemała.
Nagle drgnęła.
— Słyszycie, dzieci?... Pazzo szczekaj ujada, skomli... ach, co mu się stało? Nóżkę złamał?... A może go koń kopnął?
— Jezus, Maria! — krzyknęła Marysia nieludzkim głosem. — A dziecko gdzie?
I wyciągnąwszy przed siebie ręce, rzuciła się jak obłąkana ku drzwiom. Kachna wybiegła za nią.
W ciemności nie widziały, gdzie się zwrócić, aż tu ochrypłe od nadmiernego wrzasku poszczekiwanie Pazza doleciało ich uszu. Potykając się i zapadając w błoto, szły dobry kawał, aż w szczere pole.
Znalazły.
Krysi na szczęście nic się nie stało, nawet jej przestrach nie zaszkodził, choć długo była zemdlona i nie obudziła się aż na rękach Marysi. Nie wiedziała o niczym i nie umiała opowiedzieć, co ją spotkało.
— Ktoś mi buzię zatkał i chustkę na głowę zarzucił... — oto było wszystko, co zapamiętała.
— A co? — tryumfowała Marcinowa. — Gadałam, że ta obmierzła baba wciąż za nami jedzie. Ale pan Kumelski ino śmiechy wyprawiał, że mi się czarownice zwidują. Może wasza miłość powiedzieć, że nie było wózka na każdym popasie? Może powiedzieć, hę?
— A pani Marcinowa może powiedzieć, że to był ten sam wózek co w Mszczonowie?
— Ii... co z wami gadać; szkoda mojej złości. Idź wasza miłość na wieczerzę, bo zrazy wystygną.
Nazajutrz wyruszyli w dalszą drogę i stanęli wieczorem w Częstochowie. Królewna posłała Kumelskiego do klasztoru z zamówieniem nabożeństwa przed cudownym obrazem i wszyscy, nie wyłączając Krysi, udali się rano na Jasną Górę. Anna Jagiellonka słuchała całej mszy klęcząc, zatopiona w modlitwie. Prosiła Królewnę nieba i ziemi o łaskę i opiekę w swym ciężkim osieroceniu, prosiła o wieczny w Bogu spoczynek dla najdroższego brata, o pomyślne panowanie dla nowego króla, o błogosławieństwo dla umiłowanej ojczyzny, o pohańbienie jej wrogów, a w końcu wyszeptała nieśmiałą prośbą o kruszynę szczęścia dla siebie, choć teraz, na jesień życia.
Przeor zaprosił jej królewską miłość z całym dworem do klasztoru; dziewczęta pośniadawszy w refektarzu, dla znamienitych gości przeznaczonym, skorzystały z pozwolenia i wybiegły między kramy popatrzeć na krasne wstążeczki, paciorki, może kupić sobie jaką pamiątkę ze świętego miejsca. Poważna Kasia oglądała różańce i szkaplerze, wypytywała przekupniów o przywiązane do medalików odpusty; Krysia ciągnęła swą opiekunkę w inną stronę, do kramów z laleczkami, drewnianymi konikami, barankami, bo i zabawek pełno było w tych przenośnych sklepikach stawianych u stóp Jasnej Góry w każde święto odpustowe. A oktawa Bożego Narodzenia liczyła się właśnie do takich dni uroczystych.
— Ach, Maryś, Maryś... co za śliczna krowisia! Daruj mi ją!
— Jakoż ci ją daruję, kiedy nie mam pieniędzy. A darmo przecie nie dadzą.
— Dlaczego nie dadzą? Aha, bo już jesteś bardzo ogromna, to ci się zabawki nie należą. Powiedz, że to dla mnie.
— Bez zapłaty nikomu nie dadzą, a ci powtarzam, że ani denara79 nie mam w kieszeni.
— Jeżeli wasza miłość zechce zaprowadzić swoją siostrzyczkę kilka kroków dalej, to ja znam takiego kupca zgodnego — odezwał się za ich plecami głos jakiś szepleniący — bardzo zgodnego kupca; da kukiełeczkę i wózek, i kolebkę, i co ino paniątko zażąda, a po zapłatę przyjdzie później do waszego domu.
Dziewczyna obejrzała się. Tuż za nią stał dziad w podartych łachmanach z siwiejącą brodą i wskazywał palcem na dalsze kramy. — Śmiał się do Krysi, przy czym wyszczerzał brzydkie zęby. Na samym przodzie brakowało mu dwóch, z tego powodu mówił sycząco i niewyraźnie.
