Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖
Powieść Bogdana Wojdowskiego z 1971 r. Chleb rzucony umarłym jest oparta na motywach biograficznych, ale jednocześnie wykorzystuje chwyt narracyjny znany z opowiadań Tadeusza Borowskiego.
Głównym bohaterem jest syn tapicera, dwunastoletni Dawid, który wraz z rodzicami trafia do warszawskiego getta i dzieli losy jego mieszkańców aż do akcji likwidacyjnej rozpoczętej w lipcu 1942 r. Filtr, jaki stanowi dziecięca wrażliwość, pozwala na wyjątkowo głęboki, bezpośredni wgląd w życie ludzi skazanych wraz ze swą kulturą i językiem na śmierć poprzedzoną szyderstwem i upokorzeniem.
- Autor: Bogdan Wojdowski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bogdan Wojdowski
Co to za miejsce? Z cichym szelestem unosił się plakat, którym okryty był płaski i mały kłębek gałganów leżący w kącie podwórza, zrywał się papier i ukazywał martwą twarz dziewczyny, kołysał się napis, który więziły kamienie rzucone przy jej nogach. CENTOS MIESIĄC DZIECKA DZIECKO TO NASZ SKARB WPŁAĆ NA CENTOS CENTOS. Zresztą panowała tutaj cisza w powietrzu płowym od pyłu ruin, cisza przerywana stłumionym i miarowym szumem maszyn. Potem: „Wykładaj żółtko”. Odwrócił się wtedy szybko do Ernesta. Był ubrany, kiedy to powiedział, i popatrzył na nich kolejno. Elijahu, Dawid, Ernest, żaden ani słowa. Tamten facet zaczął wolno chodzić po pokoju. Ale już nie miał pieniędzy w domu. Przypomniał sobie, że nie trzyma pieniędzy w domu. Jak chcą, to mogą z nim podejść kawałek. Tu, niedaleko, parę domów dalej. Wstąpi tylko do wspólnika, który trzyma kasę. Wspólnik zapłaci od ręki. I sprawa załatwiona. A jak nie, to mogą na niego zaczekać w melinie, on wróci zaraz. Więc jak chcą czekać, to mogą czekać. A jak chcą iść, to mogą iść. Tak powiedział, ale nie powiedział po raz drugi, żeby Ernest wyłożył mu żółtko na stół.
Wyszedł do nich po kwadransie razem ze swoim wspólnikiem. Wynurzył się bez szmeru z jakiejś nory w gruzach, gdzie wspólnik musiał już na niego czekać uprzedzony; i teraz zbliżali się szybko, a szli jeden od drugiego w odstępie dobrych paru metrów. Okraczyli dziewczynę przykrytą papierem. Elijahu wyszedł im naprzeciw. Dwóch na trzech. Nie jest tak źle, w razie czego. Szli dalej, nawet nie spojrzeli na Elijahu. Prosto do małego Ernesta:
— Wykładaj żółtko, jazda!
— Nie — krzyknął Elijahu. — Nie, nie. Żadne takie, żadne takie... Szacher-macher? Najpierw pieniądze, potem towar. — I do Ernesta: — Chodu!
— Cicho, szczury!
Tamten facet biegł ciężko, sapiąc. Głos rwał mu się w krótkim, szybkim oddechu.
— Poszli na wydrę — powiedział Elijahu. — Ty dajesz nogę pierwszy. Pamiętaj — ostrzegał Dawida. I głośno do tamtych: — Zostaw go, Albinos nic nie ma. Albinos jest próżny!
Mały Ernest ze strachu zdążył już tymczasem obiec cały placyk dookoła.
— Który — pytał wspólnik. — Który to ma kuszer253?
— Albinosa łap — syknął tamten facet do wspólnika.
Ścisnął Ernesta kolanami i przydusił pod murem kotłowni, a jego wspólnik nerwowo szarpał ubranie i przeszukiwał. Zamiast wywrócić kieszenie na wierzch, Ernest opierał się, drapał i gryzł jak zdziczały kot. Raptem zaczął okropnie krzyczeć, a ponieważ już krzyczał, to nie mógł przestać krzyczeć, a ponieważ nie mógł przestać krzyczeć, tamten facet złapał cegłę, jaka mu wpadła w rękę, i tą cegłą Ernesta uciszył. Zanim Elijahu tam dobiegł, rzucił się na niego wspólnik.
