Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖
Młyn na wzgórzu to powieść autorstwa Karla Gjellerupa wydana w 1896 roku. Akcja rozgrywa się na duńskiej wyspie Falster pod koniec XIX wieku.
Jakub, owdowiały młynarz, jest zakochany w pięknej Lizie. Wkrótce jednak dowiaduje się, że kobieta, którą tak kocha, ma romans z Jorgenem, parobkiem. Ta sytuacja staje się przyczynkiem do tragedii, która rozegra się w starym młynie…
Powieść Młyn na wzgórzu to summa modernistycznych tendencji literackich — obecnego nihilizmu i dekadentyzmu, psychologicznego podejścia do bohaterów, a także głębokiej refleksji moralnej, związanej z charakterystyczną dla epoki postacią femme fatale.
W 1917 roku Karl Gjellerup, duński dramaturg, poeta i powieściopisarz, otrzymał Nagrodę Nobla za całokształt twórczości: za „różnorodną twórczość poetycką i wzniosłe ideały”.
- Autor: Karl Gjellerup
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Karl Gjellerup
— Jak ci się podoba! Znajdą się inni, którzy chętnie zajmą twoje miejsce.
— Czemuż by nie? Gdybym był tym innym, sam chętnie bym tu służył. Gdybym nie był znał tych dwojga, to niechajby sobie krople kapały ile wlezie... I gdyby to tylko sam Jörgen padł ofiarą, nic by mnie to nie obchodziło. Ale lubiłem Lizę, a ona lubiła mnie także, na Boga, lubiła mnie!
Ogarnęło go nagłe wzruszenie. Zaczął wycierać oczy rękami. Młynarz twardym chwytem cofnął jego rękę, a Chrystian, na pół oślepiony łzami, spojrzał w oczy młynarza błyszczące niezrozumiałą wściekłością.
— Czy i ty byłeś jej kochankiem?
Zanim wystraszony czeladnik odpowiedział, młynarz zwolnił jego rękę z żelaznego uścisku, siadł z powrotem na worku, odwrócił się i ukrył twarz w dłoniach.
Chrystian, całkowicie wyleczony z sentymentalnego nastroju, obejrzał zaczerwieniony przegub swojej ręki, zerknął na młynarza i potrząsnął głową: „On nie jest jednak przy zdrowych zmysłach!”. Potem zabrał się pilnie do roboty — musiał sam wszystko wypełnić. Kiedy niekiedy skradał się ku schodom, przystawał i nasłuchiwał, a wreszcie gniewnie kiwnął głową. Równocześnie oglądał się z trwogą na młynarza, aby się przekonać, czy zwrócił uwagę na tę jego, oczywiście daremną, wyprawę.
Młynarz jednak siedział nieruchomo.
Nie przestawał rozmyślać nad rozmową z leśniczym. Rozmowa ta postawiła przed nim z natarczywą koniecznością dwie możliwości: albo oddać się dobrowolnie w ręce sądu, albo ożenić się. Możliwości te nie były bynajmniej nowe, właściwie w ciągu całego tego czasu ustawicznie widział je przed sobą — ale daleko i mglisto. Teraz przybliżyły się bezpośrednio ku niemu.
Przeciwko pierwszej z tych możliwości buntował się jego instynkt samozachowawczy, który wyprowadził go już cało z przesłuchania u sędziego śledczego. Przesłuchanie to odbyło się mniej więcej dokładnie tak, jak je sobie wyobrażał wówczas, leżąc w lesie i badając szczegółowo myślą wszystko, co groziło niebezpieczeństwem, i wszystko co przemawiało na jego korzyść. Co więcej, wyszły na jaw szczegóły nieznane nawet jemu, które w znacznym stopniu odsuwały od niego jakiekolwiek podejrzenia. Tak na przykład Lars zeznał, że już w dzień pogrzebu czeladź szeptała sobie na ucho o małżeństwie młynarza z panną Christensen. Był to doniosły moment w życiu Larsa, więc nie zaniedbał niczego, aby wyzyskać go odpowiednio i w jak najlepszym świetle pokazać swój zmysł obserwacyjny. Bo on przecież zauważył, że młynarz „tak” spoglądał na pannę z leśniczówki w bramie cmentarza. I zarówno ona, jak Chrystian opowiedzieli, że nieboszczyk Peer Vibe, kłusownik, śledził z bliska w księżycową noc młynarza i pannę Hannę i nabrał przekonania, że wie już, kto będzie panią w młynie.
Tak więc Jakub Clausen wyszedł wolny z pokoju sędziego śledczego, nie ciążyło na nim żadne podejrzenie. I teraz miałby dobrowolnie się przyznać? Z powodu słabości wyłącznie — ponieważ niełatwo mógł odzyskać równowagę po takim wstrząśnieniu?
