Z jarmarku - Szolem-Alejchem (access biblioteka TXT) 📖
„Autobiografia i testament to jakby jedno i to samo” — pisał Szolem Alejchem w swojej ostatniej powieści. Można powiedzieć, że los zakpił z tego zdania, jako że autor zmarł, nie dokończywszy tego dzieła. Z planowanej opowieści o całym życiu pisarza dostaliśmy zaledwie rozdziały o dzieciństwie i młodości.
Tym, co najbardziej zwraca uwagę, jest nastrój książki. O biedzie i nieszczęściach Szolem Alejchem pisze z humorem, o spotykanych ludziach — z wyjątkowym zmysłem obserwacyjnym i zamiłowaniem do opowiadania anegdot. Powieść nie przekształca się jednak w satyrę, a to ze względu na wielką życzliwość wobec ludzi i świata bijącą z jej kart.
- Autor: Szolem-Alejchem
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Z jarmarku - Szolem-Alejchem (access biblioteka TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Szolem-Alejchem
W kantorze Szolem zastał młodego człowieka w niebieskich okularach i litwaczkę w białej peruce:
— Pan do kogo?
— Do Kupernika.
— Od kogo?
— Od „uczonego Jewreja”. Mam liścik od Hermana Markowicza Baraca.
— Liścik od Baraca? Pokaż pan.
Młody człowiek w niebieskich okularach wziął liścik i podał go litwaczce w białej peruce. Litwaczka sięga po liścik, nakłada okulary, czyta, po czym ciska go precz.
— To nie do mnie. To do mego syna.
— A gdzie on jest?
— Kto?
— Wasz syn.
— Mój syn? Co znaczy „gdzie”? W sądzie okręgowym. Tam go pan znajdzie.
Znaleźć adwokata w sądzie okręgowym, to tak samo jak znaleźć igłę w stogu siana. Sąd okręgowy to stary i ogromny budynek z żelaznymi schodami, z tak wielką ilością pokoi, pomieszczeń i sal, że człowiek łatwo może stracić głowę i zabłądzić. Nasz bohater po raz pierwszy w życiu zobaczył tylu ludzi w czarnych frakach i z dużymi teczkami w rękach. Sami adwokaci. I odgadnij, człowieku, który z nich jest Kupernikiem. Zatrzymać któregoś i zapytać — rzecz niemożliwa. Wszyscy gdzieś pędzą, wszyscy są zajęci. Wszyscy gnają przed siebie z teczkami w rękach. Jedni tu, drudzy tam. Istni wariaci. Wreszcie Szolem zaczepił jednego z nich. Był to oczywiście pan w czarnym fraku, o sympatycznej twarzy, z żółtą teczką pod pachą. Gdzie tu może być Kupernik? Odpowiedź była natychmiastowa. W jakiej sprawie? Mam do niego liścik od „uczonego Jewreja”, pana Hermana Markowicza Baraca. Co? Od Baraca? Niech pan posiedzi chwileczkę, zaraz wrócę. Wskazuje mu długą, wypolerowaną ławkę i znika. Nasz młodzieniec zajmuje miejsce na długiej, wypolerowanej ławce i czeka. Mija pół godziny, mija godzina i nic. Nie ma Kupernika. Szolem wstaje z ławki. Tłum zdążył już zrzednąć. Gdzieniegdzie przewija się jeszcze jakiś czarny frak. Wtem zauważa pana z żółtą teczką. Tamten powiada: — Ach, to pan. Jeszcze tutaj? A co właściwie ma pan do Kupernika? — I młodzieniec po raz drugi odpowiada mu: — Mam liścik polecający od Hermana Markowicza Baraca. — A gdzie ten liścik? — Pokazuje mu liścik. Pan z teczką bierze list do ręki i czyta.
— A czego właściwie chciał pan od Kupernika?
— Dokładnie to jeszcze nie wiem. Może dostanę u niego posadę?
— A co pan umie?
— Umiem pięknie pisać po żydowsku i po rosyjsku.
— Po rosyjsku też? No to chodź pan ze mną.
