Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac - Louis Gallet (czytaj książki za darmo txt) 📖
- Autor: Louis Gallet
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac - Louis Gallet (czytaj książki za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Louis Gallet
— Czy masz jaką nadzieję?
— Mam nadzieję, że Bóg mu przebaczył — odrzekł kapłan głosem poważnym.
Sawiniusz spojrzał na Rinalda. Leżał on nieruchomo, z głową na piersi opadłą. Nie żył już.
Pochowano go nazajutrz na małym wiejskim cmentarzyku, nieopodal pięknego folwarku, którego właścicielem zostać się spodziewał.
Ben Joel, któremu bardzo było niewygodnie w ciemnej i ciasnej piwniczce, rozmyślał w czasie swej samotności o ostatnich przeciwnościach losu i próbował tworzyć nowe plany.
Nigdy jeszcze nie dokuczało mu w tym stopniu, co teraz, pragnienie zemsty. Nawet chciwość ustępowała w jego duszy przed nienawiścią — jaką żywił do Cyrana.
— Kochany Jakubie — rzekł Cyrano do proboszcza, uprzedzając go o swym bliskim odjeździe — zapraszam cię na ślub Ludwika de Lembrat z panną Gilbertą de Faventines, a co więcej, proszę cię, aby z twoich rąk otrzymali oni błogosławieństwo na drogę życia. Urządź zatem w ten sposób swoje interesa58, abyś mógł za dwa tygodnie udać się do Paryża. Z kolei ja tobie ofiaruję gościnność u siebie.
Ksiądz Szablisty trochę się wymawiał, ale w końcu przyjął zaproszenie i Cyrano odjechał zadowolony z tego obrotu sprawy.
Ben Joel został przywiązany do wierzchowca Rinalda. Straż nad nim powierzono Castillanowi i mała karawana skierowała się ku Paryżowi.
Nie zapominajmy dodać, że w orszaku znajdowała się również Marota.
Zwróciła się ona do Cyrana z prośbą, aby pozwolił jej towarzyszyć sobie, i poeta, któremu podobała się jej pustacka wesołość i który cenił ją za oddaną wspólnej sprawie przysługę, z chęcią na to przystał.
Ben Joel, dostrzegłszy w chwili odjazdu Marotę, cisnął jej jedno z tych wściekłych spojrzeń, które wyrażają więcej niż długie przemowy.
Tancerka poprzestała na wzruszeniu ramionami oraz na przesłaniu Castillanowi spojrzenia i uśmiechu, które sekretarzowi poety kazały ostatecznie zapomnieć o wstydzącej roli, jaką odegrał w Romorantin.
Cyrano odzyskał w zupełności swój świetny humor. Postanowił obrócić drogę na Colignac. Nie przedłużało to jej zbytecznie, jadąc zaś tamtędy, mógł był poeta podziękować czulej i swobodniej przyjacielowi za wyświadczoną sobie przysługę oraz pokłonić się raz jeszcze sławetnemu Cadignanowi, swemu najserdeczniejszemu — wrogowi.
Pomiędzy podróżnymi jeden tylko był ponury i zamyślony: Ben Joel.
Jegomość ten myślał o jednym tylko, a mianowicie, w jaki sposób wywinąć koziołka i porzucić bez pożegnania tę wesołą kompanię.
Dla dokuczenia Cyranowi najlepiej było w jego przekonaniu poszukać raz jeszcze sojuszu z Rolandem.
Liczył na to, że mimo wszystko, to jest mimo zupełnej porażki, jakiej doznali wysłańcy hrabiego w Saint-Sernin, znajdzie tego ostatniego w usposobieniu życzliwym dla siebie.
Hrabiemu niezbędna była taka zatracona dusza, a po śmierci Rinalda Cygan mógł śmiało ubiegać się o to stanowisko.
Duża jeszcze przestrzeń dzieliła Cyrana od więzienia, w którym zamknięty był Manuel.
Można było przy odpowiedniej zręczności i umiejętnym korzystaniu z czasu popsuć szyki poecie i za porażkę zapłacić mu porażką.
Ben Joel powtarzał sobie to wszystko, unoszony w niewygodnym położeniu przez konia przyczepionego do wierzchowca Castillana; do spełnienia zaś tych zamysłów trzeba mu było przede wszystkim odzyskać wolność. To ostatnie zajmowało go najbardziej.
Widząc, że Cyrano zamierza przejeżdżać przez Colignac, odkładał na tę chwilę swą ryzykowną próbę; tymczasem zaś starał się pozyskać zaufanie jak największą pokorą i uległością.
