Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac - Louis Gallet (czytaj książki za darmo txt) 📖
- Autor: Louis Gallet
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac - Louis Gallet (czytaj książki za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Louis Gallet
Manuel wziął kieliszek, napełnił go winem, umaczał raz jeszcze pióro i przeciągnął je szybko po wargach.
Spodziewał się doświadczyć tego uczucia sparzenia, które za pierwszym razem ostrzegło go o obecności trucizny.
Płyn wydał mu się słodki jak miód.
Manuel pobladł.
Następnie, ulegając rozpaczliwemu zachceniu, podniósł kieliszek do ust i jednym łykiem wychylił.
— Wstrzymajcie go! Chce się otruć! — porwał się z krzykiem sędzia.
Ale Manuel stał w miejscu, nie zmieniając wyrazu twarzy.
Wreszcie, z gorzkim uśmiechem, postawił kieliszek na stole i rzekł:
— Nie obawiaj się, panie sędzio. Niebo jest przeciw mnie. W tym kieliszku było czyste wino.
— Okłamałeś nas zatem? — wykrzyknął surowo sędzia. — Zrobiłeś sobie igraszkę z trybunału sprawiedliwości!
— Niebo jest przeciw mnie — powtarzał Manuel ze smutną rezygnacją. — Dowód, który zdawało mi się, że już trzymam, wysunął mi się z ręki. Jedna tylko z dwóch butelek była zatruta i tę właśnie stłukłem w przystępie gniewu.
— Nie myśl, że ci się uda wystrychnąć nas na dudków. Niedorzeczna komedia, którą odgrywasz, ten tylko będzie miała skutek, że los twój pogorszy.
Sędzia był widocznie mocno rozdrażniony.
Dał znak pisarzowi, który ujął za pióro; następnie, do Manuela zwracając się, wyrzekł:
— Zarzucane ci przestępstwo jest aż nazbyt widoczne. Chciałeś zaprzeczyć oczywistym faktom i zwrócić oskarżenie przeciw oskarżającemu. Wszystko to, jak widzisz, nie doprowadziło cię do niczego. Przyznaj się do winy; wzywam cię po raz ostatni.
— Nigdy — rzekł Manuel tonem jak najbardziej stanowczym.
Sędzia dał rozkaz.
Kat i jego pomocnicy przystąpili do młodzieńca. Posłuszny instynktowi zachowawczemu chciał stawić opór.
Po krótkiej walce krzepkie ręce oprawców obezwładniły Manuela.
Rozciągnięto go na ziemi; pomocnicy kata skrępowali mu ręce i nogi silnymi sznurami.
Te sznury przyczepione zostały następnie do innych, przymocowanych do ścian izby. Uczuł się uniesiony w powietrze, a jednocześnie naprężone silnie sznury zaczęły wyciągać mu ze stawów ręce i nogi.
Pod ciało, wyciągnięte w ten sposób w horyzontalnej prawie pozycji, podsunięto drewniane rusztowanie, które unosząc tors, zwiększyło jeszcze siłę ucisku.
Były to przygotowania do tortury zwanej próbą wody.
— Pierwsza doza! — rozkazał sędzia.
Kat wsunął pomiędzy ściśnięte zęby Manuela żelazną kopystkę, otworzył je przemocą i wcisnął mu w usta koniec dużego leja, który sięgał aż do przełyku.
Gwałtowne, lecz krótkie miotania się męczonego były jedynym objawem stawianego przezeń oporu.
Jeden z pomocników kata jął przelewać z wolna do leja wodę z pełnego dzbanka.
Manuel nie dał żadnego znaku.
Po dwa i po trzy razy ponawiano męczarnię, on jednak na chwilę nawet odwagi nie stracił.
Z zamkniętymi oczyma zdawał się oczekiwać śmierci.
Dwie były próby wody: zwyczajna i nadzwyczajna. Aby wytrzymać drugą z nich, trzeba było posiadać moc nadludzką.
Woda, wlewana do żołądka w ilości nadmiernej, sprowadzała objawy podobne do duszenia się.
Pod wpływem zazierającej do oczu śmierci przyznanie się wybiegało z ust męczonego — czy winny był, czy niewinny.
Manuel, obdarzony charakterem żelaznym i wolą niezłomną, wytrzymał zwycięsko pierwsze bóle tej męczarni.
Tętna w skroniach biły mu gwałtownie; krew, napędzana całą siłą do mózgu, czerwieniła mu twarz, ostry ból przeszywał mu piersi, mimo wszystko młodzieniec nie przestawał milczeć z zamkniętymi wciąż oczami. A ile razy sędzia zawołał: „Przyznaj się!” — on głosem silnym jeszcze odpowiadał:
— Nigdy!
