Darmowe ebooki » Powieść » Murdelio - Zygmunt Kaczkowski (czy można czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Murdelio - Zygmunt Kaczkowski (czy można czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Kaczkowski



1 ... 44 45 46 47 48 49 50 51 52 ... 67
Idź do strony:
coś już powiedział, bo i ja tak powiadać będę, kiedy mnie pytać będą. Zresztą, idź do swojej kompanii i staraj się to samo wmawiać w gospodarza, aby on nam nie bruździł i co na nas nie gadał, a mnie zostaw na chwilę w spokoju, niech no się jeszcze nad wszystkim doskonale namyślę.

— O gospodarza — odpowiedział Węgrzynek — niech jegomość będzie spokojny, on nic nie wie, jak się to stało, bo on przecie podczas tego wszystkiego leżał pod żłobem i dopiero się zjawił, kiedy już było po wszystkiemu. A tu proszę jegomości — dodał Janczi — jest listek od panny Zofii — i dobywszy zapieczętowany kartelusz z kieszeni, oddał mi go.

Tak to Pan Bóg i w największym utrapieniu jeszcze umie wynaleźć dla człowieka ulgę i pociechę, a nie masz podobno tak ciemnej jamy ani tak głębokiej jaskini, żeby tam promień łaski Jego nie doszedł. Czego doświadczając przez całe życie, doświadczyłem i wtenczas, bo dotknięty cale niespodziewanym nieszczęściem i zamknięty w nieznajomym i tak daleko odległym od siebie mieście, znalazłem i sługę swego przy sobie, i współobwinionego gospodarza pod ręką, i nawet pismo najukochańszej istoty, które było prawdziwym skarbem dla mnie w tej chwili.

Kto nie był nigdy więzionym, próżno temu opisywać uczucia i myśli, które pod ziemię spuszczają się do człowieka; zresztą i nie na wiele by się to komu przydało, bo jak każde nieszczęście, tak i to podobno każdy człowiek wedle swojego usposobienia, a każdy inaczej czuje i przyjmuje. Miałem sposobność przekonać się o tym w moim późniejszym życiu, kiedy mi się zdarzało z wielu rozmawiać ludźmi, którzy dla różnych powodów i w różnych miejscach odsiadywali! Ba! Kiedy i sam jeszcze raz później zamknięty siedziałem, ale gdzie? — oto aż na brytańskich wyspach w angielskiej fortecy. Tak to los ludźmi dziwnie pomiatał mojego czasu.

Ale powracając do rzeczy, to sobie powiadam i drugim po mnie, za krwawym doświadczeniem osobiście nabytą, a nie z żadnych piśmideł wyczytaną pozostawiam naukę, że kto ma czystą i niezachwianą wiarę w sercu i w każdej chwili wolny i wyrzutami sumienia niezaparty regres406 do Boga, ten każde nieszczęście łatwo przeniesie407 na sobie i podczas kiedy inni upadać będą pod lada groźną chmurką, on żyw zostanie pod ognistymi gromami.

Zamknięcie mnie wtenczas do kałauzu i w aspekcie przedstawiające się obwinienie o zabicie człowieka — pod rządem racjonalnym, surowym i cale innymi, jak w dawnej Rzeczypospolitej, prawami, a do tego jeszcze w chwili, kiedy stała przede mną droga otwarta do tyle upragnionego szczęścia — nie było to niepowodzenie chwilowe albo kapryśna losu zawistnego chmura, ale był to cios srogi, pod którym i upaść całkowicie, i zdesperować na wieki nie powinno było być rzeczą dziwną ani też niezwyczajną. Jednak się nie upadło. Zrazu, trudnoż nam to zaprzeczać, wielkie niecierpliwości mnie opanowały; rzucałem się i targała się we mnie dusza jak w opętanym, pierwszej nocy nachylałem się nawet ku projektowi Węgrzynka, aby kratę wyłamać i uciec albo wybić się z tej jaskini; ale dnia drugiego, uspokoiwszy się i umitygowawszy modlitwami, mówionymi i czytanymi z książki nabożnej, którą miałem ze sobą, całkiem inne myśli mnie nawiedziły. Sam się tego nie spodziewałem po sobie, żebym ja, w którym natenczas jeszcze krew kipiała jakby w ogniu, który na wojnach podjazdowych pierwszą odebrawszy edukację, postępowanie prędkie i porywcze drugą w sobie uczyniłem naturą, który (panie Boże! zapomnij mi to przy ostatecznym rachunku) w młodości mojej li przez samą porywczość niemało niewinnych ludzi nakreskowałem, który na koniec tak się po szatańsku targałem po owej nieszczęśliwej rekuzie — żebym ja, mówię, zamknięty między czterema ścianami, choć jedną dobę mógł wysiedzieć spokojnie. A przecież tak było w istocie — bo i zwykle tak bywa, że im kto zuchwalszy w małych nieszczęściach, tym pokorniejszym bywa w większych.