Czy może jeszcze wątpić, że to sam Kupernik? Po wyjściu z gmachu sądu Kupernik złapał lichacza, dorożkę na gumowych kołach, i kazał jechać do hotelu „Rosija”. Dorożka pomknęła jak wicher i wkrótce stanęła przed hotelem „Rosija”. Weszli do gęsto zadymionej sali. Kupernik posadził swego gościa przy stoliku. Zapalił papierosa, kazał podać arkusz papieru, kałamarz, pióro i zaproponował młodzieńcowi, by napisał kilka zdań. Ten zamoczył pióro w atramencie i nim przystąpił do pracy zapytał, jak ma napisać: po żydowsku czy po rosyjsku? Oczywiście, że po rosyjsku! Młodzieniec przyłożył się pilnie do roboty. Szkoła rebego Monisza, złotej rączki w dziedzinie kaligrafii, przyszła mu w sukurs253. Po pierwszej linijce Kupernik przerwał egzamin i wielce zadowolony podsunął Szolemowi papierosy. Nasz bohater odmówił:
— Proszę mi wybaczyć, ale nie palę, panie Kupernik.
— Proszę mi wybaczyć, ale ja nie jestem Kupernik. Nazywam się Epelbojm.
— Epelbojm?
— Ano Epelbojm, Mojsze Epelbojm z Białej Cerkwi, adwokat przysięgły.
Widać tak było sądzone. Kto mógł przewidzieć, że z kijowskiego Kupernika zrobi się Mojsze Epelbojm z Białej Cerkwi. A Mojsze Epelbojm z Białej Cerkwi okazał się prawdziwym dżentelmenem. O wynagrodzenie nawet nie targował się. Zgodził się na wszystko. Obiecał w dodatku podszkolić jeszcze młodzieńca. Potem dostanie od niego listy polecające nie tylko do Kupernika, ale do znacznie ważniejszych osobistości, Epelbojm zna bowiem wszystkich znaczących ludzi w Kijowie, Moskwie, Petersburgu. Jest w najlepszej komitywie ze wszystkimi ministrami. Jeśli młodzieniec zgadza się, to mogą jeszcze dziś wyjechać do Białej Cerkwi. Na jedną, krótką chwilę wpadnie tylko do generała-gubernatora. A skoro będzie u generała-gubernatora, to wypada również złożyć wizytę cywilnemu gubernatorowi. Te sukinsyny patrzą na siebie zazdrosnym okiem. Prawda, byłby zapomniał. Miał również wpaść do szefa policji kijowskiej, ale nie będzie miał nic przeciw temu, aby policmajster wstąpił do niego. Cholera go nie weźmie. Adwokat przysięgły Epelbojm wyskoczył z sali i zostawił dopiero co poznanego młodzieńca na łasce Boga. Trzeba powiedzieć, że cała ta przygoda spodobała się naszemu bohaterowi. Był po prostu zachwycony osobą pana Epelbojma. Nim zdążył wszystko przemyśleć do końca, zjawił się znowu pan Epelbojm. Przyjechał teraz elegancką dorożką załadowaną po brzegi różnymi paczkami. A w nich wszelkie dobro: ryby, kawior, owoce i papierosy.
Myślicie, że je kupił? Nic podobnego. Są to wyłącznie prezenty ofiarowane mu przez panią generałową-gubernatorową, przez żonę gubernatora cywilnego i żonę szefa policji.
— To pan był również u szefa policji? Przecież mówił pan, że...
— Broń Boże! Nie od jego żony, tylko od jego kochanki... Jestem jej adwokatem. Występuję w procesie o pół miliona. Ona jest multimilionerką, ale bardzo skąpa. Za najmniejszy grosz da się powiesić. Dla mnie jednak nie znają słowa „drogo”. Dla mnie gotowi są poświęcić wszystko! Znaczy się, jedziemy do Białej Cerkwi?
— Jedziemy, znaczy się, do Białej Cerkwi!
Z nowym patronem do Białej Cerkwi. Gorące przyjęcie drogiego gościa. Rodzinne sielanki. „Reb Lewi”. Patron kształci sekretarza w dziedzinie adwokatury. Brzydko oszukany. List pełen poezji. Nowe nadzieje
W czasie podróży do Białej Cerkwi adwokat Epelbojm zachowywał się jak dziedzic z szerokim gestem. Nie pożałował pieniędzy i kupił bilety pierwszej klasy. Na dworcu w Fastowie dal sporo zarobić bufetowemu. Kelnera również sowicie wynagrodził. Wszystkim przedstawiał naszego bohatera jako swojego sekretarza. Jak go przedstawił we własnym domu, jeden Pan Bóg tylko wie. Można sobie wyobrazić, że nasz przysięgły adwokat musiał odmalować go w najcudowniejszych barwach, albowiem przyjęcie było wspaniałe, niesłychanie ciepłe. Tak wita się tylko długo oczekiwanego gościa albo bogatego krewnego z Ameryki. Krewnego, po którym zostaje bogaty spadek.