Przystąpiono do próby nadzwyczajnej.
Manuel otworzył oczy.
W spojrzeniu młodzieńca, bystrym i groźnym, sędzia dopatrzył się skruchy i prośby, i raz jeszcze powtórzył swe stałe pytanie.
— Nigdy! — była odpowiedź, ostatnia już, niestety, gdyż męczony zaczął głos tracić.
— Druga doza nadzwyczajna! — rozkazał sędzia.
Oprawcy rozkaz spełnili.
Był to już koniec.
Manuel zamknął oczy na nowo; twarz mu się wydłużyła.
— Zemdlał! — rzekł jeden z oprawców.
— Odwiązać go — polecił sędzia. — Nigdy jeszcze nie widziałem w przestępcy tak zaciętego oporu.
— No, jeżeli przyjdzie jeszcze do siebie — mruknął jednocześnie oprawca — to będzie dowód, że siedzi w nim diablo rogata dusza!
Manuela, wciąż nieprzytomnego, odniesiono nie do więzienia, lecz do komnaty sąsiadującej z izbą tortur, gdzie zajął się nim lekarz więzienny.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Zilla, we własnym pokoju uwięziona, zaniechała, jak przypominamy sobie, dalszych prób wydobycia się na wolność.
Nazajutrz dopiero stara odźwierna, usłyszawszy nowe wołania Cyganki, pośpieszyła na górę, aby ją wypuścić z zamknięcia.
Zilla zbiegła natychmiast na dół i wypadła na ulicę, aby udać się do mieszkania Cyrana.
Człowiek jakiś zatrzymał ją przed samym domem. Był to jeden z tych, co należeli do nocnej wyprawy.
— Dokąd biegniesz, Zillo? — zapytał.
— Co ci do tego! — odparła niechętnie.
I chciała go wyminąć.
— Bo to, widzisz — ciągnął zbój — jeśli idziesz szukać brata, mogę ci oszczędzić niepotrzebnego trudu.
— Co to ma znaczyć?
— Już po Ben Joelu — odrzekł krótko tamten, nieprzywykły do długich omawiań.
— Nie żyje!
Stanęła w miejscu, bardziej zdziwiona i przelękła niż zasmucona.
Ostatnie wypadki zerwały ostatecznie słabą nić przywiązania, która łączyła ją z Ben Joelem.
— Jak się to stało? — zapytała po chwili.
— Brat zginął porządnie, w zażartej walce — pocieszył ją zbój.
— Chcesz pewnie powiedzieć: w podłej zasadzce, którą urządził na człowieka niewinnego i której sam padł ofiarą! I któż go zabił?
— Tamten.
— Ale kto?
— No, tamten, na którego czekano. Zapomniałem, jak się nazywa.
— A z nim co się stało?
— Także zabity. Cofnąłem się trochę w tył i zza węgła przypatrywałem się tej zabijatyce. Ten, co zabił Ben Joela, dostał w łeb kamieniem od człowieka, po którego chodziliśmy na ulicę Świętego Pawła i któremu brat twój okazywał wielkie posłuszeństwo.
— Hrabia! — szepnęła Zilla. — Postawił więc na swoim. Zamordował nieprzyjaciela, a los uprzątnął mu z drogi wspólnika.
Pochyliła głowę w milczeniu i zdawała się zapominać o otaczającym ją świecie. Towarzysze zbója otoczyli ją, przyglądając się ciekawie i czekając, jak to się skończy.
— Manuel! — wybiegło wreszcie z ust Cyganki. — O Manuelu myśleć teraz trzeba.
Odtrąciła ruchem wyniosłym zastępującego jej drogę włóczęgę i wybiegła na ulicę.
Z początku, niepewna dokąd się zwrócić, postanowiła wreszcie raz jeszcze spróbować szczęścia i zapukać do drzwi starosty.
Prześwietny Jan de Lamothe, zajęty właśnie odczytywaniem ostatniego protokołu sprawy, kazał ją wpuścić bezzwłocznie.
— Panie starosto! — zaczęła — odwołuję się do pańskiej sprawiedliwości.
— Czego jeszcze żądasz?
— Żądam, aby mnie wysłuchano. Przybyłam, aby udowodnić niewinność Manuela.
— Już mi raz o tym wspominałaś. Jakkolwiek nie mogę mieć do ciebie wielkiego zaufania, pozwalam ci mówić, sprawa bowiem zamiast rozjaśniać się, staje się, owszem, coraz ciemniejsza. Mów zatem.
— Panie starosto — podjęła Cyganka. — Manuel jest bratem hrabiego Rolanda.