A może pod wpływem skruchy? Ale czyż on w ogóle odczuwał skruchę i czy wina jego była naprawdę tak wielka, że należało się kajać? Kiedy przeżywał myślą wszystkie momenty owego wieczoru — poczynając od chwili, gdy stanął na skrzyni okrywającej złożenie kamienne, z której właśnie Chrystian zeskoczył, i gdy ujrzał koty walczące na podłodze, aż do chwili, gdy stał w odległości czterech, pięciu kroków dalej na prawo i poczuł, że krople spadają mu na czoło — nie doznawał bynajmniej wrażenia, by on sam popełnił coś strasznego. Groza czaiła się raczej poza nim, w młynie, w kierownicy, w krzyżowych belkach, w śmidze, w ściskadle. Ale w nim samym? Czy właściwie w nim samym była jakaś złość piekielna? Wszak był i wtedy taki jak zawsze. Katastrofa wydarzyła się konsekwentnie sama przez się, jak gdyby w ogóle nie mogło się stać inaczej... Niewątpliwie zasługiwał na potępienie i potępiał się także sam — ale bynajmniej nie za to, co się wydarzyło owego wieczoru — zrządzeniem losu (jak mu się wydawało) — a raczej za to, że w ogóle kochał Lizę i pozwolił jej usidlić się. Ponosił winę wspólnie z nią — najpierw w stosunku do żony, potem w stosunku do Hanny. Niebo przeznaczało mu tę pobożną dziewczynę na towarzyszkę życia jako anioła stróża — a on mimo to zawarł z diabłem pakt. To, jak sądził, mogło było i powinno było przyjąć inny obrót — pod tym względem ponosił całkowitą odpowiedzialność, której nie chciał zrzucać z siebie; za tę winę pokutował niesłabnącą ani na chwilę udręką duszy. Ale czyż z tego powodu miał się przyznać do morderstwa? Oddać się w ręce sądu?... Cóż go obchodzili ci krętacze sądowi?...
Natomiast nowością było to, co powiedział dzisiaj leśniczy, a z czego tylko bardzo niejasno zdawał sobie sprawę.
Jeżeliby popełnił zbrodnię — oświadczył przyjaciel — to i to byłoby zgodne z wolą Boga, który może chciał go tą drogą doprowadzić do skruchy i do zbawienia. Ale gdyby naprawdę tak było i gdyby uporczywie przeciwstawiał się tej bożej woli, nie pozwalając zaprowadzić się do celu — to czyż jego postępowanie nie byłoby grzechem, może jeszcze straszniejszym aniżeli popełnione morderstwo?
Ścisnął mocno obiema dłońmi czoło, wstrząsany tajemną grozą.
Ale czy nie były to tylko fanatyczne urojenia tych pobożnisiów? Słowa te brzmiały inaczej, aniżeli zwykł był je słyszeć w kościele! Teraz wiedział już, co uczynić! Uda się do proboszcza pod jakimkolwiek pozorem i w toku rozmowy zada mu pytanie, czy słuszne są wywody leśniczego. Oczywiście nie wspomni, że to dotyczy jego samego. A więc, czy naprawdę lepiej być wielkim zbrodniarzem, który pełen skruchy błaga Boga o łaskę zmiłowania — aniżeli nie popełniać występków, żyć, jak żyją inni chrześcijanie, odmawiać wieczorem modlitwę, w niedzielę chodzić do kościoła, a raz do roku przystępować do komunii świętej? Albowiem, wedle opinii leśniczego, wszystko to nie wystarcza jeszcze do zbawienia.
Jego zdaniem człowiek musi się nawrócić, musi wykorzenić z siebie zło i szatana i odrodzić się. Dla młynarza były to słowa z obcego języka, którego dawniej nie rozumiał wcale. Teraz jednak wydawało mu się, że owa zgroza jest tłumaczem, podpowiadającym mu znaczenie tych słów — co prawda, jak dotąd niezbyt jasno. Stary, dobry proboszcz nie był tak surowy: posługiwał się zawsze łagodnymi, pełnymi przebaczenia słowami! Wprawdzie leśniczy nazywał go światowym — ale nie było wykluczone, że to właśnie proboszcz miał słuszność. Był przecie uczonym, poza nim stała cała potęga Kościoła. Tak, z nim należało pomówić!
Zaraz! A to ci pomysł! Ładnie by wpadł w pułapkę! Proboszcz podczas najbliższej partii wista opowiedziałby sędziemu śledczemu, że młynarz był u niego i że zadawał mu takie pytania, no, a wówczas... pogratulować! Cały sąd począłby mu deptać po piętach. Nie, należało baczyć na każde słowo, na każdy gest!