Castillan, zupełnie co do niego spokojny, a przy tym zajęty Marotą, zaczął spuszczać go trochę z oka i niewolę jego czynić mniej surową, z czego wynikło, że gdy orszak wjeżdżał do Colignac, sekretarz poety i zbójca, czyli więzień i jego strażnik, wyglądali z pozoru na dwóch dobrych towarzyszów podróżujących razem w jak najlepszej zgodzie.
W zamku bawiło wesołe towarzystwo zaproszone przez hrabiego na wielkie łowy. Cyrano trafił dobrze; został też przyjęty po królewsku.
W osadzie o niczym nie mówiono, jak tylko o przybyciu „czarownika”. Wszyscy miejscowi głowacze zgromadzili się w oberży Landriota, a sławetny Cadignan, obawiając się zemsty Cyrana, zaryglował i zabarykadował drzwi swego domu oraz przygotował zapas pożywienia w piwnicy na wypadek, gdyby mu przyszło wytrzymać oblężenie.
Wszystkie te obawy były bezzasadne; Cyrano miał w głowie zupełnie co innego niż wywieranie na kimkolwiek zemsty.
Sawiniusz przejechał przez osadę i wyminął jej więzienie z taką miną, jakby nie pamiętał zgoła o wypadkach, które go tu przed kilku dniami spotkały.
Gdy panowie rozgościli się w komnatach hrabiowskich, Ben Joel oddany został pod nadzór służby zamkowej, której Cyrano zagroził stryczkiem, jeśli więźniowi ujść pozwoli.
Castillan, uwolniony od ciężkich obowiązków dozorcy, korzystał obficie z gościnności hrabiego. Zasiadł razem z innymi przy stole biesiadnym, mając przy sobie Marotę, która zdobyła sobie łaski dostojnych panów niezwykłą urodą i której świetny humor ożywiał całe towarzystwo.
Cyrano, podobnie jak hrabia de Colignac, nie żywił żadnych przesądów względem tej rasy koczującej, do której należała tancerka. Byle kobieta była piękna, obaj oni nie żądali od niej legitymacji szlacheckiej.
Ben Joela zamknięto w małej komórce, skąd chcąc wydostać się, musiałby przechodzić przez kuchnię pełną służby. Bez krat zatem i drzwi okutych dobrze był jednak strzeżony.
Ponieważ nie było zamiarem Cyrana zamorzyć więźnia swego głodem, posłano Ben Joelowi obfitą wieczerzę. Razem z Cyganem zasiedli do niej i służący, którym zlecono straż nad nim.
Gdy pojawiły się wety i gdy wino rozgrzało głowy, podniecając wesołość całej kompanii, Ben Joel postanowił zaskarbić sobie łaski u nowych towarzyszów.
Na różny sposób brał się do tego. Pokazywał służącym sztuki z kubkami, opowiadał im wesołe dykteryjki, wymyślał gry przeróżne, słowem — zabawiał ich wyśmienicie.
Ludzie ci dawno już w ten sposób nie ucztowali.
Życie w tym starym, gęstymi borami otoczonym zamku było nadzwyczaj jednostajne, każda przeto rozrywka nabierała tam podwójnej wartości.
Toteż służba hrabiego oddała się zabawie całą duszą, a burgrabia, który był jej wyrocznią, oświadczył poważnie, że „pan Ben Joel” nie może być złym człowiekiem, za jakiego go uważają, skoro potrafi porządną kompanię uczciwie zabawić i rozweselić.
— To prawda — odrzekł na tę uwagę Cygan, przybierając minę uciemiężonej niewinności — nie wiem, dalibóg, dlaczego pan de Bergerac tak mi nie dowierza? Towarzyszę mu w drodze do Paryża, gdzie mam mu oddać pewną małą przysługę, i z powodu, żeśmy się tam kiedyś z sobą trochę posprzeczali, obawia się, że mogę porzucić!
— Jestem pewny, że to panu nawet przez głowę nie przejdzie — oświadczył burgrabia.
— Rozumie się. Byłbym zresztą skończonym głupcem, gdybym chciał uciekać. Dano mi dobrego konia, nakarmiono pyszną wieczerzą, i to wszystko za darmo. Gdyby mi nawet podobna niedorzeczność jak porzucenie pana de Bergerac do głowy przyszła, poczekałbym ze spełnieniem jej do Paryża. Nie głupim zrobić to wcześniej. Za dużo kosztowałaby mnie ta zabawka.
— Ma zupełną słuszność — zadecydował burgrabia, zwracając się do obecnych.
— Możecie zatem, panowie, być jak najspokojniejsi — dodał Cygan z dobrodusznym uśmiechem, wodząc po zgromadzeniu wzrokiem życzliwym — z mojej przyczyny z pewnością wisieć nie będziecie.
Zabawa przeciągnęła się do późnej godziny.