— No Marysiu, Marysieńko, śliczna, jedyna, kupisz?
— Nie kupię, bo i w domu nie mam grosika, a jej miłości nie będę przecież nudziła dla twoich zachcianek.
— Widzisz, ja cię tak okrutnie miłuję, a tyś taka niedobra!
— Niech panieneczki pójdą choć popatrzeć; cudne bawidełka! — mruczał dziad.
— Choć popatrzeć, choć okiem rzucić!
— No, daj rękę, mitręgo nieznośna, pójdziemy. Cóż ci za uciecha z poglądania? A daleko to? Bo my nie mamy czasu; pani wróci z klasztoru, będzie się gniewała.
— Nie, nie, bliziutko, za czwartym kramem.
Przeminęli czwarty i piąty, już się z dwóch szeregów namiotów zrobił jeden, coraz rzadziej stały kramy, coraz uboższe; ostatni przytykał do wąskiej uliczki, zabudowanej nędznymi, na wpół rozwalonymi domkami.
Dziewczynę coś tknęło, rzuciła podejrzliwe spojrzenie na dziada i zagadnęła go ostro:
— Gdzież te lalki? Gdzie te bawidełka? Mówiłam, że nie mam czasu, a wy nas wiedziecie gdzieś na koniec świata.
— Zaraz, zaraz, ot, ino dwa kroki...
Znienacka porwał Krysię za drugą rączkę i szarpnął silnie ku sobie. Ale i Marysia, przeczuciem wiedziona, miała się na baczności; w jednej chwili pojęła, co jej grozi; objęła dziecko wpół i przysiadła na ziemi krzycząc, ile sił miała w gardle. Dziad usiłował wydrzeć jej Krysię.
Z najbliższego kramu wybiegł chłop, z drugiego baba, kupujący i przechodnie rzucili się w stronę, skąd krzyk usłyszeli, znaleźli młodą dziewczynę, ściskającą kurczowo kilkoletnie dziecko i... nic więcej. Dziad znikł, jakby się zapadł w ziemię.
Gdy się królewna dowiedziała o tej nowej przygodzie Krysi, upewniła się w swych domysłach, że dziewczynka jest wielkiego rodu potomkiem i że dla jakichś nieznanych przyczyn ktoś możny czyha na jej zgubę. Wydała przeto surowe rozporządzenie, by od tej pory, gdziekolwiekby to było, w Warszawie, Krakowie lub gdzie indziej, Krysia nigdy, przenigdy nie wychodziła z domu inaczej, tylko pod opieką przynajmniej dwóch osób.
W Lublinie oczekiwała Anna Jagiellonka na kondukt pogrzebowy blisko miesiąc; bowiem zawiadomił ją ksiądz biskup krakowski, że najmiłościwszy król Henryk wkroczy w granice Polski, jak się spodziewają, w lutym, a złożenie zwłok do grobu nastąpić ma wtedy, gdy nowy pan postawi stopę na polskiej ziemi. Przeto z uroczystością wielką wyruszył orszak żałobny z Warszawy dnia 30 stycznia 1574, a 11 lutego mury stolicy przyjęły ostatniego z Jagiellonów powracającego na wieczny spoczynek w podziemiach wawelskich.
Na trzy dni przed pogrzebem80 odprawiono żałobne nabożeństwa po wszystkich kościołach krakowskich. Trumnę pozłocistą, przykrytą czarnym aksamitem, który spływał aż do ziemi, wieziono przez miasto z większą jeszcze okazałością niż w Warszawie. Wniesiono ją na marach do katedry i ustawiono na dwunastostopniowym wzniesieniu naprzeciw wielkiego ołtarza.
Henryk Walezjusz i wszyscy monarchowie Europy przysłali posłów w swym zastępstwie. Posłowie niemiecki i francuski wprowadzili infantkę Annę do kościoła, usiadła po prawej stronie ołtarza. Biskup krakowski odprawił egzekwie81.
Podano posłowi niemieckiemu hełm zmarłego króla, francuskiemu tarczę, węgierskiemu miecz, a szwedzkiemu włócznię, ci zaś przystąpili przed mary i rzucili o ziemię te bronie. Potem Jerzy Mniszek, krajczy koronny, cały w zbroję zakuty, a mający przedstawiać osobę zmarłego króla, wjechał konno do kościoła i zapadł się wraz z koniem do ziemi. Wojewoda krakowski i marszałek wielki koronny Jan Firlej złamał o ziemię laskę marszałkowską, a kanclerz Dębiński skruszył pieczęcie.
