Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖
Powieść Bogdana Wojdowskiego z 1971 r. Chleb rzucony umarłym jest oparta na motywach biograficznych, ale jednocześnie wykorzystuje chwyt narracyjny znany z opowiadań Tadeusza Borowskiego.
Głównym bohaterem jest syn tapicera, dwunastoletni Dawid, który wraz z rodzicami trafia do warszawskiego getta i dzieli losy jego mieszkańców aż do akcji likwidacyjnej rozpoczętej w lipcu 1942 r. Filtr, jaki stanowi dziecięca wrażliwość, pozwala na wyjątkowo głęboki, bezpośredni wgląd w życie ludzi skazanych wraz ze swą kulturą i językiem na śmierć poprzedzoną szyderstwem i upokorzeniem.
- Autor: Bogdan Wojdowski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bogdan Wojdowski
Czwartego dnia akcji rozległ się rano huk, to jakiś żandarm idący ulicą wysadził granatem zamkniętą bramę w sąsiedztwie. Wkrótce zjawił się patrol żandarmów z Wściekłym Psem, który służył im za tłumacza. Ukryci słuchali, co policjant krzyczy. Wściekły Pies był pijany i groził, że jak Żydzi po dobremu nie wyjdą sami, to on wyciągnie ich za brody z kątów! Brać bachory i wychodzić! Postrzelali na postrach w okna, pokrzyczeli, poszli. Każdy w ukryciu czekał, co będzie dalej. Cichaczem wymykali się z kryjówek i naprędce gotowali coś do zjedzenia. Z ulicy wbiegli jacyś przechodnie, których trudno było poznać; z Nataniela policjanci zdjęli buty, płaszcz i marynarkę, a ruda Estusia szła w męskiej koszuli. Wołali, żeby zrzucić im kołdrę. Wieczór minął spokojnie; szaulisi rozstawieni na balkonach za murem otworzyli ze wszystkich stron ogień, opróżnili magazynki i pozbywszy się amunicji, odeszli do koszar. Na podwórze już nie zaglądał żaden hycel. Deszczyk lipcowy pokropił pościel wyrzuconą na bruk i słońce zachodziło w ruinach. Kto mógł, ten wracał do siebie, kładł się w ubraniu przy otwartych na oścież drzwiach, nie zapalając światła, i zachowując grobową ciszę w splądrowanym mieszkaniu drzemał. O północy wbiegła do kamienicy gromada obcych i rozproszyła się na schodach, szukając schronienia. Uciekinierzy mówili, że puszczono ich z kolumny po drodze na Stawki; całą noc mieli zamiar pilnować ich konwojenci, ale machnęli ręką i odmaszerowali. Pada, plac przeładunkowy zapchany okropnie, dzisiaj transportów więcej nie będzie, a ostatni skład odjechał wieczorem. Wydawało się, że są zawiedzeni zwłoką w podróży. Tymczasem nie mogli się dostać do domów, bo patrole krążą ulicami i strzelają do przechodniów. Jutro stawią się na miejscu, pójdą sami na Stawki i odjadą. Tak czy owak, nie ma co tutaj robić; ewakuacja uratuje ich przynajmniej od śmierci głodowej, a może dostaną pracę. Pchali się do kranów i pili wodę. Po całym dniu włóczęgi byli spragnieni. Z dumą pokazywali bagaże, nic im nie odebrano. Bagaż można ze sobą zabrać, o ile waga jest przepisowa. Jedni mówili, że wolno brać jedenaście kilo, inni, że trzy. Byli tacy, co mówili, że dwadzieścia kilo. Niektórzy nie mieli z sobą nic. Po co?
Nazajutrz od samego rana wszyscy byli na nogach. Uciekinierzy wymknęli się pierwsi i kamienica znów opustoszała; przez wytłuczone szyby niosły się podwórzem markotne głosy.
— Rywa, Rywa, co jej mam włożyć?
— Niebieski sweterek!
To w stróżówce Chaskiel wołał do żony, ubierając przed drogą małą Rojzełe. Zewsząd rozlegały się nawoływania w popłochu pakujących się ludzi. Juda Papierny wołał sąsiadów, żeby mu znieśli fotel. Ochrypł od krzyku, zanim wróciła córka z miasta. W tym zamęcie szukała wózka, aby powieźć chorego na Umschlagplatz. Ci Niemcy rozumu nie mają, jeśli im się zdaje, że człowiek, któremu nogi odjęło dziesięć lat temu, może o własnych siłach iść do pociągu! Buba narzekała i pchała fotel do sieni, skąd zniósł kuśnierza Mordchaj Sukiennik. Jankiel wybiegał na próg suteryny, wracał. Trzepotał połami fartucha, popędzał Reginę, żeby szybciej szła. A jak ona w ogóle będzie w taką drogę szła? Skargi Reginy biły w niebo. Ma żylaki i krótki oddech. Niech sam idzie, uparty kozioł, z tym szalonym furmanem, ona zostanie. W końcu poszła za krawcem; niosła walizkę, a Jankiel Zajączek szedł przed nią, przyciskając oburącz do piersi główkę maszyny zawiniętą w kawałek brezentu. Przed bramą Mordchaj Sukiennik z workiem niedużym i lekkim oglądał się za żandarmem.