Żona Mojszy Epelbojma, cnotliwa matrona i świetna gospodyni, wykąpała swoje dzieci i ubrała się odświętnie jak na sobotę. Potem przygotowała kolację, której sam cesarz by się nie powstydził. Starszy syn Epelbojma, chłopak na schwał, zwany w domu „reb Lewi”, nie mógł powstrzymać się od wyrażenia swego zachwytu. Wstał od stołu i głaszcząc się po brzuchu burknął, że nie zaszkodziłoby, gdyby codziennie byli tacy goście i takie potrawy. Na to Mojsze Epelbojm wymierzył mu siarczysty policzek i powiedział, że nie zaszkodziłoby, gdyby był trochę mądrzejszy i nie miał tak długiego języka w gębie. A zwracając się do sekretarza dodał: — Jak się panu podoba mój kadisz, reb Lewi? Dobry gagatek! Bez uroku, sama doskonałość! Będę mógł umrzeć wtedy, gdy on będzie odmawiać Kadisz po mnie.
Wszyscy uśmieli się z tego żartu. Nawet sam reb Lewi. Mimo to matka uznała za wskazane ująć się za swoim synalkiem. Mama to jednak mama. Przy tym o mało nie doszło do konfliktu. — Pani Epelbojm jest święcie przekonana — otwarcie i szczerze to powiedziała — że jej kadisz osiągnąwszy lata swego ojca, będzie miał tyle samo rozumu co on.
— A może więcej niż ojciec! — wykrzyknął reb Lewi. Mojsze Epelbojm wkurzył się. Szczęście, że reb Lewi uciekł zawczasu, inaczej mogło być kiepsko. Mojsze Epelbojm zwierzył się, że aczkolwiek jest przeciwnikiem kary cielesnej i uważa chłostę za zwyczaj barbarzyński, sprzeczny z nakazami cywilizacji, to jednak jest przekonany, że taki bezczelny chłopak jak jego syn reb Lewi powinien dostać po tyłku choć raz w tygodniu. Uważa to za żelazną zasadę. Należy przypuszczać, że reb Lewi ją znał, sam bowiem podobno wypracował własną zasadę i gdy tylko ojciec chciał zrealizować swój zamysł, synek znikał z domu. Znikał i szukaj wiatru w polu!
Zniknięcie reb Lewiego nie zażegnało jednak konfliktu. Walka, mówiąc językiem literackim, przeniosła się na inny teren. Przed chwilą toczyła się pomiędzy ojcem a synem, obecnie wybuchła między mężem a żoną. Mojsze Epelbojm wylał całą swoją gorycz na panią domu. Wszystkiemu winna ona — jego wierna i kochana małżonka, oby zdrowa była. A winna jest dlatego, że zawsze staje w obronie swego uroczego synalka. Ale małżonka nie pozwoliła dmuchać sobie w kaszę i przypomniała swemu kochanemu mężowi, oby żył długo, że w wieku swego syna był o wiele większym łobuzem i jeśli jej drogiemu Mojszy Epelbojmowi dopisuje pamięć, to chyba pamięta, że kiedyś o zgrozo, nazywano go Mojsze Plecl.
Nie można powiedzieć, żeby gościowi odpowiadało być świadkiem rodzinnego dramatu, że było mu przyjemnie patrzeć na to, jak wierna i kochająca się para małżeńska prała brudną bieliznę w jego obecności. Jednemu tylko nie mógł się nadziwić, że obydwie walczące strony wcale nie skakały sobie do oczu. Przeciwnie, odnosiło się wrażenie, że małżonkowie są tuż po ślubie, w podróży poślubnej, i z braku innego zajęcia przekomarzają się, obdarzają się słodkimi komplementami. Bywają jakoś na tym świecie różni ludzie i różne bywają sielanki.
