Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖
Młyn na wzgórzu to powieść autorstwa Karla Gjellerupa wydana w 1896 roku. Akcja rozgrywa się na duńskiej wyspie Falster pod koniec XIX wieku.
Jakub, owdowiały młynarz, jest zakochany w pięknej Lizie. Wkrótce jednak dowiaduje się, że kobieta, którą tak kocha, ma romans z Jorgenem, parobkiem. Ta sytuacja staje się przyczynkiem do tragedii, która rozegra się w starym młynie…
Powieść Młyn na wzgórzu to summa modernistycznych tendencji literackich — obecnego nihilizmu i dekadentyzmu, psychologicznego podejścia do bohaterów, a także głębokiej refleksji moralnej, związanej z charakterystyczną dla epoki postacią femme fatale.
W 1917 roku Karl Gjellerup, duński dramaturg, poeta i powieściopisarz, otrzymał Nagrodę Nobla za całokształt twórczości: za „różnorodną twórczość poetycką i wzniosłe ideały”.
- Autor: Karl Gjellerup
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Karl Gjellerup
Ale głowa jeszcze bardziej parzy aniżeli żelazo. Czy może ta żelazna sztaba posiada jakąś magnetyczną siłę? Bo oto nieodparcie przyciąga do siebie ręce — teraz obie ręce.
Ręce spoczywają na sztabie — niewątpliwie tylko dlatego, by tym dotknięciem zaspokoić jakiś wewnętrzny popęd, nie zaś w tym celu, by wykonać zwykłą pracę. Albowiem nie wydaje się, jakoby młynarz chciał obrócić kaptur młyna.
Ale cóż to? Czy koło nie obraca się pomimo to? Młynarz doznaje wrażenia, że istotnie się obraca. Nie naciskał sztaby, z całą pewnością nie naciskał sztaby, z całą pewnością nie uczynił tego — a jednak ona obróciła się sama, pociągnęła ręce za sobą; młynarz czuje, jak sztaba ciągnie jego ręce, ciągnie z nieprzepartą siłą...
I z okrzykiem niemal lubieżnej wściekłości młynarz naciska sztabę całym wysiłkiem.
I teraz, istotnie, skrzypiąc i warcząc, maszyna rusza z miejsca; koło posuwa się ociężale naprzód, steert porusza się jak wahadło, w górze kołyszą się krzyżowe belki. Śmigi zwracają się ku wiatrowi z radosnym łopotaniem żagli, świszcząc i kręcąc się coraz prędzej. Zwracają się ku wiatrowi, którego tak długo nadaremnie pożądały: „No, nareszcie będzie można pracować!... Ten poczciwy majster da nam pod dostatkiem wiatru... Ale czemu działa teraz tak opieszale? Cóż to znaczy? Prędzej! Prędzej! Giniemy z niecierpliwości! Teraz dopiero rozumiemy, jak sprytny jest ten wiatr. Urósł potężnie w siłę, odkąd nam uciekł. Stałyśmy bezradnie, ponieważ nikt nie pomógł nam schwytać go z powrotem... Dalejże!... Jak to? Czemuż zatrzymywać się tutaj na północy? Wiatr wieje przecież całą siłą z północnego wschodu! Jakiż to niedołęga stoi tam przy kierownicy?”
Ale zatrzymały się, musiały się zatrzymać, albowiem żadna ludzka siła, nawet siła szaleńca, nie potrafiłaby przesunąć dalej kierownicy. Zresztą młynarz nie jest szaleńcem, chociaż był nim może przez parę chwil. Albowiem doznaje wrażenia, że to jednak on sam obracał koło.
Jak dawno to było? Nie zdaje sobie z tego sprawy. Chyba niezbyt dawno. A jednak otaczająca go przestrzeń, podobna do ciemnego zwierciadła morza, pociemniała jeszcze bardziej, księżyc zaś, płynący w czarnym przestworzu wśród obramowanych srebrem chmurek, błyszczy teraz nieporównanie jaśniej i rysuje sylwetę balustrady na podłodze galeryjki.
Cóż to uczynił? Obrócił kaptur młyna. No więc cóż? Czemu dygoce dreszczem, kiedy pomyśli o tym? A może drży wskutek zimna? Bo północny wicher przewiewał go długo, a i teraz jeszcze muska go z boku — teraz lekkim dotknięciem, ponieważ kierownica i steert nie znajdują się już w poprzedniej pozycji: drewniany kloc leży w odległości paru kroków z tyłu, można wyraźnie dojrzeć jego cień. Kaptur młyna obrócił się. Dobrze — właśnie to należało uczynić. Ale tych dwoje było tam na górze! Było? Gdzie są teraz?!