Juda Papierny siedząc w fotelu pytał:
— Ajzen. Mów, co dalej robić. Kryć się? Wychodzić?
— A dajcie mi wszyscy święty spokój. Co ja mogę komu w takich czasach radzić? Osłonię was? Czym? Schowam? Gdzie? Pod szuflą na śmieci!
Chaskiel Ajzen włożył na ten dzień lnianą koszulę w drobny prążek i sobotni garnitur z bielskiej wełny. W ramionach trzymał małą Rojzełe w niebieskim sweterku i wylazła mu koszula ze spodni. Buciki dziecka martwo kołysały się, kiedy biegł. Rywa poganiała Awruma, który kolanem ugniatał tobół.
— Chodź, Awrumek. Chodź, dziecko moje, bo się zgubisz.
Awrum uniósł tobół z ziemi i jęknął. Rywa z rozmachem zarzuciła sobie tobół na plecy, aż zsiniały żyły na jej szyi.
— Puść, Awrumek. Jeszcze zdążysz się nadźwigać.
Weszli żółci OD-mani268 na podwórze całą zgrają i z nimi rodzina Kalmana Drabika pod konwojem udała się do dużego getta do krewnych, a sam Kalman został tymczasem na starych śmieciach, pilnować tego, co zostało. Żółci byli grubo opłaceni i przez następny tydzień pomogli mu część majątku transportować do dzielnicy nieobjętej jeszcze czystką; wszystko było zawczasu ustalone, a rzeźnik nie miał zamiaru opuszczać kamienicy do ostatka. Wiadomo, pieniądz wszystko może. Może czy nie może, ale Kalman Drabik był spokojny o siebie. Tymczasem gruchnęła wieść o tym, że Niemcy wystrzelali na Czystem cały oddział chorych, w łóżkach, razem z pielęgniarzami i doktorem. Wiadomość powtórzył Hrabia Grandi, który przyszedł pożegnać ojca i tego dnia stanął przed Judą Papiernym z pałką, z żółtą opaską na rękawie, w sztywnej okrągłej czapce i w oficerskich butach wyczyszczonych do połysku. Przyszedł powiedzieć, żeby stary nie brał z sobą niczego kosztownego, bo i tak mu wszystko po drodze odbiorą. Niech synowi da na przechowanie, w dobre ręce. Papierny uniósł się i krzyczał, żeby mu podali kule na tego łobuza. Czkawki dostał ze złości i wstrząsała nim jeszcze długo. A Buba, zapłakana, wyszła za bratem na ulicę i powiedziała:
— Oj, Loniek, czego ty chcesz? Dawno ojca okradłeś. A dzisiaj trzeba nie mieć serca dla chorego człowieka, który dwiema nogami stoi w grobie.
— Stary baran, tak się spłukał. I to ze wszystkiego!
Hrabia Grandi prztyknął palcem w lakierowany daszek czapki i poszedł.