— Basta! — odezwał się wreszcie burgrabia. — Pan de Bergerac ma bardzo rano wyruszyć w dalszą drogę. Każda przyjemność musi mieć swój koniec. Trzeba iść spać.
— Czy ja tu pozostanę? — spytał skromnie Cygan.
— Nie; nie jesteśmy przecie, do licha, barbarzyńcami. Będziesz pan nocował przy mnie, w małym pokoiku obok mojej sypialni; jestem zaś przekonany, że zachowasz się rozsądnie i nie zechcesz wypłatać mi figla, wynosząc się kryjomo59.
— Przysięgam na honor! — oświadczył z godnością niezmierną Ben Joel, którego nic nie kosztowały tego rodzaju zaklęcia.
— Chodź pan zatem.
Cygan udał się ze swym przewodnikiem do jednej z oficyn zamkowych, gdzie burgrabia zajmował mieszkanie z trzech izb złożone.
Pierwsza izba była rodzajem przedsionka, z którego prowadziły drzwi do przestronnego pokoju, ten ostatni zaś łączył się bezpośrednio z gabinetem, o którym właśnie mówił uprzejmy gospodarz.
W gabinecie tym burgrabia rozesłał materac i rzekł uprzejmie do gościa:
— Zdaje mi się, że nie będzie tu panu najgorzej. Życzę dobrej nocy i przyjemnych marzeń.
Po tych słowach wyszedł i Ben Joel usłyszał lekkie zakręcenie klucza w zamku.
Był więc zamknięty. Zaufanie, jakie potrafił wzbudzić w umyśle burgrabiego, nie przekraczało jednak pewnej granicy.
Zamiast wyciągnąć strudzone członki na wygodnym materacu, Ben Joel usiadł na zydlu i czekał.
Niezadługo donośne chrapanie rozlegające się w bocznej izbie upewniło go, że burgrabia twardo zasnął.
Wówczas wstał i zbliżył się do drzwi z lampą, przy której świetle obejrzał dokładnie zamek.
Wielką radością napełniło go odkrycie, że zamek przybity był z tej właśnie strony.
Na śruby przytrzymujące go napuścił trochę oliwy z lampy, aby ułatwić sobie delikatną operację, do której się zabierał, następnie z niesłychaną ostrożnością i zadziwiającą lekkością ręki przystąpił do dzieła.
Sztylet z krótkim i mocnym ostrzem posłużył mu za dłuto.
Chrapanie rozlegało się coraz głośniej, co było bardzo na rękę Cyganowi. Cztery śruby zostały niebawem wykręcone.
Ben Joel zbliżył lampę do klucza. Klucz był wyjęty.
Odetchnął. Ten drobny szczegół, o którym w pierwszej chwili nie pomyślał, zakłopotał go nie żartem, mógł był bowiem całe dzieło, tak pięknie zapowiadające się, popsuć, przeszkadzając w odjęciu zamka.
Po chwili żelazny mechanizm, uwolniony od podtrzymujących go śrub, znajdował się już w rękach Cygana, który złożył go ostrożnie na podłodze.
Cygan był wolny — mógł był przynajmniej opuścić swobodnie swą celę. Zanim pchnął drzwi, raz jeszcze przyłożył do nich ucho, nasłuchując. Żaden jednak głos podejrzany nie dochodził z zewnątrz prócz potężnych chrapań, do których już przywyknął.
Ben Joel nacisnął ostrożnie drzwi, które wykręciły się lekko na zawiasach, przebiegł na palcach przez pokój następny i znalazł się przy drugich drzwiach, wiodących do przedsionka. Te ostatnie zamknięte były po prostu na klamkę. Klucz tkwił z przeciwnej strony.
Baczny na wszystko Cygan zaraz po wyjściu zakręcił klucz i na dwa spusty zamknął burgrabiego w jego własnym mieszkaniu.
Ale wykraść się z celi, to jeszcze nie wszystko. Trzeba było nadto wykraść się z zamku.
Mury zamkowe były wysokie; otaczał je zaś głęboki rów napełniony wodą. Na tyłach zamku rozciągał się ogród, w takiż sam sposób broniony. W tę stronę skierował się Ben Joel, licząc, że tędy łatwiej wymknąć się potrafi.
Noc była bardzo widna i światło księżyca pozwalało rozpoznać przedmioty tak prawie, jak przy pełnym blasku dnia.
Skradając się ostrożnie w cieniu rzucanym przez rozłożyste drzewa, Cygan dostał się na sam koniec ogrodu.
Widać stąd było w oddaleniu białe ściany domów wiejskich oraz połyskującą na kształt srebrnej wstęgi rzeczułkę. Ben Joel, rozglądając się pilnie dookoła, zauważył w jednym miejscu śluzę biegnącą w kierunku prostopadłym do muru, a zatem przecinającą fosę przez całą szerokość.