Niewątpliwie każde z nich jest już w swej własnej izbie.
Istotnie, kiedy pod wpływem szaleńczej wściekłości kręcił kierownicą — i to tak gwałtownie jak nigdy przedtem — był przekonany, że rozgniecie ich oboje ściskadłem przy ścianie. Gdy jednak teraz zastanawiał się nad tym, doszedł do wniosku, że starczyło im czasu, by się wymknąć. Mimo wszystko przesunięcie nie może odbyć się tak szybko. Oczywiście, przestrzeń była ciasna, a ich było dwoje, ale nawet gdyby pozostali w kapturze — widział to wyraźnie, jak gdyby przez cały czas oglądał wszystko własnymi oczyma — to i w takim razie mogliby się ocalić. Najedliby się tylko porządnie strachu, a tego życzył im z całego serca.
I uśmiechnął się. Ani złośliwie, ani radując się z cudzego nieszczęścia. Był to chorobliwy, niewiarygodny uśmiech, uśmiech wynikający z gorącego pragnienia jakiejkolwiek pociechy.
Potem wzdrygnął się znowu — bo wicher przewiał go dotkliwie. Otóż to! Młyn nie był nastawiony właściwie. Ale dlaczego? Dlaczego kierownica obracała się tak powoli i z trudem, czemu nagle oparła się naciskowi rąk? Zapomniał o tym szczególe, a kiedy teraz odnowił go sobie w pamięci, uczuł jakby dławienie w krtani, uprzytomniwszy sobie zagadkowość tego zjawiska.
Opanował się i wszedł na piętro żarnowe. Bynajmniej nie w tym celu, aby dokończyć swego młynarskiego dzieła i zaopatrzyć złożenia kamienne w ziarno do mielenia, skoro już młyn był nastawiony, jak należy. Nie zaświecił nawet światła. Poszedł w kąt po lewej stronie, gdzie nie było powały, i wpatrzył się w ten otwór, chociaż nie można było nic dojrzeć. Tylko chaotyczny zgrzyt licznych kółek rozlegał się wśród ciemności panującej na górnym piętrze.
Potem uczuł lekkie uderzenie w czoło i jeszcze jedno, które ugodziło go niemal w oko. Odruchowo przetarł ręką czoło i uczuł, że jest wilgotne. Szybko zaświecił zapałkę: ręka była czerwona. A gdy zapałka wypadła z tej drżącej ręki i płonęła dalej na podłodze, dostrzegł naokół na rozsypanej mące duże czerwone plamy; wśród pluskającego odgłosu utworzyły się dwie nowe, zanim zapałka zgasła!
Z kaptura padał deszcz krwi.
Las szumiał tak samo monotonnie i smutnie jak podczas dnia, ale wygląd jego się zmienił. Ponad kołyszącymi się wierzchołkami drzew płynęły błyszczące, srebrne chmury, księżyc przeświecał przez nagie gałęzie i kreślił ich drgające sylwety na nieruchomej twarzy młynarza, który legł wyciągnięty u stóp wielkiego buka.
Jakim sposobem dostał się do lasu? Zaledwie zdawał sobie z tego sprawę. Wypadł z młyna, pognał przez pola i zatrzymał się nagle dopiero wśród drzew. Był to klin leśny, który wcinał się w uprawne role i dzięki temu znajdował się bliżej młyna aniżeli ta część lasu, którędy biegł gościniec; tu nie było ani drogi, ani ścieżki.
Być może, że las przyciągnął go ku sobie, żył przecież podzielony między dwa światy: młyn Lizy i las Hanny. Wypędzony z jednego, schronił się w drugim. Oczywiście, czegóż by tu mógł szukać? Nie było już nadziei. Wszystko się dla niego skończyło!
To uczucie opanowywało go całkowicie. W ogóle nie myślał o niczym. Czuł, że stało się coś straszliwego. Właściwie ani tak bardzo brzydził się popełnionym czynem, ani nie współczuł nazbyt z ofiarami; ubolewał jedynie nad swoim własnym losem — wielkie nieszczęście wdarło się w jego życie i spustoszyło je raz na zawsze. Uświadomił sobie, że byłoby najlepiej, gdyby ugodził w niego piorun z jasnych chmur płynących w górze lub gdyby wyrwane wichrem drzewo przywaliło go swym ciężarem.