De Lamothe rzucił na mówiącą spojrzenie zdziwione i prawie gniewne.
Ona jednak, mało dbając o to, jakie wrażenie uczyniły jej słowa, ciągnęła dalej swe zeznanie.
Odsłoniła intrygi hrabiego i ujawniła przed starostą wszystkie środki, jakich chwycono się, aby sprawę zaciemnić i zaprzepaścić.
Starosta jednak zachowywał się względem tych zeznań bardzo niedowierzająco. Spodziewał się innych, bardziej przekonywających.
Potrząsnął głową i rzekł:
— Kłamstwo!
Zilla sięgnęła po swą broń ostatnią.
— A czy uwierzysz mi, panie starosto, gdy ci powiem, że dzisiejszej nocy hrabia de Lembrat kazał zamordować pana de Cyrano; co więcej, że go sam własną ręką zamordował?
Jan de Lamothe porwał się, krzycząc:
— Nieszczęsna! Jak śmiałaś to powiedzieć!
Jednocześnie zadzwonił.
Zjawił się woźny.
— Idź natychmiast do pana de Cyrano i poproś go, aby bez straty czasu przybył do mnie.
Woźny wyszedł, starosta zaś, jakby zapomniawszy o Zilli, jął na powrót wertować papiery.
Upłynęło w ten sposób pół godziny. Zjawił się wreszcie z powrotem posłaniec i oświadczył:
— Pan de Cyrano wyjechał tej nocy i dotąd do domu nie powrócił.
Zilla znów głos zabrała, oznajmiając o śmierci Ben Joela.
— Śmierć Ben Joela — zauważył — nie uwydatnia bynajmniej winy hrabiego. Zobaczę się z panem de Lembrat.
— Panie starosto! — odważyła się prosić Zilla — czy pozwolisz mi odwiedzić Manuela? Bardziej niż kiedykolwiek potrzebuje on pomocy i pociechy.
— Dziś mogę ci udzielić tej łaski. Weź to.
I Jan de Lamothe podał Cygance kartkę otwierającą wstęp do Châtelet.
Właśnie w chwili gdy Manuela z trudem przywrócono do przytomności, zjawiła się przy nim Zilla.
Na widok jej ani jeden wyrzut z ust mu nie wybiegł. Przepędziła całą godzinę przy łóżku, na którym go złożono; ukorzyła się, wylewała łzy, żebrała przebaczenia — mówiła wreszcie wiele o Gilbercie i o tym, że z uczucia swego czyni ofiarę.
Pożegnała ukochanego słowami:
— Nie trać nadziei! Żyj! Ocalę cię!
W tym samym czasie czcigodny Jan de Lamothe opuścił swój gabinet, udał się na ulicę Świętego Pawła i kazał oznajmić się hrabiemu de Lembrat, który tylko co powrócił z pałacu Faventines.
Bez żadnych też wstępów oświadczył Rolandowi:
— Oskarżenie zwrócone jest przeciw panu.
Hrabia uśmiechnął się wzgardliwie.
— Po tych ludziach wszystkiego spodziewać się można. Muszę cię jednak objaśnić, kochany starosto, że między tym Ben Joelem i Cyranem istniała zadawniona uraza. Cygan zapragnął pewnie wyrównać teraz rachunki, a godnej jego siostrzyczce bardzo jest na rękę zrzucić odpowiedzialność za to na mnie. Zresztą, czy ta wiadomość potwierdza się? Czy Cyrano został naprawdę zamordowany?
— Od chwili gdy wyjechał, nie widziano go w zajeździe.
— To niczego nie dowodzi. Znamy wszyscy jego usposobienie awanturnicze; mógł był łatwo wybrać się w dalszą drogę, nie uprzedziwszy nikogo.
Pomyślał chwilę i dodał tonem uspokajającym:
— Bądź pewny, panie starosto, że za jakie dwa, trzy dni ujrzymy naszego Bergeraka w doskonałym zdrowiu i w wyśmienitym, jak zawsze, humorze. Zresztą, gdyby nie żył, jak to utrzymują, odnaleziono by jego ciało.
— Tak, to prawda! — przytaknął starosta, pokonany bardziej jeszcze spokojnym tonem mowy hrabiego i jego miną, udającą najdoskonalej wiarę w to, co mówi, niż dość kruchymi argumentami.
— A cóż się dzieje z Manuelem? — zapytał hrabia wracając do tego, co go najbardziej obchodziło.
— Brany był dziś rano na konfesaty.
— I przyznał się?
— Nie! Raz jeszcze wszystkiemu zaprzeczył.
