Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac - Louis Gallet (czytaj książki za darmo txt) 📖
- Autor: Louis Gallet
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac - Louis Gallet (czytaj książki za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Louis Gallet
Nie zawahała się jednak stawić mu odważnie czoła.
Wargi jej zacięły się mocno silnym, nerwowym kurczem. Chciała być za wszelką cenę spokojna i — udało jej się to.
— Ben Joelu — rzekła — księgi, o której mówisz, już tu nie ma.
— Zabrano ci ją?! — ryknął Cygan.
— Nie. Sama ją dałam!
— Ty?
— Dałam ją panu de Cyrano.
— Nędznico!
Zbój, wściekłym gniewem uniesiony, rzucił się na siostrę z podniesioną pięścią.
— Nędznico!
Nie drgnęła nawet i tylko oczy, pełne błyskawic, utkwiła w oczach Cygana, powstrzymując go w miejscu magnetyczną siłą...
Ręka mu opadła; uczuł się pokonanym.
— Dlaczegoś to zrobiła? — syknął przez zaciśnięte zęby.
— Bo obrzydły mi już te wszystkie zbrodnie! Bom uczyniła ofiarę ze swej miłości; bo postanowiłam ocalić Manuela.
— I w tym celu dałaś do ręki broń memu śmiertelnemu wrogowi?
— Pan de Cyrano nie jest twym wrogiem. Jeśli go nienawidzisz, to dlatego jedynie, że czujesz się gorszy i słabszy od niego.
— A, to tak! — wykrzyknął Cygan. — Dowiedzże się zatem, moja panno, że twój piękny kapitan będzie trupem jutro rano i że Manuel zgnije wpierw w więzieniu, zanim ja zakłopoczę się o jego los. A księgę, którą mi skradłaś, jeszcze dzisiejszej nocy odbiorę.
— Dzisiejszej nocy! — wyjąkała Zilla. — Otóż to ta świeża zbrodnia, o której przed chwilą rozmyślałeś!
— Nazywaj to sobie zbrodnią; dla mnie jest to tylko zemsta. Zanim ukaże się jutrzejsze słońce, wszystko się skończy.
— Nie! — odparła Zilla, rzucając się do drzwi — gdyż zanim ukaże się słońce, ja również wystąpię do walki i wszystko wyjawię.
Ale szybszy od słabej dziewczyny Ben Joel zdążył uprzedzić ją i zagrodził jej sobą wyjście.
— Puść mnie! — ostrzegła Cyganka, dobywając zatrutego sztyletu, z którym nigdy się nie rozstawała.
Ben Joel, zawsze ostrożny, nie stanął do walki, bezużytecznej zresztą, gdyż był panem położenia.
Jako ostatnią pogróżkę i jako ostatnią obelgę cisnął on w twarz Zilli śmiech szatański, szyderski, pchnął drzwi, wybiegł i na dwa spusty zamknął Cygankę w mieszkaniu.
Nie poprzestając na tym, wyciągnął z zamka klucz i schował go do kieszeni, a następnie przyciągnął kilka mebli z bocznej izby i drzwi nimi zabarykadował.
Podczas tej czynności, która trwała około dziesięciu minut, Zilla nie przestawała kaleczyć sobie rąk o dębowe, gwoździami najeżone deski, usiłując tę zaporę otworzyć lub wyłamać.
Głos jej, na przemian gniewny i błagający, dobiegał nieustannie do uszu Ben Joela, który jednak zdawał się go nie słyszeć.
Gdy ukończył barykadę, zszedł na palcach na dół, zbudził swych ludzi i zanurzył się wraz z nimi w ciemnościach nocy.
Tegoż samego wieczora, tak obfitego w wypadki, Manuel doczekał się niespodzianych odwiedzin starosty.
— Czy zdecydowałeś się nareszcie przyznać do winy? — zapytał surowo Jan de Lamothe.
— Dziś mniej niż kiedykolwiek myślę o tym. Będę mówił przed sędziami nie dla przyznania się do zbrodni, której nie popełniłem, lecz dla odparcia oszczerstw hrabiego Rolanda de Lembrat.
— Strzeż się, Manuelu; wstępujesz na drogę bardzo niebezpieczną. Jutro staniesz przed trybunałem oskarżającym. Szczere przyznanie się do wszystkiego, połączone ze skruchą i żalem, złagodzić może cokolwiek karę, która cię czeka. Opór, przeciwnie, stanie się dla ciebie fatalny.
— Czegóż mogę się jeszcze obawiać?
— Tortur! — przemówił starosta tonem poważnym i groźnym.