Cichy trzask gałęzi obudził go z głuchej zadumy. Zwierzę czy człowiek?... Człowiek... wróg?... Z zarośli, odległych zaledwie o pięćdziesiąt kroków, wyszedł jakiś mężczyzna. Młynarz nie ruszał się, nie śmiał prawie oddychać — byleby tylko nie wykrył go ten człowiek! Nie zastanawiał się wprawdzie, czy i jakie niebezpieczeństwo mu zagraża, gdyby ktoś zobaczył go leżącego tutaj. Niebezpieczny był każdy ludzki wzrok — każdy człowiek stawał się świadkiem, mogącym mówić przeciwko niemu.
A tamten rozglądał się bystro dokoła — w prawo i w lewo — po czym ostrożnie się schylając, wyszedł z leśnego poszycia między wysokie pnie. Teraz przemknął przez smugę księżycowego blasku. Widać było, że jest to licho ubrany człowiek w futrzanej czapce, z szalem na szyi. W jego ręku błyskał metalowy pręt.
Peer Vibe! Jakub poznał go. Jej brat tutaj — w odległości kilkudziesięciu kroków! Ale — Bogu dzięki! — nie zauważył go. Kłusownik zniknął bezgłośnie w gęstwinie lasu.
Jego pojawienie się wytrąciło młynarza z martwoty zadumy i wepchnęło w prawdziwy wir uczuć. Teraz dopiero pojął, co uczynił. Jej brat! Liza nie była kimś, kto istniał tylko w stosunku do niego. Miała brata, miała matkę, która ją kochała — całą rodzinę, której była dumą i nadzieją — była? Była! Teraz wszyscy znienawidzą go! Teraz będą pragnąć zemsty!
Ale to, co wreszcie wynurzyło się z tego chaosu uczuć i myśli i utrwaliło się w mózgu, nie było bynajmniej skruchą. Była to obawa o własne bezpieczeństwo, instynktownie rozbudzona widokiem ludzkiej postaci. Młynarz z radością powitałby piorun godzący w niego, chciał umrzeć — ale nie na szafocie! Za żadną cenę nie chciał wpaść w ręce sądu!
Należało zatroszczyć się o sposób obrony — należało przemyśleć wszystko i przewidzieć z góry, jak odpowiadać na wszelkie możliwe zapytania, by nie zawikłać się niebacznie w sprzecznościach.
Zaczął zastanawiać się nad wszystkim, co zaszło, rozważał szczegół po szczególe i jednocześnie uspokajał się coraz bardziej. Czyż można by udowodnić jego winę? Po prostu przestawił młyn, nie przeczuwając, że tam na górze są ludzie. Jak się to dziwnie złożyło, że nie zastał proboszcza i zapłacił tylko dziesięcinę, nie wspominając wcale o zamiarze rozmowy z pastorem! Gdyby był powiedział proboszczowi, że chce poślubić Lizę, byłby teraz zgubiony bez ratunku. A również gdyby mówił z Wilhelmem, jak zamierzał... Co więcej, gdyby tylko wspomniał, że nie może poślubić Hanny — już samo to byłoby podejrzane!
Wydawało się niemal, jakoby ktoś troszczył się w jego zastępstwie, by się przypadkiem nie zdradził; sprzyjało mu dziwne, ślepe szczęście. I kiedy uświadomił sobie i dziwił się temu, doznał uczucia, które było nieomal równe radości, chociaż rzucało niesamowity cień na wszystkie wypadki. Doznał wrażenia, że to chyba diabeł był jego pomocnikiem.
Tak, rozmowa w lesie nie tylko nie nasuwała najmniejszych podejrzeń, ale przeciwnie, broniła go całkowicie przed oskarżeniem. Przecież wynikało z niej, że jego małżeństwo z Hanną brano już w rachubę. A gdyby przesłuchiwano Hannę, to z jej opisu sceny w leśniczówce sędzia musiałby wywnioskować, że młynarz ją kocha. O tym, co zaszło między nim a Lizą, wiedział może jeden jedyny Jörgen, lecz ten już świadczyć nie będzie. Niebezpieczeństwo groziło tylko ze strony Chrystiana (Lars nie wchodził w rachubę), jeśli oczywiście, ten coś wiedział. Gdyby zeznał, że wedle jego mniemania młynarz kochał się w Lizie i że czeladnicy rozmawiali o tym pomiędzy sobą, byłoby to już źle, bardzo źle. Ale im bardziej zastanawiał się nad tępym umysłem Chrystiana, tym mniej prawdopodobne mu się wydawało, by parobek zaobserwował dużo swymi nieruchliwymi oczami dorsza. Pozostawała jeszcze teściowa, która dla przyzwoitości zezna, że nie dostrzegła nigdy nic podejrzanego, i Henryk, który będzie gotów dać na piśmie sądowi to samo zapewnienie.
