Z jarmarku - Szolem-Alejchem (access biblioteka TXT) 📖
„Autobiografia i testament to jakby jedno i to samo” — pisał Szolem Alejchem w swojej ostatniej powieści. Można powiedzieć, że los zakpił z tego zdania, jako że autor zmarł, nie dokończywszy tego dzieła. Z planowanej opowieści o całym życiu pisarza dostaliśmy zaledwie rozdziały o dzieciństwie i młodości.
Tym, co najbardziej zwraca uwagę, jest nastrój książki. O biedzie i nieszczęściach Szolem Alejchem pisze z humorem, o spotykanych ludziach — z wyjątkowym zmysłem obserwacyjnym i zamiłowaniem do opowiadania anegdot. Powieść nie przekształca się jednak w satyrę, a to ze względu na wielką życzliwość wobec ludzi i świata bijącą z jej kart.
- Autor: Szolem-Alejchem
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Z jarmarku - Szolem-Alejchem (access biblioteka TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Szolem-Alejchem
— To właśnie jest ten wasz poeta Jehalel. Może pan wejść do niego w każdej chwili. Niewielki z niego pan. — Z tych słów oraz z poprzedniego porównania poety z wielkim Bogrowem łatwo było wywnioskować, że buchalter żyje z kasjerem jak kot z myszą. Mimo to poeta nie stracił w oczach swego młodego wyznawcy niczego ze swego blasku. Z drżącym sercem przekroczył próg jego pokoiku i przejęty, z szacunkiem stanął przed obliczem poety. Sławny poeta stał z założonymi na piersiach rękami, w pozie przypominającej Aleksandra Puszkina lub co najmniej Józefa Lenbensona. Poeta był widocznie w nastroju podniosłym, bo kręcił się tam i nazad po pokoju, cały czas trzymając ręce na piersiach i nie zwracając zbytniej uwagi na wielbiciela swego talentu. Ledwo raczył odpowiedzieć na jego pozdrowienie. Zmierzył go przy tym złym spojrzeniem swoich skośnych oczu. Nie poprosił, żeby usiadł i nie zapytał nawet o nazwisko. Naiwny wielbiciel był przekonany, że wszyscy poeci tak postępują, że Aleksander Puszkin też nie odpowiedziałby na słowa powitania. Trzeba przyznać, że sterczenie przy drzwiach niczym bałwan nie było w smak naszemu bohaterowi, ale nic nie poradzisz. Nie można tego mieć za złe poecie. Przecież nie jest zwykłym zjadaczem chleba! Przecież jest poetą! W kilka lat potem, gdy naiwny wielbiciel sam został pisarzem i nie tylko pisarzem, ale też redaktorem rocznika „Żydowska Biblioteka Ludowa”, i poeta przywiózł mu felieton do druku, dawniejszy jego wielbiciel a obecny redaktor Szolem Alejchem przypomniał mu scenę ich pierwszego spotkania. Poeta trzymał się za boki. Śmiali się do rozpuku.
Wtedy jednak młodemu entuzjaście nie było do śmiechu. Można sobie wyobrazić, z jakim sercem wyszedł wówczas od poety. Nie było to jednak ostatnie jego zmartwienie w Kijowie. Prawdziwe zmartwienia, które miał przeżyć w czasie swego pierwszego przyjazdu do Kijowa, dopiero się zaczynały.
Właściciel zajazdu mówi o protekcjach. Szolem składa wizytę rabinowi Kijowa. Odsyłają go do „uczonego Jewreja” przy generalnym gubernatorze. Roztargniona osoba. Rekomendacje do adwokata Kupernika
W obcym wielkim mieście człowiek czuje się jak w lesie. Nigdzie, poza lasem, nie odczuwa się w takim stopniu ciężaru samotności. Nigdy też nasz bohater nie był tak osamotniony, jak wtedy w Kijowie. Nikt nie okazywał mu serdeczności. Najmniejszego śladu gościnności. Jakby się wszyscy zmówili. Przybierali na jego widok posępne miny. Zamykano przed nim drzwi. I gdyby chociaż ci ludzie nie byli poubierani w przepiękne futra jak magnaci i nie rozjeżdżali się po mieście w przepięknych saniach zaprzężonych w ogniste rumaki! I gdyby ich domy nie były urządzone z takim szykiem, a przy drzwiach nie stali portierzy i lokaje bezczelnie śmiejący się w twarz, mógłby im wszystko wybaczyć. Jednego tylko nie znosił: że się z niego śmiali. Bo jakby na złość powszechnie nabijano się z niego. Wszyscy, nawet właściciel zajazdu, w którym zatrzymał się, reb Alter Kaniewer, Żyd, który jeśli coś znaczył u władzy, to tylko dlatego, że jego goście nie mieli prawa mieszkania w Kijowie. Gdy z kimś rozmawiał, nie patrzył mu w oczy. Wzrok miał utkwiony gdzieś daleko poza rozmówcą, a pod siwymi wąsami błąkał mu się uśmieszek. Młodemu swojemu gościowi nie mówił ani per wy, ani per ty. Kręci się i wije niczym akrobata, aby tylko ominąć to „ty” lub „wy”. Przytoczę wam w tym miejscu rozmowę, jaka wywiązała się między nimi. Stary, siwy Żyd uśmiecha się, wbija wzrok w podłogę, skręca papierosa i kwilącym słodkawym głosem zaczyna rozmowę.