— Silny charakter! — zauważył Roland spokojnie, bo już w tej chwili nie lękał się o dalszy przebieg sprawy.
Pomimo wielkiej pewności siebie, którą objawiał hrabia, i jego śmiałych odpowiedzi, starosta, rozstając się z nim, był dziwnie zamyślony.
Umysł jego, oblegany przeróżnymi wątpliwościami, miotał się to w tę, to w ową stronę, jak mucha w sieci pajęczej.
Co się tyczy Zilli, choć smutna i doznanymi wrażeniami znękana, nie upadała jednak na duchu.
Wyszedłszy z gmachu więziennego, otarła ona wilgotne od łez oczy i poszła prosto do mieszkania Cyrana.
Pragnęła za wszelką cenę odzyskać księgę, która w tej chwili była jej niezbędna.
U wejścia do zajazdu spotkała Marotę.
Było to dla niej wielką niespodzianką.
Współtowarzyszki włóczęgi i przygód romantycznych nie widziały się już od dawna, zaledwie też poznać się mogły.
Po szybkiej wymianie słów wyjaśniających, skąd się wzięła jedna i druga, Zilla wyjawiła przyjaciółce wszystko, co przepełniało jej serce, i wskazała główny powód swego przybycia.
Marota patrzyła na nią przez chwilę wzrokiem szczególnym, następnie, nic nie mówiąc, ujęła ją za rękę i poprowadziła do wnętrza domu.
Upłynęło wiele dni... i hrabia Roland de Lembrat odzyskał całkowicie, jeśli nie spokojność, to przynajmniej zupełną pewność siebie.
O Cyranie żadnych wieści nie miano.
Roland, aby rolę swą odegrać do końca, posyłał kilkakrotnie do właściciela zajazdu z zapytaniem o poetę, ale sławetny Gonin odpowiadał za każdym razem, że mu nic o panu de Bergerac nie wiadomo.
Gdyby wysłaniec hrabiego był człowiekiem bystrzejszym, zauważyłby może niezwykły ton owych odpowiedzi. Ale nie należał on do tych, co się liczą z takimi drobnostkami i zdając sprawę swemu panu, powtarzał słowa oberżysty bez żadnych uwag dodatkowych.
Hrabia był zatem najpewniejszy, że trup jego wroga spoczywa spokojnie na dnie Sekwany.
Zwycięstwo było zupełne.
Okoliczności wybornie usłużyły zbrodniarzowi. Pozostał sam jeden, uwolniony równocześnie od nieprzyjaciół i od wspólników przestępstwa.
Po śmierci Rinalda i Ben Joela nikt już nie mógł świadczyć przeciw niemu. Pozostawała wprawdzie Zilla, jakąż jednak wartość mogło mieć jej ustne zeznanie wobec faktu, że księga Ben Joela w popiół się obróciła.
Nic już więc teraz nie zaprzątało myśli hrabiego prócz przygotowań do małżeństwa, które postanowił jak najbardziej przyśpieszyć, mało sobie czyniąc z przewidywanego oporu Gilberty.
Codziennie teraz bywał w pałacu na Wyspie Świętego Ludwika i długie narady odbywał z margrabią.
Ten ostatni po każdej bytności przyszłego zięcia przywoływał córkę i wymownie bronił sprawy Rolanda; im bardziej jednak zbliżał się termin ślubu, z tym większą stanowczością powtarzała Gilberta wolę swą, którą od początku otwarcie ojcu oznajmiała.
Margrabia, bardzo wiele nadziei i wyrachowań opierający na tym związku, postanowił nie przykładać wielkiej wagi do słów upartej dziewczyny i nie przestawał ośmielać i zachęcać hrabiego.
W końcu jednak zaniepokoił się.
Gilberta potrafiła przeciągnąć na swą stronę matkę, a pani de Faventines zbudziła w umyśle męża pewne wątpliwości i niepokoje, z którymi — jak to zaraz zobaczymy — walczyć musiał.
Pewnego dnia Roland, według zwyczaju, przybył do pałacu.
Tym razem zaopatrzył on się w broń niezawodną, która miała ostatecznie doprowadzić go do celu. Bronią tą był projekt kontraktu, ułożony w ten sposób, że zaspokajał najambitniejsze pragnienia margrabiego.
Na prośbę hrabiego pan de Faventines kontrakt ów przeczytał.
— Ależ doprawdy, hrabio — odrzekł rozpromieniony — poczynasz sobie po królewsku. Twoja wspaniałomyślność wzrusza mnie głęboko.
— A więc — natarł, nie zwlekając Roland — jeżeli uważasz, panie margrabio, że wszystko w porządku, wypada nam już tylko
Uwagi (0)