— Uciekaj, Dawid, jeh-h-h. Uciekaj — stękał Elijahu. — Już po mnie.
Dopiero za bramą, na ulicy, tamten facet złapał Dawida. Wlókł go z powrotem po ziemi jak worek. A pięść miał ciężką. Dawid wciągnął głowę w ramiona, myśląc: „Już nie to-tamto. Teraz!” Swobodną ręką sięgnął do kieszeni i z rozmachem, prosto przed siebie, na ulicę cisnął pełną garść złomu; i jeszcze raz, ile tylko palcami zdążył zagarnąć. Tamten facet pchnął go od siebie jednym ruchem i wyskoczył na środek. Dawid zawrócił na podwórko słaniając się, ogłuszony, pod murem kotłowni leżał Ernest, a wspólnik tamtego faceta stał uważnie pochylony nad Elijahu, który klęczał i łokciami osłaniał głowę. Sapał — jeh-h-h, jeh-h-h, jak uduszony. Krew z ust i z nosa tamowała mu oddech.
— Fajner — rozległ się okrzyk za bramą. — Fajner, tu! Zostaw ich. Chodź, chodź.
Dawid usłyszał nazwisko tego wspólnika, który sztywno stawiając nogi i przyciskając nieruchome ręce do spodni schodził z placyku jak lunatyk. Zostali sami; Elijahu leżał na wznak i czekał cierpliwie, aż krew przyschnie.
— Ja cię nie chcę martwić, Dawid. Ale jak oni wrócą, ten zejwech254 ze swoim tycerem255, to urządzą nas gorzej niż Albinosa.
Już ich tam nie było. Ulicą Leszno ciągnął omnibus256. Mordchaj Sukiennik, wyrzuciwszy daleko przed siebie lewe ramię, sztywno napięte cugle owinąwszy sobie na pięści, statecznie powoził parą miejskich wałachów; i z wysokości — górując nad ulicą, nad tłumem hałaśliwych żebraków, wydawał okrzyki, zaklęcia, żarliwe zachęty szkieletom koni o pokaleczonej skórze i zmierzwionej sierści. Wspięli się wysoko na kozioł i przysunęli do niego blisko. Nie mieli na przewóz. Gwar, śmiech, chlipanie sennego dziecka, rozmowy wewnątrz omnibusu nie ustawały. Pamiętał: „Załóż mu but”. Dawid pamiętał, co powiedział, kiedy po jakimś czasie przywlekli się z powrotem potłuczeni, spuchnięci i głodni, bo nic w ustach nie mieli od rana — na placyk w ruinach pod murem starej, zrujnowanej kotłowni. Nikogo nie było w pobliżu; Ernest leżał w gruzach sam, jedną dłoń miał leciutko zwiniętą i wspartą o ucho, w drugiej — zaciśniętej — tkwił kamień. Twarzy nie poznali, do zalanej krwią skóry i włosów przylgnął kurz. Elijahu podniósł but, który stoczył się po usypisku, i postawił bliżej, przy nodze. „Włóż mu, niech nie leży boso”. I Elijahu posłusznie włożył but na lewą nogę. Wszedł lekko, ponieważ za duży był na Ernesta ten lewy but. Krążyły nad nim wielkie sine muchy. „Jego stary leży na tyfus, to się tak szybko nie dowie”. — „Na tyfus?” — „Tak, on nigdy nie mówił, co tam u nich w domu”. — „On? Po nim nigdy niczego nie było znać”. Parskały okaleczone konie, Mordchaj dobrodusznie i smutno pokrzykiwał. Trzęsło się ramię skrępowane rzemieniami wodzy, trzęsły się koła pojazdu na kocich łbach, trzęsły się niedołężnie głowy mijanych żebraków, trzęsły się szkielety pasażerów na twardych ławkach. Nad Ernestem polatywały muchy, a w jego zaciśniętej dłoni tkwił kamień. Oddalali się stamtąd, oddalali w niespiesznym ruchu pociągowych chabet, słuchając okrzyków Mordchaja, który bez zbytniego oburzenia, z politowaniem i wzgardą wołał: „Szmondaki257!” Przystanek, zatrzymał zaprzęg, ruszył i dalej wołał: „Szmondaki z was!” A Elijahu dotykał ukradkiem zwiniętego gałgana za koszulą. Tam, w gruzach, wyjął Dawid złom, który mu pozostał. Elijahu rozłożył na ziemi gałganek, złożył rogi szmaty razem i zawiązał. „Wszystko już?” — „Masz, szukaj!” Szedł prosto na Elijahu, który cofał się przed nim. „Szukaj!” Elijahu powiedział, że nie ma ochoty szukać. „Szukaj, a jak nie... policzę ci wszystkie zęby, dobra? Niech cię nagła krew, złoty interes!” Przystanek, przepełniony omnibus zatrzymał się róg Leszna i Solnej, pasażerowie gromadnie wysiadali, łby znużonych koni opadły ku ziemi, na odparzonych bliznach, na skrwawionej sierści skupiły się muchy. Zaprzęg ruszył dalej, parskając. „Nie. Nie trzeba”. Tak powiedział wtedy Elijahu i już innym głosem: „Zjadłbym coś. Kawałek chleba”. Schował złom za koszulę. „Już nas tu nie ma, Dawid”. Poszli.