Właściciel zajazdu: — Co słychać?
Gość: — A co niby ma być słychać?
Właściciel: — Co się porabia?
Gość: — A co niby ma się porabiać?
Właściciel: — Mam na myśli, co się robi w Kijowie?
Gość: — A co się niby ma robić w Kijowie?
Właściciel: — A może szuka się czegoś w Kijowie?
Gość: — A czego to niby szukać w Kijowie?
Właściciel: — Może pracy, może posady?
Gość: — A to niby jakiej posady?
Właściciel: — Może przez protekcję? Może przez rekomendację? Czy ja wiem?
Gość: — Do kogo rekomendacja?
Właściciel: — Czy ja wiem? Może do rabina?
Gość: — Dlaczego do rabina?
Właściciel: — Niech będzie do rabinowej.
Tu po raz pierwszy od początku rozmowy reb Alter podniósł wzrok, przyjrzał się swemu gościowi i zamilkł. Młody nie dał jednak za wygraną.
Gość: — Co panu wpadło do głowy z rabinem?
Właściciel: — A bo ja wiem? Młodzieniaszek z pokolenia współczesnych młodzieniaszków, który przybywa do Kijowa, z całą pewnością ma przy sobie list polecający do rabina. Tak sobie myślę. A przez rabina można już uzyskać protekcję. Tak to już jest na tym świecie. A jeśli się mylę, to co? Tak ja nie tancował s miedwiediem252!
Widać, że uznał za wskazane przetłumaczyć na rosyjski żydowskie powiedzonko: „przecież nie tańczyłem z niedźwiedziem”. Ostatecznie jednak słowa właściciela zajazdu o protekcji u rabina wryły się głęboko w jego serce. Doszedł do wniosku, że byłoby to wcale niegłupie. Protekcja nie protekcja, ale złożyć wizytę rabinowi nie zaszkodzi. I coś przynieść ze sobą też nie zaszkodzi. To przecież rabin, i do tego jeszcze jaki rabin! Gubernialny rabin. Nie żarty. Coraz bardziej rozpala się jego wyobraźnia, a plan pokonania trudności z pomocą rabina nabiera w oczach Szolema uroku i realnych kształtów. Jest święcie przekonany, że tak mu było sądzone. Dzięki temu, że staremu Żydowi, reb Alterowi, zachciało się z niego drwić. A z pomysłem zawsze tak bywa. Przez przypadek, błahostkę, zachodzą czasami największe wydarzenia na świecie. Dzieje największych wynalazków i odkryć potwierdzają tę regułę. Nie stanowi to rewelacji.
Przez kilka dni Szolem zbierał informacje o miejscu urzędowania rabina i pewnego mroźnego poranka zadzwonił do jego drzwi. Drzwi otwarły się i jakaś ręka wskazała mu właściwy dzwonek umieszczony po lewej stronie, tam, gdzie była kancelaria rabina. Znowu zadzwonił. Tym razem do kancelarii. Wszedł do środka i zastał w poczekalni grono osób.