Gdyby udało mu się postawić stopę na pierwszym kamieniu tej śluzy, potrafiłby z wrodzoną sobie kocią zwinnością przedostać się suchą nogą na brzeg przeciwny.
Rzeczą najważniejszą było: dostać się na ów pierwszy kamień. Mur był zupełnie gładki, pozbawiony wszelkich szczerb i wszelkich wyskoków. Nie rosło też przy tym murze żadne drzewo, którego gałęzie mogłyby posłużyć wdrapującemu się za oparcie.
Ben Joel zmierzył oczyma przestrzeń dzielącą go od śluzy. Wynosiła ona co najmniej dwadzieścia pięć stóp, Cygan zaś zanadto dbał o całość swych kości, aby chciał się narazić na skok tak niebezpieczny.
Cofnął się w głębię ogrodu. Niecierpliwość i niepokój dokuczać mu zaczęły.
Jął znów rozmyślać, szukać i — znalazł, co mu było potrzebne.
W kącie ogrodu pod samym murem potknął się o leżące na ziemi drzewo jodłowe, które musiało być świeżo ścięte, gdyż kora była jeszcze zupełnie świeża. Drzewo to było przepiłowane w całej długości na grube żerdzie.
Cygan zmierzył długość jednej takiej żerdzi. Liczyła ona około piętnastu stóp, a więc o jakieś dziesięć stóp mniej, niż Cyganowi było potrzeba.
— Do diabła! — zaklął — widzę, że mi będzie trudniej wydostać się stąd, niż sądziłem.
Wziął jednak ze sobą znalezioną żerdź i próbował przymocować ją do drugiej. Ale nie miał rzeczy najkonieczniejszych do tego: sznura i gwoździ.
Na szczęście znalazł trochę dość mocnego łyka. Przyłożywszy żerdzie do siebie i wzmocniwszy je dębowymi gałęziami, zabrał się do związywania ich owym łykiem, próbując co chwila wytrzymałości spoidła.
Praca nad tym zabrała mu około dwóch godzin.
Gdy ją skończył nareszcie, odpoczął przez chwilę, następnie podniósł obie żerdzie, wsparł je o mur i raz jeszcze mocy ich spróbował.
Zadowolony z próby, zaciągnął ten rodzaj drabiny aż do miejsca, w którym znajdowała się śluza. Tam przesunął ją na drugą stronę muru, tak że dolny jej koniec dosięgnął błotnistej fosy, zanurzając się na jakieś dwie czy trzy stopy. Koniec górny zaledwie cokolwiek ponad mur wystawał.
Ben Joel wyrwał kamień z muru i w powstałej stąd szczerbie osadził końce żerdzi, aby zapobiec chwianiu się swego przyrządu, w chwili gdy będzie w dół po nim schodził.
Zabezpieczywszy się w ten sposób, dostał się jednym skokiem na szczyt muru, chwycił się obiema rękami swej drabiny i ześlizgnął się po niej do fosy, gdzie stanął zaraz na śluzie.
Śluza była zbudowana z belek dębowych sześciocalowej grubości.
Cygan, który dla ocalenia życia podjąłby się przejść nawet po ostrzu szpady, puścił się odważnie tą drogą wąziutką, z rozstawionymi jak akrobata ramionami, i dostał się bez szwanku na brzeg przeciwny.
Tym razem czuł się już zupełnie bezpieczny.
Nie miał wprawdzie ani szeląga w kieszeni, to wszakże najmniejszego nie sprawiało mu kłopotu. Ben Joel pewny był, że przy swej odwadze i zapobiegliwości łatwo zdobędzie wszystko, co mu było potrzebne, aby dostać się prędko do Paryża.
Tymczasem zaczęło świtać i goście hrabiego Colignac przebudzili się.
Sawiniusz wyskoczył pierwszy z łóżka, zastukał do drzwi Castillana i zawołał:
— Wstawaj, śpiochu! Ubierz się i idź po Cygana. Jedziemy!
Sekretarz poety miał bardzo niewyraźne pojęcie o tym, gdzie znajduje się więzień i jak się dostać do niego.
Jął wypytywać służbę, która wskazała mu mieszkanie burgrabiego.
Udawszy się tam, usłyszał dobywające się z głębi przekleństwa.
— A zdrajca, łotr, szubienicznik! — wykrzykiwał służący hrabiego. — Oczarował mnie z pewnością, psiawiara!
— Proszę otworzyć! — zawołał Castillan.
— A jakże mam otworzyć, skoro sam jestem zamknięty. To pan raczej wypuść mnie na wolność!
Sulpicjusz otworzył drzwi z klucza. Ukazał się w nich wściekły od gniewu burgrabia.
— Więzień? — spytał młodzieniec.
— Uciekł,
Uwagi (0)