A jakże to dopiero co zachował się względem Chrystiana? Bóg wie, co ten chłopak pomyśli. Spoglądał na niego z takim zdumieniem. Właśnie podobne drobiazgi wiodą do wykrycia winnych. Należy panować nad sobą i czuwać bez przerwy!
Co prawda, życie, jakie wiódł w ciągu tej zimy, nie było wcale życiem. Mógłby równie dobrze siedzieć w więzieniu.
Więc: jeżeli chce żyć, musi się zdobyć na odwagę i poślubić Hannę. To była druga ewentualność, ale i ta także przejmowała go lękiem.
Ciężka była droga do więzienia, ale do ołtarza również nie szło się lekką stopą. Poślubienie Hanny wydawało mu się zuchwalstwem, grzechem przeciw życiu. A jednak można było tylko odroczyć to małżeństwo, nie można było przed nim umknąć — chyba gdyby coś zgoła nieprzewidzianego stało na przeszkodzie. Podczas sądowego śledztwa młynarz, chcąc się oczyścić z ciężkiego zarzutu, rozumiał doniosłość wysuwania na jaw tego wszystkiego, co przemawiało przeciwko przypuszczeniu, jakoby kochał Lizę. Najlepszą drogą do tego celu było udowodnienie, że kochał i chciał zaślubić inną. Z tego powodu przesłuchiwano także Hannę. Zeznała ona, że żywi serdeczne uczucia dla młynarza. Nie powiedziała wprawdzie, że wyraźnie mówili z sobą o miłości, ale szczere jej wyznanie, nieukrywające niczego, bez fałszywego wstydu, wystarczyło, by zamiar małżeństwa wydał się niewątpliwy, zwłaszcza gdy potwierdziły go również zeznania innych świadków.
Nie można było utrzymać tego w tajemnicy, chociaż nie doszło do sądowej rozprawy. Wahający się i niemogący powziąć decyzji młynarz przebrnął dzięki temu z łatwością przez dużą trudność życiową. Nie musiał ubiegać się o rękę panny, był z nią publicznie zaręczony, zanim w ogóle o tym pomyślał. Czy mógł się cofnąć wobec takich okoliczności? Po dzisiejszej rozmowie nie mógł już nawet zwlekać dłużej z małżeństwem. Należało zapanować nad sobą, otrząsnąć krew z sumienia, odrzucić przeszłość i rozpocząć nowe życie z Hanną.
Pod stopami młynarza rozległ się szum niby wodospadu: to Chrystian otworzył zastawę przewodu łuszczarki. Młynarz zadziwił się nagle, czemu tak późno przebywa tutaj na piętrze żarnowym. Ach tak! Z powodu kapania kropli — czekał na te strachy. No, co prawda, długo musiał czekać — i może nadaremnie.
„Jeżeli krople zaczną kapać — pomyślał — w takim razie odwlokę jeszcze decyzję, jakiś pretekst zawsze się znajdzie. Ale jeżeli nie będą kapać, ożenię się. Z końcem tygodnia zaproszę Hannę i teściową, i wówczas oznaczymy dzień ślubu”.
Wstał. Chrystian, który właśnie nasłuchiwał przy schodach, wzdrygnął się i odwrócił z widocznym zakłopotaniem.
— No cóż, Chrystianie? — zapytał młynarz, uśmiechając się szyderczo. — Jak się zdaje, dzisiaj nic już nie usłyszymy.
— Ach, jak na złość wicher tak strasznie huczy. Czyż można usłyszeć coś w takim hałasie?
— Nazywasz to hałasem?! A ja słyszałem kapanie tych kropli, chociaż hałas był nieporównanie większy.
Chrystian rozwarł szeroko swoje oczy dorsza.
— A więc i pan już słyszał, panie majstrze?
— Tak jest, wtedy... Ale wtedy była to prawdziwa krew.
— Ach, wtedy!
— A gdyby tu straszyło, to jak sądzę, słyszelibyśmy te odgłosy nawet wśród największego hałasu młyna. No, ale strach musi się pospieszyć, bo nie zamierzam siedzieć tu zbyt długo.
— Zapewne zacznie straszyć dopiero wtedy, kiedy pan odejdzie.
— W takim razie zawołasz mnie.
Młynarz dosypał zboża, chcąc skrócić sobie czas pracą; nie mógł dłużej siedzieć bezczynnie i zadręczać się myślami.
— A gdzie się podział Pilatus dzisiaj? — zapytał, zeskakując ze skrzyni.
— Nie wiem i bardzo mnie to dziwi... zazwyczaj kręci się tutaj zawsze wieczorem, jak gdyby sam czart go popędzał.