Byli tu Żydzi wszelkich typów i wszelkich zawodów. Przeważnie rzemieślnicy, zabiedzeni, przybici i obdarci. Były również kobiety o zaniedbanym wyglądzie i twarzach pełnych smutku. Był spuchnięty chłopak w wysokich, podartych butach, z których wystawały gołe palce stóp. Szyję miał opatuloną dwoma szalikami, by broń Boże nie przeziębić się. Na ścianie wisiała rozerwana mapa Ziemi Izraela oraz szkaradny portret cesarza. Kancelaria, obdarci Żydzi, zaniedbane kobiety, prawie bosy i spuchnięty chłopak, podarta mapa Izraela i szkaradny portret cesarza, wszystko to razem napawało głęboką melancholią. A jeśli wam tego mało, to przy doszczętnie zaplamionym i mocno sfatygowanym biurku siedzi stary mężczyzna o wyblakłej, śmiertelnie bladej twarzy. Gdyby staruszek raz po raz nie zanurzał pióra w kałamarzu, można by pomyśleć, że za biurkiem siedzi nieboszczyk, który umarł już kilkadziesiąt lat temu, ale zamarynowany trzyma się jakoś. Wyblakły „nieboszczyk” załatwia wszystkich po kolei. Nie trwa to zbyt długo. Może niespełna półtorej godziny. Podchodzi wtedy do opuchłego chłopaka z dwoma szalikami. Chłopak zabiera mu nie więcej niż pół godziny. Chłopak płacze. Zamarynowany krzyczy na niego. Ale, dzięki Bogu, i chłopak już jest załatwiony. Wtedy „nieboszczyk” daje znak autorowi niniejszych wspomnień, aby zbliżył się do biurka. Podchodzi do biurka i ledwo słyszy, co „nieboszczyk” do niego mówi:
— Co pan chce?
— Mam sprawę do rabina.
„Nieboszczyk” wpatruje się wnikliwie w naszego bohatera. Jego głos dobiega jakby z tamtego świata.
— Metryka?
— Nie.
— Ślub?
— Nie.
— Chłopca? Dziewczynkę zapisać?
— Nie.
— Jałmużna?
— Nie.
— Więc co?
— Nic, chciałem zobaczyć się z rabinem.
— Tak i mów!
„Zamarynowany nieboszczyk” wstaje zza biurka i powoli, jakby na podciętych nogach, znika w pokoju obok na jakieś piętnaście, dwadzieścia minut, po czym wraca z twarzą bez wyrazu i bez żadnego rezultatu.
— Rabina nie ma w domu. Proszę wybaczyć i przyjść innym razem.
Do kijowskiego rabina nasz bohater fatygował się jeszcze nie raz i nie dwa, aż wreszcie zastał go w domu. Doznał za to serdecznego i przyjaznego przyjęcia. Początek zapowiadał się nie najlepiej. W pierwszej chwili rabin był nawet nieco przestraszony. Musiał porządnie wysilać się, aby wydobyć z młodzieńca powód jego wizyty. Młodemu naszemu bohaterowi wydawało się, że rabin kijowski powinien od pierwszego wejrzenia zrozumieć, co go sprowadza.
Tymczasem okazało się, że rabin, jak zwykły śmiertelnik, musiał długo zaglądać mu w oczy, powoli przetrawić każde słowo, aby wreszcie po tym wszystkim odpowiedzieć, że nie jest w stanie niczego zrobić. Niczego! Jedynie, co może dla niego zrobić, to dać mu rekomendację.
Rekomendację? Dobre i to. Czy mu więcej potrzeba? Więcej nie potrzebuje.
Młodzieniec spogląda na rabina i zaczyna go porównywać z rabinami małych miasteczek, których kiedyś poznał. Przed oczyma przesuwa mu się cała plejada państwowych rabinów. Szkarady, nicponie, a wśród nich taki jeden z łysiną na głowie. W porównaniu z nimi rabin z Kijowa to prawdziwy arystokrata, magnat. Oni przy nim to karły. On zaś olbrzym. Przystojny mężczyzna. Jedyna jego wada, że jest rudy i trochę ciężkawy. Mówi powoli, rusza się powoli, myśli powoli. Za to bez nerwów. Tacy ludzie żyją sto lat. Nie spieszą się do śmierci. Mają czas.
— To znaczy, że pan koniecznie chce otrzymać rekomendację? A do kogo?
— Do kogo? To już pan powinien zadecydować.
— Dobrze, zastanowię się.
I rabin zaczyna go od nowa wypytywać. Kto, co, skąd pochodzi i czego chce. Potem następuje przerwa trwająca kilka minut. Rabin naciska guzik i w drzwiach pojawia się wyblakły urzędnik z kancelarii. Rabin poleca mu napisać list do swego przyjaciela. Nazwiska przyjaciela nasz bohater nie dosłyszał. W liście prosi owego przyjaciela, żeby cośkolwiek dla młodzieńca zrobił... Do naszego bohatera zaś powiada, że list kieruje do swego przyjaciela Hermana Markowicza Baraca, pełniącego funkcję doradcy prawnego i „uczonego Jewreja” przy generale-gubernatorze.