Po tych ceremoniach spuszczono trumnę do grobu i ustawiono po lewicy ojca.
Anna Jagiellonka zamieszkała w zamku, w komnatach śp. królowej Elżbiety, jak sobie tego życzyła. Podstoli Kroczewski, zjechawszy z częścią dworu na dwa miesiące przed jej miłością, robił, co mógł, by mieszkanie to odświeżyć, a przynajmniej do jakiegoś porządku doprowadzić, tak było długoletnim zamknięciem zatęchłe, brudne i opustoszałe. Jedwabne obicia zbutwiały z biegiem czasu i zwisały w strzępach ze ścian. Stropy złocone poczerniały, posadzki, zasute82 trzydziestoletnim kurzem, robiły wrażenie klepiska. Wielu szybek w oknach brakowało, zastąpiono je grubymi błonami, a gdzieniegdzie nawet szmatkami.
Apartamenta miłościwego pana z gruntu odnowione, zbytkownymi sprzętami a zwierciadłami zdobne, drogocennymi makatami przybrane, kobiercami wschodnimi zasłane czekały przybycia francuskiego księcia; cztery komnaty dla infantki wołały zmiłowania. Lecz pan podskarbi zwlekał z wypłatą skromnej kwoty, żądanej w imieniu jej miłości przez p. Kroczewskiego: dla królewny Anny skarb nigdy nie miał pieniędzy. Wreszcie rzucono coś, jak z łaski, i można było przynajmniej pomyć podłogi, zaszklić okna i tanim, półjedwabnym adamaszkiem wykleić ściany. Stolarze odpoliturowali drewniane sprzęty. Kobierczyków, przywiezionych na szczęście z Warszawy, nie brakło, dość że cichą, małych wymagań panią zadowoliło to wcale nie książęce mieszkanko.
— Ot, jużem w swoim rodzonym gnieździe... — rzekła Anna do ochmistrzyni wyglądając oknem na miasto. — Dawno, okrutnie dawno nie byłam w Krakowie; teraz przyjdzie chyba dłużej tu zamieszkać.
— A może i na zawsze pozostać... — odpowiedziała nisko dygając pani Świdnicka ze znaczącym uśmiechem.
— Mylne widzą mi się domysły waszej miłości; król Henryk młodszy ode mnie.
„Ino dwadzieścia siedem latek” — pomyślała pani Świdnicka, a głośno wykrzyknęła:
— Co też za trefna żartownisia z waszej królewskiej miłości! Chyba najjaśniejszemu panu Bóg rozumu nie poskąpił; nie będzie on patrzył na lata, ino na osobę a na zaszczyt niezmierny poślubienia ostatniej latorośli z przesławnego rodu Jagiellonów.
Anna Jagiellonka potrząsnęła głową smutnie.
— Ani ja na to liczę, ani o tym chcę myśleć. Jakże wasze miłoście rozgospodarowałyście się w onych małych izdebkach? Przykro mi, że takie ciasne macie pomieszczenie. Ale cóż robić, moje komnaty również ani bogate, ani przestronne.
— Niechże się miłościwa pani nami nie trapi! Jesteśmy bliziuchno pod ręką, na każde zawołanie, a to najważniejsze; krajczy i podstoli aż we wschodnim skrzydle na dole, a i oni przybiegną każdej chwili na wasze skinienie. A czy słyszała wasza miłość, że król jegomość ma dzisiaj nocować w Rabsztyńskim zamku? Starosta Bonar z wielkim sumptem83 go przyjmuje. Jutro zjeżdża do Balic, gdzie nań czeka wojewoda Firlej i insze senatory.
— No, to lada chwila i my go ujrzymy.
Dnia 16 lutego już wcześnie z rana zaczęły się ukazywać większe i mniejsze orszaki dworzan i służby królewskiej na przedmiejskich ulicach Krakowa84. Ku południowi się miało, gdy popłynął szeroki, barwny strumień przez bramę Floriańską w ulicę i w rynek.
Pięknym szykiem i porządkiem zaczęły wjeżdżać zbrojne oddziały.
W oknach domów roiło się od głów niewieścich. Młode dziewczęta wychylały się, jak mogły najbardziej, wyciągały szyjki, by pierwej dojrzeć i jak najdłużej oglądać tak ciekawe, od niepamiętnych czasów niebywałe widowisko. Starsze kobiety niby to bawiły się gawędką w komnatach, ale na każdy głośny okrzyk podziwu czy zachwytu podsuwały się do okien i wyzierały ponad głowy swych
Uwagi (0)