Kiedy wyobraził sobie Smoka, stojącego przed sędzią śledczym, uśmiechnął się — i skonstatował to sam, że może się śmiać!
Znowu drgnął, dosłyszawszy jakiś szelest. Było to prawdopodobnie tylko leśne zwierzę, ale przypomniało mu Peera Vibe. Ta myśl nie budziła śmiechu! W swoich rachubach zapomniał o Peerze Vibe!
Ten mógł wiedzieć wszystko! Liza zwierzyła się zapewne bratu, co zaszło pomiędzy nimi, opowiedziała o nadziejach, które na tym opiera; Peer wspominał już także o swoich przypuszczalnych szansach otrzymania posady gajowego. Tak! Jeżeli Liza widziała się z Peerem w ciągu ostatnich dni, to może wiedział on nawet o scenie, jaka rozegrała się w nocy... Jeżeli się z nim widziała? Ależ widziała się z nim! Przed paroma dniami... nie... jeszcze dzisiaj rano ją odwiedził! Peer wiedział o jego zamiarach względem siostry. Niewątpliwie, Peer był niebezpiecznym świadkiem — jego zeznanie mogło mu skręcić kark.
Mogło — ale bynajmniej nie musiało. Byle nie tracić otuchy! Więc przypuściwszy, że zarzut morderstwa, który na pewno mu uczynią, nie będzie poparty wystarczającymi dowodami, czyż za lekkomyślne zabójstwo nie będzie również grozić kara ciężkiego więzienia?
Młynarz uznał niebawem, że i ten zarzut się nie ostoi. Rzeczoznawcy — inni właściciele młynów — zeznają, że parobkowi młynarskiemu, doświadczonemu w pracy nie grozi niebezpieczeństwo, nawet gdyby niespodziewanie przekręcono kaptur podczas jego obecności w tym miejscu. Innymi słowy, młynarz nie był bynajmniej obowiązany najpierw wchodzić na górę i badać, zanim dokonał obrotu wskazanego kierunkiem wiatru.
Chciał jeszcze raz dokładnie przebiec wszystko w myślach.
A więc obrócił kaptur młyna, nie przeczuwając, że jest ktoś na górze i nie biorąc tego całkiem w rachubę. Zauważył, że mechanizm porusza się z trudnością, i to go zdziwiło. Poszedł wtedy na piętro żarnowe, zapalił lampkę, spostrzegł krew i przerażony uciekł, nie wiedząc, dokąd biegnie — byleby tylko daleko od młyna!
Zaraz! Czy nie wyda się to podejrzane, że uciekł zamiast zbadać, co się stało? A jeżeli pozostawił jakiś ślad, gdy wchodził po schodach na górę? Zbadał zawartość wszystkich kieszeni, aby sprawdzić, czy nic nie brakuje — ale nie, nie zgubił nic... Mogły jednak pozostać w grubej warstwie pyłu odciski jego podeszew — czytał kiedyś o podobnym wypadku... W takim razie wpadłby w pułapkę. Gdyby jednak zeznał, że wszedł na górę, zanim uciekł z młyna, łatwo udowodniono by, że nie wie dokładnie, co zobaczył.
A jednocześnie zbudziła się straszliwa myśl! A jeżeli nie zginęli od razu, jeżeli jeszcze żyli i można było ich uratować?! To trzeba było zbadać za wszelką cenę. Chociaż włosy jeżyły mu się na głowie, gdy pomyślał, że trzeba tam pójść i oglądać zmiażdżone trupy — bo to na pewno były trupy, nie mogły to być, o zgrozo, dwa żyjące, straszliwie pokaleczone ciała — to jednak musiał tak postąpić, inaczej nie potrafiłby się obronić.
Młynarz zerwał się, powziąwszy postanowienie. Do młyna z powrotem!
Strzał — drugi strzał — a może tylko echo rozlegające się w lesie... niewątpliwie Peer Vibe strzelił... w niezbyt wielkiej odległości.
Czyżby to żywe przypomnienie brata Lizy — jedynego niebezpieczeństwa, jakie mu groziło — przejęło go takim dreszczem, że musiał oprzeć się ręką o pień drzewa i stać nieruchomo, nie mogąc utrzymać się na nogach? Czy też ten podwójny strzał zbudził jakieś niejasne, straszne przypuszczenie, które sparaliżowało serce i członki? Jak szybko... prawie równocześnie z pierwszym rozległ się drugi strzał... czyż mogło to być echo?... A więc cóż to było?
Uwagi (0)