Odwaliwszy tak znaczny kawał roboty, rabin odetchnął z ulgą. Widać było, że ciężar spadł mu z pleców, że się napracował. Wykonał jednak pożyteczną rzecz. Wyrobił młodzieńcowi protekcję. Do samego „uczonego Jewreja” przy gubernatorze. Tak daleko rozgorączkowana wyobraźnia młodzieńca nie sięgała. List polecający w kieszeni ogrzewał mile serce i unosił go w przestworza. Natychmiast i bezpośrednio ruszy stąd do „uczonego Jewreja” przy gubernatorze. Gubernator — to ci dopiero! Zaś „uczony Jewrej” jawi mu się przed oczyma nie inaczej, tylko jako profesor obwieszony medalami niby sam generał. Z drżeniem serca naciska dzwonek w drzwiach. Wprowadzają go do gabinetu pełnego książek i ksiąg. Szczęka zębami. Za chwilę wpada do gabinetu Żyd z rzadkimi bokobrodami, krótkowidz, dziwnie jakoś roztargniony. Czyżby to był ten „uczony Jewrej” przy generale-gubernatorze? Gdyby nie miał wygolonej pośrodku brody to przysiągłby, że to mełamed, nauczyciel Gemary. „Uczony Jewrej” ma płynną wymowę. Gdy mówi, pluje. Bardzo roztargnione stworzenie. Opowiadają o nim w Kijowie przeróżne historie i anegdoty. Szolem usłyszał je dopiero później. Nie mógł, na przykład, trafić do siebie, do domu, nim nie przeczytał tabliczki z napisem na drzwiach swego mieszkania: „Herman Markowicz Barac”.
Pewnego razu Barac wpatrywał się w tabliczkę i zauważył, że godziny przyjęć są od trzeciej do piątej. Spojrzał na zegarek — dopiero druga. Chwila zastanowienia. Widocznie pana Baraca nie ma w domu, zatem co tu ma do roboty? Poszedł więc Barac na spacer do parku. Słowem, o Baracu mówi się w Kijowie, że Barac szuka Baraca i nie może go znaleźć. Tego dnia zaś Barac był szczególnie roztargniony i w nie najlepszym nastroju. Spieszył się gdzieś. Miotał się, pluł i prychał. Potem, gdy przeczytał list od rabina rekomendujący mu młodzieńca, „uczony Jewrej” złapał się za głowę. Zaczął przemierzać pokój nerwowymi krokami tam i nazad. Mówił i pluł. Mówił i błagał o litość. Dajcie mi spokój. Nic nie wiem. Niczego nie mogę i niczego nie zrobię. Litość brała, gdy się na niego patrzyło. Młodzieniec zaczął usprawiedliwiać się. Niczego nie chce. Chodzi mu tylko o małą protekcję. Barac nie dopuszcza go do głosu. Powiada, że sam wie, o co chodzi. Wściekły jest na rabina za to, że mu codziennie nasyła młodych ludzi. A co on może dla nich zrobić? Co on może wiedzieć? Kim jest? Czym jest? Przecież nie jest Brodzkim.
Ze zbolałym sercem i w posępnym nastroju wyszedł Szolem od „uczonego Jewreja”. Gdy już był na podeście schodów, usłyszał głos przywołujący go z powrotem. Barac oświadczył mu, że wprawdzie sam nie może niczego dla niego zrobić, ale może mu dać rekomendację do swego kolegi i przyjaciela, do pana Kupernika. Kupernik, gdyby tylko chciał, może dużo zrobić. Bardzo dużo. Kupernik to nie byle kto. Przy takiej protekcji można mury przebić. Można dotrzeć do największych i najznakomitszych ludzi. Nie namyślając się długo „uczony Jewrej” siada do biurka i pisze karteczkę do swego najlepszego kolegi i przyjaciela, do sławnego adwokata Lwa Abramowicza Kupernika.
Sławny adwokat z Kreszczatiku. Kantor wymiany Kupernika. W sądzie okręgowym. Poszukiwania. Kantor wymiany i Mojsze Epelbojm z Białej Cerkwi
Nazwisko Kupernika albo, jak go Żydzi zwali, Kapernikwa, było równie sławne i popularne jak nazwisko Aleksandra von Humboldta w Europie lub Kolumba w Ameryce. Proces w Kutaisi dotyczył oszczerstwa o używaniu przez Żydów chrześcijańskiej krwi dla celów rytualnych. Kupernik bronił oskarżonego i doprowadził do jego uniewinnienia. Dzięki temu stał się tak sławny jak w wiele lat później adwokat Gruzenberg, obrońca w procesie Mendla Bejlisa. I jak o Gruzenbergu opowiadano o nim cuda. Otaczała go legenda.
Jak się ma rekomendacje do takiego człowieka, można puścić wodze fantazji i śnić na jawie najpiękniejsze sny. Spieszyć się też nie ma co, zwłaszcza że Szolem nie znał jeszcze adresu Kupernika. Przechadzał się
Uwagi (0)