Wrócił jeszcze tego dnia, służbowo. Budy stały na ulicy i zaganiano do nich starych, niedołężnych, dzieciarnię, a ci, co szli bez oporu, ustawieni w kolumnie czekali cierpliwie na otwarcie przejazdu, zapełniając zbitym tłumem cały ten odcinek od wylotu Krochmalnej do Chłodnej. Krwaworączka z Wściekłym Psem i paru żółtych OD-manów wbiegło na podwórze w poszukiwaniu uciekinierów; Hrabia Grandi był wśród nich. Najpierw obeszli wszystkie piętra i chcąc wypłoszyć ludzi z kryjówek, zaglądali w każdy kąt, strzelając na oślep. Szyby brzęczały, trzaskały pod naporem podkutych butów zamknięte drzwi. Już wcześniej, przed południem zniosła Buba z pomocą Mordchaja wielki fotel po schodach, a teraz ten fotel stał na podwórzu i kuśnierz Papierny zapadł się w nim sztywno, mijany przez odchodzących. Broda trzęsła mu się bezustannym starczym drżeniem, siwy zarost okrywał wiotkie policzki zryte dwiema długimi bruzdami. Za nim stała Buba na mocno rozstawionych nogach i jej czarne, grube brwi rzucały mroczny cień na wielkie oczy. Nad czołem sterczał wysoki fiok, szerokie nozdrza gwałtownie chwytały oddech. Obiema rękami trzymała fotel i dwóch hyclów musiało do krwi tłuc te ręce, zanim puściły oparcie. Czepiała się munduru jeszcze w bramie, krzycząc coś w twarz żandarmowi, spocona, w podartym swetrze. Juda Papierny ze swojego miejsca patrzył na to w milczeniu. Jak sąsiadów pędzono z kamienicy kopniakiem, jak sami potulnie szli i całymi rodzinami dołączali do kolumny. Żegnał ich lekkim skinieniem, bezustannym drżeniem głowy. Gdzieś za bramą, na ulicy rozległo się wołanie Buby i Papierny opuścił nisko czoło. Podwórze było już puste, ludzie przeszli. Ci, którzy nie stawili oporu, tłumnymi szeregami maszerowali na Stawki, inni w kryjówkach wstrzymywali oddech, policjanci myszkowali po piętrach i tłukli ostatnie szyby, a Krwaworączka pruł z automatu do mebli, z wrzaskiem otwierał szafy i strzałami wymiatał kurz spod łóżek, zachęcając ukrytych do wyjścia. Nikt jakoś nie wychodził i policja bez zapału grzebała wśród porzuconych rzeczy; ludzie w skrytkach słyszeli kroki, rumor, a w oknie Mordarskiego ukazał się Wściekły Pies i sapiąc przerzucał przez parapet ciężkie toboły, które z donośnym pacnięciem leciały na asfalt przed oknami stróżówki. Nagle wbiegł przechodzień z ulicy pytając, czy Niemcy już poszli, nieprzytomny ze strachu. Paroma skokami dopadł sieni i tutaj w wejściu dosięgnął go strzał Krwaworączki, który wysunął lufę przez okno i z uwagą popatrzył na leżącego, zanim poprawił krótką serią, przechylony za parapet i dobrze widoczny z dołu. Kiedy policjanci zgromadzili się na podwórzu, ujrzeli kuśnierza. Kolana okryte miał szarym kocem i kule wsparte o poręcz. Hrabia Grandi bezradnie jakoś zasłonił sobą ten fotel i spojrzał na żandarma. Krwaworączka zdjął hełm, przygładził włosy. Wściekły Pies z szerokim uśmiechem powiedział mu coś szeptem do ucha.
— Ah so269.
I Krwaworączka podał broń żółtemu. Hrabia Grandi stał przed Niemcem, a pomiędzy nimi był tylko automat i kołyszący się rzemienny pas. Krwaworączka zachęcającym ruchem odsunął broń jeszcze dalej od siebie, a on zgarbił się i zmalał. Zdawało się, że upadnie, kiedy żandarm klepał go po ramieniu i mówił pogardliwie rozciągając słowa:
— Du, Lumpenhund. Vater? Das macht nichts. Ein Schuss, ein Mensch... es ist aus mit ihm270.
Hrabia Grandi patrzył w zaciśnięte oczy Niemca, potem przeniósł spojrzenie na fotel, w którym sztywno siedział stary Papierny i lekkim skinieniem zachęcał go do wzięcia broni. A może głowa mu się tak trzęsła bezustannym starczym drżeniem.
— Loniek, rób, co ten pies każe. Długo mam tutaj siedzieć i czekać? Już mnie łamie w kolanach.
Krwaworączka zniechęcony władował serię żółtemu, a Hrabia Grandi zgiął się i ciągle stojąc o własnych siłach, zgubił czapkę. Zgięty upadł. Juda Papierny odchylił głowę i sapnąwszy przez nos, oparł mocno ręce na oparciu.
— Moja krew — powiedział Papierny, a Hrabia Grandi leżał przed nim drapiąc palcami ziemię.
Były to jego ostatnie słowa. Wściekły Pies wziął broń do ręki i opróżnił magazynek; zostawili kuśnierza na środku podwórza i spuchnięty trup tkwił w tym fotelu jeszcze po tygodniu.