Po tej wspaniałej kolacji adwokat Epelbojm posadził swego sekretarza przy biurku i dał mu do przepisania jakiś dokument. Sam zaś uciął sobie drzemkę. Przebudziwszy się zapalił papierosa i wdał się w pogawędkę ze swoim młodym sekretarzem. Pogawędka miała na tyle interesujący przebieg, że byłoby grzechem wobec Boga puścić ją w niepamięć. Trudno autorowi przekazać ją po tylu latach dosłownie. Treść jej była jednak mniej więcej taka:
— Posłuchaj więc, młodzieńcze. Sprawa ma się tak: Jesteś, jak widzę, człowiekiem niegłupim i rączkę do pisania masz, jak trzeba. Języczek do rosyjskiego masz też niezły. Słowem, posiadasz wszystkie atrybuty potrzebne do spełnienia swoich marzeń. Jesteś urodzonym adwokatem. Do tego potrzebne są chęci. Jak zechcesz, to nim zostaniesz. Wiedza to drugorzędna rzecz. Najważniejsze, to nie upadać na duchu i nie przejmować się tym, że ktoś inny umie więcej od ciebie. Masz cięty język, to rozbijesz jego całą wiedzę. Ani przez chwilę nie należy pokazywać po sobie, że się żywi szacunek dla większego od siebie człowieka, albowiem ty jesteś największy i najmądrzejszy! Masz bez przerwy sypać słowami. Język ma pracować intensywniej niż głowa. Masz oponenta zasypać tak słowami, aby go oszołomić i pozbawić wszelkiego rozsądku. Wtedy możesz go obrzucić tysiącami „granatów” z Kodeksu praw i z Departamentu kasacyjnego. To nic, że wszystko jest wzięte z sufitu. To jest przeznaczone dla sędziów. O klientach już nie wspomnę. Klienci to stado baranów, które można strzyc dowolnie. To krowy, które można doić. To konie, które lubią być ujeżdżane. Z nimi nie ma się co certolić. Oni nie mają szacunku dla mięczaków, którzy prawią kazania o moralności. Oni bardziej szanują impertynenta aniżeli profesora naszpikowanego przepisami prawa niczym worek pełen plew. Na ulicy nie ma po co pokazywać się bez dużej teczki. Możesz w niej mieć stare gazety albo brudne kołnierzyki i mankiety. U siebie w domu możesz cały dzień bawić się z kotem, ale gdy usłyszysz dzwonek u drzwi, masz natychmiast zagłębić się w lekturę grubej książki i pocierać przy tym czoło. Klienta nie masz prawa wypuścić z rąk, dopóki nie wydoisz go do końca. Dla ciebie nie powinno istnieć słowo „nie wiem”, ponieważ ty wszystko wiesz.
Po tak pięknej lekcji mógłby już autor niniejszej biografii zrozumieć, z jakim człowiekiem ma do czynienia. Atoli adwokat Mojsze Epelbojm miał tak sympatyczną i zarazem mądrą twarz, że swoimi oczyma oczarował Szolema zupełnie. Kupił go sobie bez reszty swoim gadaniem. Mimo woli Szolem poddał się jego wpływowi ciałem i duszą. Tego samego wieczoru, po przebudzeniu z drzemki, Epelbojm wziął swoją laseczkę i teczkę i zamierzał wyjść. I tu znowu wybuchnął konflikt między wiernymi i kochającymi się małżonkami. Małżonka chciała wiedzieć, dokąd się wybiera. Mąż odpowiedział, że udaje się do klubu na pół godziny. Będzie dobrze, jeśli wróci drugiego dnia na obiad. A co do człowieka, to aż zanadto dobrze go zna. To żaden człowiek. To same ludziki, same króle, królowe i walety...
— O asach, moja droga widocznie zapomniałaś. Asy. Co to za gra bez asów? — Na podobne dictum254 małżonka nie odpowiada. Rzuca na niego takie spojrzenie, że inny człowiek na jego miejscu schowałby się pod ziemię. Mojsze jednak nic sobie z tego nie robi. Podchodzi do swego młodego sekretarza, nachyla się nad nim i szeptem zapytuje, ile ma przy sobie forsy. Sekretarz sięga do kieszeni i pokazuje jej zawartość. Epelbojm przez chwilę zastanawia się, po czym wyciąga rękę i powiada:
— Mógłbyś mi pożyczyć tę forsę na kilka minut. Zwrócę ją jeszcze dziś, jak tylko wrócę z klubu.
— Oczywiście, z przyjemnością. — I sekretarz wręcza mu całą swoją gotówkę.
Po wyjściu Epelbojma małżonka zaczyna wypytywać sekretarza, w jaki sposób stał się pracownikiem jej męża:
— Jakie pokrewieństwo łączy pana z Brodzkim?
— Z jakim Brodzkim?
— Z kijowskim milionerem Brodzkim.
— Co to ma wspólnego z Brodzkim?
— Czy Brodzki nie jest pańskim wujem?
— Dlaczego pani uparła się, że Brodzki musi być moim wujem?
— To w jaki sposób jest pan spokrewniony z Brodzkim?
— Z kim?
— Z Brodzkim.
— A jak pani chciałaby, żebym był spokrewniony?
Następuje przerwa. W oczach obojga zdziwienie. Minuta zastanowienia. Oboje myślą. Po chwili pani Epelbojm znów zadaje pytanie:
— A więc tak? Nie pracował pan u Brodzkiego?
Uwagi (0)