— Nie ma nawet kota! — mruknął młynarz niemal gniewnym tonem. Właśnie dzisiaj, kiedy chciał okazać swą odwagę, nic absolutnie nie straszyło na piętrze żarnowym.
Minął jeszcze kwadrans. Młynarz kiedy niekiedy przykładał rękę do pracy, to znów wychodził na galeryjkę, chociaż musiał się poniekąd przezwyciężyć, by o tej porze wstępować na nią.
Chrystian stał znowu obok schodów i nasłuchiwał. Ogarniała go już rozpacz. Właśnie gdy się odwrócił, młynarz wszedł z powrotem, zbliżył się ku lampie i spojrzał na zegarek.
— No tak, teraz pójdę, minęła już dziesiąta.
Wziął lampę i ruszył ku schodom.
— Gdyby strachy bardzo ci dokuczały, zawołaj mnie, a jeśli nie, to daj mi spać spokojnie.
Chrystian, który przysunął się do sortownicy, wysłuchał w milczeniu tego szyderstwa. Przekonał się, że strach zawiódł jego oczekiwania, przynajmniej tego wieczora.
Ale czemu majster nie odchodził? Stał przy schodach, postawiwszy nogę na najwyższym stopniu i patrzał w dół.
Chrystian podbiegł ku niemu.
Pilatus drapał się po schodach.
Zatrzymał się o kilka stopni poniżej i wpatrywał się w młynarza bursztynowożółtymi ślepiami, których źrenice zwęziły się w dwie poprzeczne kreski. Potem zaczął piąć się w górę. Młynarz ustąpił mu z drogi.
Pilatus poszedł prosto w prawą stronę, skąd wiodły schody na górne piętro. Przez krótką chwilę skradał się tu i ówdzie pomiędzy workami i zwiniętymi linami, potem zaczął kręcić się w kółko, spoglądając raz po raz w górę i poruszając pyszczkiem — miauczenie głuszył hałas młyna.
Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Mimo to młynarz i Chrystian stali nieruchomo, nie mogąc oderwać spojrzenia od tego widoku. Nagle Pilatus drgnął niby rażony elektrycznym prądem.
Zatrzymał się, podniósł przednią łapę, odwrócił łeb na bok i wpatrzył się przed siebie. Zdawało się, że ślepia wyskoczą mu z orbit. I tak z podniesioną przednią łapą stał może z pół minuty, zanim zdecydował się rozpocząć na nowo swoją bezcelową wędrówkę w kółko.
Powtórzyło się to parokrotnie: kot zatrzymywał się nagle i wpatrywał się w środek koła, trwając w nieruchomej pozycji jak zaczarowany.
— On już słyszy, panie majstrze! — szepnął Chrystian.
— Niedorzeczność! — burknął młynarz. Ale wyciągnął szyję i przechylił na bok głowę jak człowiek, który nasłuchuje z wytężeniem.
Upłynęło jeszcze kilka minut — jeszcze raz kot przybrał tę dziwną pozycję — i teraz znowu...
Chrystian krzyknął — doznał wrażenia, że obcęgi ścisnęły jego ramię.
— Czy to już?
Młynarz nie odpowiedział. Ale odpowiedź odmalowała się wyraźnie w jego zaciśniętych, bezkrwistych wargach, w szeroko rozwartych oczach, na całej poszarzałej i wykrzywionej twarzy, w konwulsyjnym zaciśnięciu palców prawej ręki, w których trzymał lampę.
Rozpoznał ten cichy, ale głęboki odgłos, który górował nad całym hałasem młyna — tak jak owego wieczora.
Odzywał się znowu — i znowu — a za każdym razem Pilatus wzdrygał się i zatrzymywał, za każdym razem Chrystian odczuwał uścisk wpijający się w jego ramię.
Teraz i Chrystian także dosłyszał odgłos.
— Słuchaj pan, słuchaj pan! — szeptał, jak gdyby młynarz nie wsłuchiwał się już całym napięciem nerwów.
Stali nieruchomo.
Odgłos powtarzał się w krótkich przerwach. Powoli zmieniła się barwa dźwięku — brzmiał teraz znacznie silniej — nie było to już krótkie, twarde, suche stukanie — brzmiało coraz bardziej miękko, pluskająco jak odgłos wody spływającej z rynny do kałuży.
— Weź lampę! — rzekł młynarz.
Wyrzekł te słowa raczej ruchem i spojrzeniem niż niedosłyszalnym prawie głosem.
Macając, zeszedł po schodach w ciemność. Kiedy już stał na dole i szukał ręką klamki, jeszcze wydawało mu się, że słyszy kapanie tych strasznych kropli.
A gdy już wchodził
Uwagi (0)