— Możecie torturować mnie aż do pozbawienia życia — odpowiedział Manuel spokojnie — nie wymusicie ani jednego słowa niezgodnego z prawdą.
De Lamothe pokręcił głową i wyszedł z podziemia, mrucząc do siebie:
— Wszyscy oni tak mówią. Gdyby im uwierzyć, okazałoby się pewnie, że więzienia zapełnione są samymi niewiniątkami.
W zajeździe sławetnego Gonina rozmawiali ze sobą Marota i Sulpicjusz. Było to w tym samym czasie, gdy Cyrano zmuszał Rolanda do podpisania wiadomego aktu.
Po raz pierwszy dopiero po przyjeździe sekretarz i tancerka znaleźli się sam na sam i mogli porozumieć się bez obawy żarcików Sawiniusza i natrętnej ciekawości gospodyni.
Sulpicjusz usiadł naprzeciw Maroty przy jednym ze stołów izby gościnnej i podczas gdy jespan Gonin drzemał w kącie, młodzi wyjawiali sobie wzajem swe myśli i projekty.
— Mości Castillanie — odezwała się wreszcie tancerka — jutro rano muszę już podziękować panu de Cyrano za gościnność i pożegnać was wszystkich.
— Już jutro? To być nie może!
— Może być i być musi. Nie mogę tu przecie mieszkać. To było dobre w pierwszej chwili po przyjeździe; teraz już jednak wypada mi wracać do swoich.
— Gdzież oni są? — zapytał Sulpicjusz z pewnym niepokojem.
— Zapewne w Paryżu. Gdym opuszczała towarzystwo nasze w Orleanie, dyrektor mówił mi, że zamierza na najbliższy jarmark przybyć do stolicy.
— Czy ten rodzaj życia nęci cię jeszcze, Maroto?
— A jakiż inny może z nim się równać pod względem wesołości i swobody?
— Ależ, mała niewdzięcznico! — szepnął Castillan, ujmując rękę dziewczyny i silnie ją ściskając — czyś zapomniała, że cię kocham!
— I ja kocham cię — odrzekła tancerka z uśmiechem na ustach — i spodziewam się, że o tym nie wątpisz!
— Jakże nie mam wątpić, skoro mówisz, że mnie porzucisz! Ach! Maroto, będziesz przyczyną mojej śmierci!
— Cóż chcesz zatem, abym zrobiła?
— Abyś pozostała.
— Cóż znów! — zawołała Cyganka, uderzając nogą z niecierpliwości. — To niepodobna! Bo pytam: czyż mógłbyś mnie poślubić?
Castillan przez długą chwilę nie mógł się zdobyć na odpowiedź.
Nigdy nie zadawał sobie jeszcze tego pytania.
Marota przerwała pierwsza milczenie.
— Jestem szczera — rzekła — i wiem, czego mam prawo spodziewać się. Nie poślubia się takich dziewczyn jak ja. Choćbyś nawet chciał tego, ja musiałabym odmówić. Wiem też, że gdy zajdzie konieczność zerwania tego związku, ty uczynić tego nie potrafisz. Znam się na tych rzeczach lepiej od ciebie!
— Nie, ty mnie nie kochasz! — poskarżył się Castillan pragnąc, by rozmowa przybrała inny kierunek.
— Jeszcze! Posłuchajże, co ci powiem. Nie jesteś dzieckiem i potrafisz mnie zrozumieć.
Był raz mały pazik, który nosił, nie pomnę już, jakie imię, ale którego główka była równie żywa, jak serce poczciwe.
Pewnego dnia, przechodząc ścieżką między zbożem, pazik ten usłyszał śpiewającego prześlicznie skowronka.
Ptaszek zerwał się z nadejściem chłopca i wysoko, aż pod samo niebo, uniósł swe najpiękniejsze tony; pazik zaś zapragnął koniecznie go posiąść.
Przyzywał ptaszynę głosem tak miłym, tak miłym, aż sfrunęła z wysokości i usiadła tuż przy nim.
Chłopiec zbliżył się ostrożnie i ukląkł na murawie, która rosła na brzegu ścieżki.
O kilka kroków od niego skowronek skakał wśród zboża, lekki i wesoły, nie czując żadnej trwogi wobec chłopca, ptaszki bowiem posiadają instynkt, który ich nigdy nie zawodzi, ten zaś ptaszek odgadł od razu, że mu nie chcą żadnej krzywdy wyrządzić.
Pazik wyciągnął z wolna rękę i skowronek pozwolił się pochwycić.
Serduszko ptaszyny biło szybko pod ręką chłopca — nie ze strachu jednak bynajmniej.