A Mordchaj tylko spojrzał na nich i już swoje wiedział; splunął za orczyki258 pomiędzy kopyta na bruk, a kiedy omnibus kołysząc się i trzęsąc — chór narzekań wewnątrz pudła nie ustawał — skręcił w Żelazną, Mordchaj, patrząc prosto przed siebie w ciemny wylot ulicy nad zataczającym się zaprzęgiem, między jednym a drugim szarpnięciem wodzy powiedział:
— Szmondaki z was — i chlasnął zad lewego. — Co teraz, szczeniakeria? — Chlasnął zad prawego, ale z uczuciem. — Co teraz? Ani rybka, ani pipka. Szmondaki!
Rękojeść bata wetknął pod kolano. Zdjął czapkę, wyjął z niej papierosa i uważnym ruchem założył na głowę. Długie, siwe włosy wymykały się spod lakierowanego daszka i drżało na nich sine światło zaciemnionej latarni.
— Posuń się trochę. Nie widzisz, że spadam — powiedział Elijahu i pchnął Dawida.
— Nie gryźć mi się tutaj, szczury, między sobą, dopóki jedziecie obaj na jednym wozie.
Zmierzchało, kiedy wrócili na podwórze. Gdzie był cały dzień? Wiedział, co teraz nastąpi. Jak mógł zapomnieć o tym. Dom pogrążony był w ciemności i stamtąd wydarł się ku niemu głos ojca. Czekał na pierwsze uderzenie i liczył szybko: „Osiemnaście razy dwa to jest trzydzieści sześć, osiemnaście razy dwa to jest...” Co mówił wspólnik Fajnera w południe? Że na łepek wypadnie po trzydzieści. Czego? Bał się, skulony czekał na cios i w mroku widział wątłą smugę rozproszonego światła, które wdarło się z wysoka przez zakurzone szyby i padło ojcu na czoło. „Aber doch sicher treten Sie ans Licht. Ans Licht259!” Wiedział, że cios spadnie nagle, zanim zdąży krzyknąć, uciec. Żółte, czarne pręgi migały przed oczami. Wydawało mu się, że ślepnie ze strachu. Czy wszedł akurat, kiedy ojciec modlił się? „Szczury zalęgły się w żywym ciele Izraela! Co moje stare oczy oglądać muszą?” Tak, modlił się właśnie. Jednym ruchem odrzucił tałes. Wyprostował się i strząsnął z czoła tefilin. Zamachnął się na oślep i w powietrzu świsnął gruby rzemień filakterii. Dawid słyszał syk zwilżonego karbidu, który ulatniał się z wygaszonych lamp, głośny, wzburzony oddech ojca, bezładne uderzenia, których nie czuł.
— Mów, gdzie byłeś?
Bił w uniesieniu, cios za ciosem, do krwi. Pięścią, trzonkiem tapicerskiego młotka, polanem drzewa, a kiedy je zgubił, bo wszystko leciało mu z rąk, chwycił znów rzemień wlokący się na podłodze długimi, zagmatwanymi zwojami.
— Jeszcze mało — mówiła matka. Niespokojnie krążąc, omijając go z daleka powtarzała: — Bandyta! — Łamała dłonie, aż palce trzaskały. — Bandyta z łaski na uciechę.
Dawid wciśnięty w kąt między skrzynią i drzwiami za każdym uderzeniem obsuwał się na ziemię. Głowa boleśnie stukała o krawędź kufra. Słyszał słowa ojca, kiedy bił go bez znużenia, z zaciekłością.