Klucz, który Mordchaj rzucił w gruzy tego dnia, podniósł Elijahu i za nim schroniło się do szopy kilkunastu ludzi, którzy w zamęcie uciekli na drugie podwórze. Wracał ten i ów z ulicy, a Kalman Drabik stał ze szpadlem w ręku przy drzwiach i nie wpuszczał żółtych. Drapało w gardle od kurzu i suche źdźbła siana latały w powietrzu, kiedy bezładnie obszukiwali kąty. Przez szpary w deskach wciskały się prążki słońca i ciemność była pręgowana na czarno i żółto, a Żydzi, jak okryci jednym tałesem, siedzieli przytuleni do siebie. Jakaś kobieta, która uciekła z ulicy, wtykała smoczek dziecku. Ono ten smoczek wypluwało, a matka wtykała z powrotem. Słychać było kroki policji, nawoływania, strzały, a Kalman Drabik wyglądał przez szparę na podwórze; o mało nie obciął głowy stróżowi, który dobijał się do szopy. Uniósł szpadel, kiedy otworzyły się drzwi — i wpadł Chaskiel w lnianej koszuli w drobny prążek i w sobotnim ubraniu, podartym już i uszarganym. Kogoś szukał. Powtarzał, że trzeba siedzieć cicho. Jak wytrwają do jutra, będą uratowani. Kalman Drabik śmiał się w kącie za drzwiami i ściskał trzonek szpadla. Chaskiel spojrzał na niego nieprzytomnie. Więcej go już nie widzieli, ale wieczorem zjawił się Awrum i pytał o stróża. Okazało się, że Chaskiel w ostatniej chwili uciekł z ulicy, rzucił po drodze toboły i gruzami przelazł na drugie podwórze, w skrytce na strychu zamknął rodzinę, a sam zszedł na dół. Między jego wyjściem z szopy a przyjściem Awruma minęły może dwie godziny. W tym czasie wrócił Mordarski bez jednego buta. W bucie miał trochę pieniędzy, więc musiał go zdjąć na Chłodnej. Widział, jak stróża zabrali, sam dał w łapę granatowemu i uciekł, a teraz nowinę powtórzył Awrumowi. Awrum nie wierzył. Chaskiel wszystkie przejścia zna jak własną kieszeń, stąd do samych Hal.
Do Hal? Kalman Drabik już nie puścił z rąk Awruma, póki wszystkiego nie powiedział. Tak, jest ukryte przejście do Hal, stare, znane stróżowi sprzed wojny. Awrum narysował na kawałku papieru całą drogę i z tym papierkiem i ze świeczką Kalman Drabik zniknął na podwórzu. Była już noc. Kazał im czekać, aż wróci. A Awrum pokręcił się, wrócił do stróżówki, zmienił brudną koszulę i zabrawszy coś do jedzenia, poszedł do Rywy, która czekała z małą Rojzełe na strychu bez kropli wody. Rano, kiedy wyjrzeli przez szparę między nieszczelnymi deskami szopy, cała trójka z ostatnim niedużym tobołkiem szła w kierunku bramy, Rywa, Awrum i Rojzełe. Tymczasem Mordarski, ciągle w jednym bucie, kłócił się z Naumem. W którym miejscu? W którym miejscu furman kopał przełaz, o to mu chodziło. Przebudzili tych, co spali, i dopiero zaczęła się awantura. Kalman Drabik wrócił z lampą naftową, z blaszaną banieczką, z grubym wełnianym kocem. Wtedy Elijahu przełaz pokazał: trzeba było najpierw odsunąć wyrko Mordchaja Sukiennika i stos uprzęży. Niepozorne przejście wyryte było w gruzach zburzonej oficyny, aż do piwnic. Piwnice zachowały się i tam znaleźli dziury w murze prowadzące do sąsiedniego domu, dalej ciągnęły się obszerne składy mydlarni Lederów i stara Zełda postękując rozstawiała niedopałki świec w załomach ścian. Wszędzie widzieli ślady przerwanej pracy, wiadra bez wody, materace butwiejące w wilgoci, puste bańki do nafty, porzucone narzędzia i wykute w połowie kanały wentylacyjne. W ten sposób znaleźli się w kryjówce o paru wyjściach; zburzona oficyna nie dawała dostępu do tych piwnic, a przełazy były nawet nieźle zamaskowane. Kalman Drabik patrzył dalej na swój papierek i opukiwał ścianę; nikt nie chciał z nim iść ciemnym lochem w podziemne ruiny starego browaru, pod zimnym i mokrym sklepieniem. Wrócili do szopy uspokojeni, a on pchał się dalej.
Przyszedł wkrótce czas, kiedy szukano Żydów w gruzach, ale tego dnia nikomu z nich to nie wpadło do głowy i każda godzina oddalała od transportu, zdawało się, na zawsze. Przecież to piekło nie może wiecznie trwać! Mordarski szukał butów. Nocą Elijahu wymknął się na podwórze
Uwagi (0)