Wszakże wiedział skowronek, że jedno poruszenie skrzydełek może przywrócić mu wolność i unieść go daleko od pazia.
Chłopiec wziął ptaszka ze sobą, dumny ze swej zdobyczy, nakarmił go świeżym ziarnem i czystą wodą, i dużo czasu spędził na głaskaniu jego piórek miękkich jak jedwab oraz na pokrywaniu pocałunkami jego główki maleńkiej.
Skowronek oswoiwszy się podlatywał wesoło i śpiewał pazikowi swe najpiękniejsze piosneczki.
Trwało to długo.
Chłopiec i ptaszyna zdawali się nierozłączni.
A że zawsze dwie istoty tak zespolone ze sobą rozumieją się nawzajem, choćby nawet nie rozmawiały, więc i ta para wyjawiła sobie uczucia serca jej przepełniające.
Przyszedł jednak taki dzień, że chłopiec zapłakał. Dorozumiał on się tego dnia, że ptaszek chce go opuścić.
Ponieważ dłuższe przetrzymywanie go w zamknięciu groziłoby mu może śmiercią, paź otworzył okno i pozwolił ptaszkowi ulecieć na pola słońcem ozłocone.
Sądził, że już się z nim nigdy nie zobaczy.
Ale ptaszek nie był ani niegrzeczny, ani łatwo przyjaciół swych zapominający.
W chłodny poranek październikowy, gdy paź przechadzał się po wsi, usłyszał niespodzianie tuż przy sobie szelest skrzydełek i krzyki wesołe.
Skowronek spostrzegł go z wysokości i sfrunął, aby usiąść mu na ramieniu.
Przez cały dzień ptaszyna nie opuszczała chłopca, obdarzając go, jak dawniej, piosenkami i pieszczotami.
Następnie, z nadejściem wieczora, znów uleciała daleko.
Nadeszła zima. Paź siedział sam w pokoju, przyglądając się przez szyby śniegowi, który spadał gęstymi, białymi płatkami, na kształt kwiecia migdałowego. Nagle z pobliskiego pola przyleciał ptaszek jakiś, usiadł za oknem i dziobkiem w szybę zapukał.
Był to ten sam skowronek.
Paź otworzył z pośpiechem okno i gorącymi pocałunkami ogrzał zziębłą ptaszynę. Od tego dnia przestał być smutny. Skowronek opuszczał go, ale on wiedział, że powróci.
I w tej ciągłej nadziei, w tym szczęściu, z nieustannych niespodzianek złożonym, było wiele uroku — więcej może, niżby go mieściło w sobie całkowite i ciągłe posiadanie.
Gdy Marota skończyła tę bajeczkę, którą wypowiedziała najczulszym i najmelodyjniejszym głosem, spojrzała na Castillana.
Młodzieniec miał łzy w oczach.
Marota wyciągnęła doń rękę, na którą upadły gorące łzy Sulpicjusza.
— Czego płaczesz, paziu najmilszy? — spytała ze smutnym uśmiechem. — Skowronek powróci.
— Naprawdę powróci?
— Przysięgam w jego imieniu.
Z tonu, jakim słowa te zostały powiedziane, Castillan zrozumiał, że Marota go nie zwodzi.
Uśmiech zabłysnął na jego ustach, wilgotnych jeszcze od łez.
— Kiedy odjedziesz? — zapytał.
— O wschodzie słońca.
— Odprowadzę cię.
— I owszem. Dobranoc, Sulpicjuszu.
— Dobranoc, Maroto — westchnął młodzieniec.
I rozstali się w chwili, gdy jespan Gonin, skończywszy swą drzemkę, zabierał się do zaryglowania drzwi czołowych.
Hałastra prowadzona przez Ben Joela przybyła przed pałac hrabiego Rolanda.
Było już po drugiej w nocy.
Cygan pozostawił zbirów na ulicy, a sam zapukał do furty pałacowej, którą mu zaraz otworzono.
Towarzysze Ben Joela byli zbieraniną najróżnorodniejszych wykolejeńców. Gotowi na wszystko, jednego tylko kłopotu doświadczali w tej chwili: czy ich nie minie umówiona zapłata? Cygan podrażnił chciwość ich świetnymi przyrzeczeniami — nie widzieli jednak dotąd ani jednego srebrnika, który byłby zaliczką na spodziewane dukaty.
Postanowili oni natrzeć mocno na Ben Joela, gdy się tylko pojawi.
Była godzina trzecia po północy, gdy Cygan ukazał się z powrotem w towarzystwie człowieka szczelnie w czarny płaszcz zawiniętego.