Siedziałem tedy dzień jeden, drugi, i trzeci jak najpokorniej, a to tym więcej, ile że w głębi mojego serca przecież poczuwałem się, jeżeli nie do okrągłego grzechu, to przynajmniej do karogodnej lekkomyślności, wskutek której wmięszałem się w ową burdę fatalną. Więc podczas kiedy tam po prowincji przyspieszonym pędem rozlatuje się wieść o moim uwięzieniu, pobiciu, zabiciu i Bóg nie wie czym jeszcze, a to do tego stopnia, że, jak mi to później opowiadano, w Sanockiem aż rozgłoszono o mnie, żem zgoła w sto szabel napadł na miasto Tarnów — ja tu najwięcej kłopocę się o to, żem mój wózek z końmi zostawił w gospodzie, bez grosza pieniędzy i bez żadnej dyspozycji. Więc czwartego dnia rano powiedziałem klucznikowi kałauzowemu, iżby powiedział swoim starszym, żeby raz jakiś koniec ze mną zrobili; ale klucznik, który był człek pochmurny, służbę swoją pilnie czyniący, a w żadne rozmowy się niewdający, bo to takich zawsze obierają za dozorców więzień, ręką tylko kiwnął na moje zagadnienie, mruczał sobie pod nosem, że to dopiero początek. To mnie znowu zafrasowało i mogę powiedzieć, że nawet pognębiło, bo jakież to się przede mną otwierały widoki? Jednakże Pan Bóg jakoś łaskaw, tego dnia jeszcze zesłał mi niejaką pociechę, a to w ten sposób.

Karczmareczka, jako to zawsze sprytna i przytomna, przekupiwszy stojącego pod oknami kałauzu na warcie, późnym wieczorem wsuwając przez wydartą siatkę jakieś wiktuały mężowi, powiedziała mi; że konie moje z wózkiem zabrali jacyś ludzie przeze mnie poszkodowani, a mianowicie tenże sam hultaj, który mnie napadł na ulicy, a który powiada się bratem niegdy niby to przeze mnie ustrzelonego, a przed kilkoma dniami z ran umarłego żołnierza. Dalej donosiła mnie, że dyspozytor mój przyjechał już z Bóbrki z czterema końmi i karabonem i że przywiózł ze sobą szkatułkę z pieniędzmi, które jej dał do schowania — zresztą, że o moim zamknięciu cały powiat już jest powiadomiony, że wysłano o tym wiadomość w Sanockie, że wczoraj się tu kupa szlachty zjechała, że chodzili do prefekta i do plackomendanta i że lubo ona nie wie, co tam prawili, jednak żebym się nic a nic nie frasował, że wszystko dobrze będzie.

— Ale Zosia, Zosia, na miłość Boga! — zawołałem do karczmareczki — Ona nic nie wie, ona umrze z niespokojności, widząc, że ich nie dopędzam na drodze.

— Ha! Na to już ja nie poradzę! — odpowiedziała karczmareczka i oddając mnie kartelusz zwinięty, dodała: — To od pana Konopki, a schowaj jegomość dobrze, żeby kto nie pojmał.

— Przyjdźże tu jutro — rzekłem — to dam odpowiedź na wszystko, a miej tam już opiekę nad moimi końmi i ludźmi, osobliwie też nad szkatułką; a jeżeli się o nią obawiasz, to oddaj ją panu Konopce lub Stojowskiemu, lub nareszcie Lgockiemu.

— Dobrze, panie, ale pana Lgockiego nie ma; on zaraz tego dnia, kiedy jegomościa zamknęli, pojechał za panną Zofią.