— Miałeś za swoje? Miałeś już za swoje, to ja ci jeszcze trochę dołożę.
Osuwał się po ścianie, klęczał przed nim. Szarpnięty za kołnierz, postawiony na równe nogi i bity dalej, słyszał słowa matki:
— Wyrodne szczenię. — A potem ojca: — Ja ci dam interes. Ja ci dam złoty interes.
Szamotał się, ale nie uciekał. Zacisnął zęby i nie krzyknął nawet. Osłabł; cały dzień minął i nic w ustach od rana. Leżał cicho pod ścianą, tam gdzie upadł w kącie między skrzynią i drzwiami, przymykał oczy i słuchał tego, co mówią. Tak jakby o kim innym mówili. Za kogo modlił się stary Żyd na Okopach?
— Żeby mi tego więcej nie było!
Słabi, wycieńczeni, chudzi, jak bezsenne mary krążyli pośród ścian. Pochylali nad nim zżółkłe twarze, potrząsali pięściami. Fukali z lękiem, złością i odrazą.
Leżał z przymkniętymi oczami, a chłód wilgotnej plamy na ścianie, o którą miał oparte plecy, przejmował go rześkim dreszczem i łagodził ból; lekki i pusty, usłyszał słowa ojca.
— Chcesz tyfus do domu przywlec?
Za kogo modlił się na Okopach stary Żyd klęcząc o świcie nad otwartym dołem? Chce tyfus przywlec. Lekki i pusty, poczuł swędzenie w gardle, bliski śmiechu. „Die Krankheit tritt verheerend auf, Oswald. — Jawohl, je eher, je lieber.” Donośne, rozradowane głosy Niemców zagłuszyły słowa ojca, zgiełk biegnących tragarzy, którzy nadciągali ze wszystkich stron i... „I?” Uparcie powtarzał wspólnik Fajnera, a brzytwa z szelestem, ostro sunęła po skórze.
Tej nocy długo jeszcze unosiły się nad nim ich wzburzone, złe głosy.
Odleciały motyle, przepadły w mroku nieczynnego kina „Excelsior”, na tyłach fabryki Brauera. Została brama w gruzach i za plecami mur starej zrujnowanej kotłowni, a pod murem mały trupek Ernesta, którego z dawien dawna nazywali Albinosem. Staremu Bierce długi czas potem nie chcieli miejsca pokazać, gdzie ciało leży; dopiero Mundek Buchacz przyniósł mu podartą, zakrwawioną koszulę i ukradkiem rzucił pod drzwi. Mordchaj Sukiennik oczyścił cholewy butów i poszedł do Bierki, który leżał po tyfusie. Posiedział przy chorym w milczeniu, a potem powiedział tak:
— Idąc po śladach można dotrzeć do zasypanej studni. Tylko że nie wiadomo, kto w niej stada poi i kto ukaże zasłoniętą twarz. Człowieku, nic ci więcej powiedzieć nie mogę. Et!
Bierka patrzył przed siebie pustym, obojętnym spojrzeniem charłaka, który niechętnie przeżył śmierć bliskich. Zanim wyzdrowiał i trafił na pusty placyk, ciało już pochowano. Na Krochmalnej podniósł się szum, gwałt. Święta ziemia nosi jeszcze na sobie te wyrodne szczenięta. Elijahu i Dawid zostali ze swą dziecinną dolą, z resztą złomu zawiniętego w gałgan i w jakiś czas później znalazł się kupiec za Żelazną Bramą, skwapliwy i lojalny, który ich wybawił z kłopotu. Elijahu podzielił mues, sześć twardych zatrzymał sobie, dziesięć motyli podrzucił ojcu Ernesta. Wtedy w kamienicy podniósł się znów krzyk. O wa, złoty interes. A kobiety, które chodziły do roboty w warsztatach Brauera, pytlowały jak najęte na prawo i lewo, że Elijahu i Dawid łomem zatłukli małego Bierkę, a ciało wrzucili do dołu z niegaszonym wapnem, żeby wszelki ślad po nim zaginął. Kto zamordował Ernesta? Kto zamordował Albinosa? Niech zapytają Fajnera, to im powie. Ale nikt o nic nie pytał Fajnera; i tak właśnie zakończył się złoty interes, za który im wszyscy nadmuchali pająków do ucha.
— Czarna godzina!
Rankiem drugiego dnia akcji na podwórze
Uwagi (0)