Wiemy już, że tym człowiekiem był Roland. Zbójów nic on nie obchodził, mieli bowiem rachunki wyłącznie z Ben Joelem.
Ten ostatni, odgadując myśli kamratów, nie czekał, aż wystąpią głośno ze swymi żądaniami. Zadzwonił kiesą pełną złota i stając pośrodku bandy, rzekł:
— Słuchajcie, chłopcy! Zanim przyjdzie chwila stanowcza, musicie być uprzedzeni, z kim będziecie mieli do czynienia. Człowiek, z którym mamy walczyć, jest przeciwnikiem nie lada jakim. Dość będzie, gdy wam powiem, że to Kapitan Czart we własnej osobie. Nie ma pewnie między wami ani jednego, który by o nim nie słyszał. Jeśli który czuje, że słabnie jego odwaga, może cofnąć się. Jeszcze czas na to.
Gwar rozmów dał się słyszeć w gromadzie.
Nikt jednak nie objawił chęci do odwrotu.
Zbóje policzyli się i uznali widocznie, że liczba ich jest dostateczna do wytrzymania zamierzonej walki.
— To dobrze — podjął Ben Joel. — Nie ma pomiędzy wami tchórza. Występujcie więc, jeden po drugim; będę wypłacał umówione wynagrodzenie.
I zagłębiając rękę w worku, wydostał dziewięć zawczasu odliczonych działów, które rozdał zbójom.
Swoją część schował wcześniej jeszcze do kieszeni. Rozumie się, że była to część lwia.
Roland de Lembrat, ukryty w cieniu, towarzyszył tej scenie, ust nie otwierając.
Na znak dany przez Cygana banda ruszyła w pochód. Posuwano się krokiem wolnym, gdyż panowała jeszcze zupełna ciemność, ten zaś, na którego czekano, pojawić się miał dopiero o pierwszym brzasku dnia.
Nieopodal bramy Nesle Ben Joel kazał zbirom stanąć. Przez tę bramę właśnie Cyrano, mieszkający w dzielnicy Saint-Germain, musiał koniecznie przechodzić.
— Tu zaczekajmy — doradził Ben Joel Rolandowi. — Przejście jest wąskie; prócz tego znajdujemy się na brzegu Sekwany. Będziemy mogli pozbyć się łatwo trupa, wrzuciwszy go do rzeki.
— Masz słuszność. Ustaw ludzi swych w ten sposób, aby Bergerac został w jednej chwili otoczony.
Miejscem przeznaczonym na natarcie był róg ulicy.
Na murze jednego z domów róg ten tworzących płonęła we wnęce lampka, oświetlając słabo figurę Matki Boskiej.
Wprost tego domu na brzegu Sekwany leżała duża kupa gruzów, jakby umyślnie przygotowanych, aby zapewnić bezpieczne schronienie zbrodniarzom.
Ben Joel ustawił po trzech ludzi z każdej strony ulicy.
Trzej pozostali wysłani zostali na zwiady w kierunku bramy Nesle.
Wszystkich tych przygotowań dokonano w największej cichości.
Następnie Ben Joel powrócił do hrabiego.
— Czy pan hrabia jest pewny, że Cyrano przybędzie przez tę bramę? — zapytał.
— Jak najpewniejszy. Mieszka on niedaleko stąd i nie ma innej drogi przed sobą, chyba gdyby chciał przebyć Sekwanę powyżej Luwru, co jednak trudno przypuszczać. Czy można ufać twoim ludziom, że ściśle wypełnią rozkazy?
— Niech jasny pan będzie spokojny. Kapitan Czart, choćby był czartem we własnej osobie, nie wyślizgnie się nam. Pierwszy cios z mojej ręki otrzyma.
— Musi to być zrobione szybko. Jeśli nie znajdę przy Cyranie tego, co mi potrzebne, będziemy musieli wziąć szturmem jego mieszkanie.
— O! — zauważył Ben Joel — to nie byłoby bardzo roztropne.
— Tak chcę i tak być musi — rzekł wyniośle Roland. — Jeżeli brama stawi nam opór, podpalimy dom!
Cygan nic nie odpowiedział.
Pochylił się ku ziemi i nadsłuchiwał.
Do uszu Rolanda najlżejszy szmer nie dochodził, ale Ben Joel, który miał słuch o wiele delikatniejszy, pochwycił stuk kopyt na bruku, rozlegający się w bardzo znacznym jeszcze oddaleniu.
Gwiazdy zaczynały gasnąć i na wschodzie, ponad dachami milczącego miasta, niebo z lekka się rozjaśniało.
Uwagi (0)