— Tam do diabła! — rzekłem. — Cóż to będzie z tego? Zofia mnie widzieć nie będzie, Lgocki jej nagada, żem ją porzucił, żem się przeniewierzył, ona mu gotowa uwierzyć... Panie! Ratujże mnie, sługę Twojego.

Kiedy się na powrót odwróciłem do okna, karczmareczki już w nim nie było. Więc ja do karteczki, ale ani sposobu — noc ciemna choć oko wykol, a o świecy ani pomyśleć. Była to jedna z przyjemności więziennych, których miliony ma dla człowieka ta jama bezecna, a które, aby wszystkie opisać, Bóg wie wiele czasu by trzeba. Krótko mówiąc, ta marna kartka tyle mnie niespokojności nabawiła i tyle różnych, a tak dziwacznych myśli naprowadziła na moją głowę, żem przez noc całą ani oka nie zmrużył, wciąż jeno rozmyślając nad tym, o czym by mnie mógł donosić Konopka. A tymczasem to wszystko silenie się i łamanie sobie głowy nad odgadnięciem tego, co mi nie było wiadomym, musiało być bezowocnym; Pan Bóg dopiero, przysyłając świt dzienny, którego odblask i do mojej kaźni się zakradł, poradził tej niecierpliwości, pasującej się ze snem i wyczerpującej siły moje.

Wstawszy tedy rano i stanąwszy pod oknem, wyczytałem z onej karteczki te słowa:

„Kochany bracie! Nieszczęście twoje wszystkich nas tu obeszło. Przyjechaliśmy tu, do Tarnowa, byliśmy u prefekta i u plackomendanta, ale ani mowy nie ma z tymi panami. Powiadają oni, że to jest crimen, za które podług ich paragrafów trzeba dać gardło; bo zarazem o vim publicam i perduellionem408 będziesz winiony i prawami, jak mówią, przekonany. Ale nie frasuj się jeszcze, prima regula iuris est fortiter negare409”.

— Bądźże zdrów, panie Nieczujo! — rzekłem do siebie z ciężkim westchnieniem, wyczytawszy tę kartkę. — Vis publica, perduellio, crimen, gardłowa sprawa! Pięknie zakończysz chwałę twojego rodu, panie Marcinie na Nieczułkach i Nieczujowie. Nieczujo Ślaski! Którego przodkowie pisali się Comites et Senatores410, którego imię zapisane jest na wszystkich polach sławniejszych, którego żaden przodek może jeszcze ani jednego wiardunka411 nie zapłacił na grzywny, który jesteś ostatni tak znakomitego w Rzeczypospolitej rodu, pięknie skończysz, panie Marcinie!

To mówiąc, rzuciłem się przy tapczanie moim na kolana i modliłem się gorąco z jaką godzinę. Po modlitwie trochę lżej mi się uczyniło na sercu, tak lżej, że mógłbym lekko głowę położyć na klocu, ale nie tak lżej, jak to bywa, kiedy jaki sposób ratowania się zaświta w głowie albo w sercu pewna zabłyśnie nadzieja. Widząc mnie tak zafrasowanym, Węgrzynek przystąpił do mnie, pytając:

— Co jegomości?

— Ej! Daj mi pokój! — odpowiedziałem. — Ot! Przyszła wiadomość, że nas obydwóch lada dzień obwieszą.

— Chryste Panie! — krzyknął na to Mighaza. — A to czegóż tu siedzieć, uciekajmy, panie, zaraz tej nocy.

Dopiero opowiedziałem mu całą sprawę, tak jak się miała; po czym on znowu:

— Ale co tam czekać na rezurekcję! Nim słońce wzejdzie, rosa oczy wyje. Na co nam cudze łaski? Ja dziś wszystko sporządzę; Cygan, który tam siedzi w kącie, ma piłeczkę przy sobie, przerznie się krata i wszyscy uciekniemy.

— A żołnierz? — rzekłem. — A odwach cały? Przecież to wszystko nie śpi w nocy.

— Gdzie tam, panie! Śpią jak zabici.

Dobrze to powiadał Węgrzynek, ale przecie mnie jakoś nie kwadrowała ta planta412. To uciekanie, lubo może rzeczywiście środek na razie najlepszy, jednak jakoś mnie nie przemawiało do serca; wybić się lub zapłacić, oto były rzeczy, które byłbym podjął natychmiast, ale uciekać na żaden sposób. Zresztą, zapewnił mnie przecie Konopka, że pamiętają o mnie i że mi włos z głowy nie spadnie; więc wierzyłem temu słowu kawalerskiemu i odmówiłem, ba! odprosiłem Węgrzynka od tego projektu, obiecując jednak, iż sam się do niego przychylę, jeżeli się rzeczywiście przekonam na śledztwie, że jest aktualne niebezpieczeństwo o szyję!

Tegoż dnia zaraz zaprowadzono mnie na śledztwo. Praktyka ta odbywała się w dużej sali ratusznej, na piętrze, prawie nad naszym kałauzem; a było tam wszystko tak po formie, że aż dreszcz przejmowała od samej ciszy i powagi, jak to pospolicie bywa u Niemców. Więc na środku stał stół ogromny, zielonym suknem przykryty, na nim krucyfiks, dwie świece woskowe, na nim księgi ogromne w wielką skórę oprawne, stosy papierów, kałamarze, pióra, nożyce, pieczęcie. Za stołem, wprost naprzeciw drzwi siedziało trzy figury, wszystkie z niemiecka przybrane; więc we środku jakiś najstarszy, w ogromnej pudrowanej peruce, w okularach na nosie i w sukni czarnej aksamitnej; przy nim po lewej drugi taki sam, troszkę mniejszy, po prawej zaś jakiś wojskowy, pewno major albo sędzia pułkowy, wszystko po swojemu ubrane, a na twarzach wygolone jak dłoń. Przy końcu stoła po prawej siedział pisarz nad papierami, Czech, ale także z niemiecka ubrany; po lewej zaś, trochę opodal od stołu, dwóch waszeciów Polaków, pewno na świadków zaproszonych, z których w jednym zaraz poznałem owego starszego patrona, który był przy tej fatalnej burdzie — i to mnie trochę pomięszało.

Kiedym wszedł, pokłoniłem się, oni mnie się odkłonili, kiwając głowami, tymczasem zaś sługa podał mi stołek, na którym naprzeciw onego stołu trochę opodal usiadłem.

Najpierw tedy zaczął się długi certament413, jakiego mamy używać do rozmowy języka. Z nich żaden nie umiał ani słowa po polsku, ja ani w ząb po niemiecku; Czech umiał wprawdzie siedm języków, ale wszystkie po czesku; frasunek tedy pomiędzy nimi był wielki, bo ja się zaparłem każdego innego języka; ale kiedy mi powiedziano, że to nic nie pomoże, bo oni użyją tłumacza, co tylko sprawę moją odwlecze, więc rad nierad zgodziłem się na język łaciński, który oni wszyscy umieli.

Dopieroż kiedy to się zaczną wypytywania: Jak się zowię? A ile mam lat? Jakie familijne koneksje? Gdziem chodził do szkół? Czegom się uczył? Com robił w każdym roku mojego życia? Jaką mam fortunę itd. Boże! Jeszczem nigdy nie był na takiej spowiedzi; a trwało to wszystko z jakie dwie godzin, bo każde słowo moje powtarzali, a potem pisali, czytali i znów poprawiali, żem się nadziwić nie mógł cierpliwości tych ludzi, której by między naszymi za żadne skarby świata nie znalazł.

Książka ta, w którą moje wszystkie odpowiedzi zapisywano, nazywała się protocollon, a pytania, które mnie dotyczas dawano, generalia414; po których skończonych przeszliśmy ad specialia415. Tu jeszcze gorzej, bo jak mnie zaczęto wybadywać: A czym był tego dnia w Tarnowie? A po com tam przyjechał? A jakie konie, jakich ludzi, jaką broń miałem ze sobą? itd., to na mnie aż poty biły od samego siedzenia. A im nic: tabakę sobie zażywają, szwargoczą pomiędzy sobą i swoje robią, jak gdyby to była rzecz najzabawniejsza. Tedy mówi mnie starszy sędzia:

— Waćpan powiadasz, żeś żadnej palnej broni nie miał ze sobą, a tymczasem tu się inaczej pokazuje; zeznania bowiem jmć panów

1 ... 44 45 46 47 48 49 50 51 52 ... 67
Idź do strony:

Darmowe książki «Murdelio - Zygmunt Kaczkowski (czy można czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz