Darmowe ebooki » Powieść » Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖

Czytasz książkę online - «Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Karl Gjellerup



1 ... 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51
Idź do strony:
Tak, tak samo wesoło klaskały wówczas żagle, gdy przybliżały się do kierunku wiatru, z takim samym świstem śmigi przecinały powietrze, obracając się coraz gwałtowniej i szybciej. Teraz młynarz jest już częściowo zabezpieczony przed wichrem. Ruch kierownicy utyka — jak wówczas — w połowie drogi, zanim skrzydła zostały należycie nastawione. Wystarczy jednak, by wicher nie mógł w nie z tyłu uderzyć, okoliczności nie sprzyjają temu, by się zajmować zbędną pracą.

Młynarz rozluźnia łańcuch ściskadła, przez chwilę trzyma go w ręku, badając doświadczonym spojrzeniem obrót skrzydeł, potem puszcza łańcuch, biegnie ku śmidze i dociera do niej w chwili, gdy dolna część zatrzymuje się obok galeryjki. Rozwiązuje sznury i zwija dolny szmat żaglowego płótna. Wiatr uspokaja się nieco. Gdy jednak młynarz wdrapuje się teraz na wiązanie śmigi, poczyna dąć z nową siłą, jak gdyby chciał strząsnąć go na ziemię. Na dole błyskawica oświetla dom mieszkalny, za szybami okna ukazują się twarze, spoglądające z przerażeniem na młynarza. Nareszcie i górna część żagla jest już zwinięta i przymocowana. Młynarz schodzi z rusztowania i zdejmuje deski wietrzne.

Teraz musi powrócić na galeryjkę i naciągnąć łańcuch, by skrzydła dokonały pół obrotu.

Poruszają się one teraz znacznie szybciej. Młynarz przeliczył się, zatrzymał skrzydło zbyt wysoko nad galeryjką, musi jeszcze raz wykonać tę pracę. Teraz jednak wicher ma siłę huraganu. Nie tka już śnieżnobiałej szaty z delikatnych płatków kwiatowych, lecz ciska o ścianę piętra żarnowego i o słomiany płaszcz młyna wir liści, słomy i pyłu. Żagiel miota się wściekle i tylko z wielkim trudem udaje się zwinąć go i przywiązać. Wicher wyrywa z rąk młynarza jedną z desek i rzuca ją poza balustradę.

Coraz szybciej huczy grzmot śladem błyskawicy, jak gdyby chciał dogonić swego ognistego zwiastuna. I wydaje się, że niekiedy wychodzi zwycięzcą z tego pościgu — jest to jednak nowa błyskawica, towarzysząca poprzedniemu grzmotowi, albowiem błyska się i grzmi ze wszystkich stron.

Młynarz patrzy w błyskawice, biegając bez tchu po galeryjce między łańcuchem a skrzydłami, rozwiązując liny, zbierając deski lub zawisając na wiązaniu. Czasem płomień razi go wprost w oczy, czasem rozświetla swym blaskiem daleki widnokrąg. To ogniste zygzaki biją w las, to szabliste promienie wystrzeliwują w górę z horyzontu, to znów przebiegają między chmurami, których kontury, podobne górskim szczytom, na przemian ukazują się i znikają.

Nareszcie pozostał już tylko ostatni żagiel.

Młynarz wisi wysoko na wiązaniu. Burza przewiewa go i wygrywa na drewnianej sieci obnażonego wiązania niby na harfie obłąkańczą, jękliwą melodię, monotonnie brzmiącą to wyższymi, to niższymi tonami. Nagle sypie się z góry grad, chłosta go w twarz, oślepia, palce szarpiące twardy węzeł kostnieją, ramię z trudem utrzymuje go na chwiejnym drewnianym rusztowaniu. Podwórze jest bez przerwy rozświetlane błyskawicami, zaledwie jedna pogrąży się w mroku, już świeci druga i nieci jaskrawe łuny. A jednocześnie bliskie i dalekie fale grzmotów zlewają się z sobą, mieszając swe rozmaite odgłosy — to dudnią niby ciężko załadowany wóz, przejeżdżający po kamiennym moście, to huczą jak dalekie armatnie strzały, to trzaskają jak karabinowa salwa, to dźwięczą jak żelazne płyty przetaczane po sobie.

W białej ulewie gradu jaśnieje oślepiające światło, jak gdyby tysiące fioletowych iskier przebiegało pomiędzy gradowymi ziarnkami; ledwie przygaśnie ten blask, huczy grom, jak gdyby niebo było olbrzymią tkaniną, którą z hałasem rozszarpują demony. Masy spadającego gradu są coraz większe. Teraz już nie wyrządzą szkody! Zawiązany ostatni węzeł, przytwierdzony ostatni żagiel, a młynarz schodzi szybko z wiązania skrzydła.

Jedno jeszcze go czeka: musi przejść przez piętro żarnowe.

Podczas ciężkiej pracy, w tej zdrowej walce z żywiołami, kiedy zabezpieczał swój młyn i wypełniał swoje młynarskie obowiązki, zapomniał o strachu i o upiorach. Ale teraz budzą się znowu — czekały na niego przyczajone.

Staje nogami na galeryjce, ziarna gradu trzeszczą pod podeszwami, rozsypują się białymi kupkami na boki. Korpus młyna sterczy potężny i ponury. Po prawej stronie błyska okienko w odblasku dalekiej błyskawicy; wydaje się, że piętro żarnowe spogląda na młynarza upiornym spojrzeniem.

Na dole pod nim dom, wyraźnie się rysujący w oświetleniu długiej, migotliwej błyskawicy. Dom patrzy na młynarza ludzkimi oczyma: w oknach widać twarze, w drzwiach sieni stoi jego narzeczona. Czemuż by nie zakrzyknąć na nich, aby podali drabinę? Tak, ale cóż im później powiedzieć? Jak wytłumaczyć, czemu zwyczajnie nie schodzi po schodach?

Nie, nie, podda się! Dokonał już wszystkiego, teraz stawi czoło tej ostatniej grozie!

Dom zniknął sprzed oczu. Tylko światło lampy posyła mu przez szyby okien krzepiące pozdrowienie właśnie w chwili, gdy zawraca ku wyjściu.

W parę sekund później przestępuje szybko próg żarnowego piętra — i staje jak skamieniały.

Są tam — w odległości paru kroków — na środku jego drogi!...

Jörgen i Liza stoją tam. Ani groźnie, ani uroczyście. Stoją tam w zwykłej pozycji, jak stali zapewne nieraz na tym miejscu. Wydaje się, że nie dostrzegają go nawet. Ona jest ubrana w starą, szarą sukienkę, jaką zazwyczaj nosiła po domu, a młynarz wie, że tak była ubrana, kiedy zginęła. Jörgen krzyczy jej coś do ucha — świadczą o tym tylko poruszenia jego warg — bo żadnego dźwięku nie słychać. Liza przechyla w przód głowę, nasłuchując, a jednocześnie patrzy na Pilatusa, który ociera się o jej nogę.

Kocur błyszczy fosforycznie jak poprzednio, oni oboje błyszczą także — a może to tylko błyskawice?

Teraz Liza podnosi powoli głowę.

W uśmiechu uwypuklają się wyraźnie dołki na brodzie i na policzkach. Usta śmieją się, a czerwona górna warga odsłania wielkie przednie zęby. Powoli odsłania się powieka i na młynarza pada spojrzenie...

Młynarz odskakuje w tył.

W tej samej chwili znika wszystko — nie w mrokach lecz w jasności — w huczącej, gromowej fali światła. Młynarz odczuwa cios w piersi — potem wszystko, nawet światło, ginie gdzieś, rozpływa się.

VII

Hanna stała w drzwiach sieni.

Widziała, że narzeczony zeszedł szczęśliwie ze śmigi. Postać jego zniknęła jej sprzed oczu, gdy skręcił na galeryjkę biegnącą wokół młyna. Jeszcze tylko jedna lub dwie minuty, a uchwyci go w ramiona. Jakaż trwoga miotała nią, gdy widziała go wśród błyskawic i piorunów, uwieszonego na śmidze kołysanej burzą. Zaledwie można było go rozeznać. Gdyby obsunęła mu się noga?! Albo gdyby nagle coś się zepsuło, a śmiga poczęła się obracać i porwała go w powietrze swym zawrotnym pędem?!

Ale, dzięki Bogu, był uratowany!

Nagle błysk tak jasny, jak gdyby wszystko światło świata skoncentrowało się w jednym płomieniu, a jednocześnie krótki, ogłuszający huk niby wystrzał olbrzymiego działa, tak że wszystkie szyby zabrzęczały...

Hanna skoczyła w środek szalejącej nawałnicy gradowej. Dokoła niej przebiegały jakieś postacie, rozlegały się pomieszane z sobą okrzyki:

— Piorun uderzył w młyn! Gdzie młynarz? Pali się! Czy Jakub zeszedł na dół? Młyn się pali!

— Jakubie!

Aczkolwiek ten okrzyk wydarł się z jej krtani pod wpływem znieruchomiającego przerażenia, to jednak nie utraciła przytomności. Przeciwnie, raczej uświadomiła sobie nagle zupełnie jasno wszystko, co się dzieje. I podczas gdy jej brat i Smok pospieszyli ku młynowi, chcąc wedrzeć się do wnętrza, ona — jak gdyby pod wpływem natchnienia — pobiegła w przeciwną stronę, ku drodze.

Z kaptura młyna buchnęły już płomienie.

— Prędko! Drabinę! Jakub jest tutaj... na galerii!

Leżał on przed drzwiami piętra żarnowego, rzucony na poręcz zamykającą ukośnie galerię. Jedno ramię zwisało w dół.

Chrystian i Zajęcza Ana pobiegli po drabinę. Leśniczy i Smok, którzy posłyszeli jej okrzyk w pobliżu młyna, zbliżyli się szybko.

— Może lepiej byłoby wejść na górę i znieść go przez młyn? — zapytał leśniczy.

— Spójrzcie! Już i wewnątrz się pali! — zawołała Hanna.

Istotnie, na piętrze żarnowym błysnęły również płomienie.

— Lepiej wejść po drabinie — rozstrzygnął Smok.

Teraz młynarz podniósł się. Tylko przez krótką chwilę był nieprzytomny albo raczej na wpół ogłuszony.

— Schody się palą — zawołał — nie mogę się tędy wydostać!

To, co powiedział, nie zgadzało się z prawdą. Płonęła tylko podłoga, i to z jednej strony. Ponieważ wszystkie szyby wyleciały, silny ciąg powietrza pędził gęsty dym ku drzwiom. Odważny człowiek przedostałby się szczęśliwie na schody albo przynajmniej podjąłby tę próbę bez narażenia się na niebezpieczeństwo. Ale on nie wszedłby na piętro żarnowe — za żadną cenę.

Stojący na dole zapytywali chaotycznie, czy nie poniósł szwanku. Uspokoił ich: prąd powietrza opalił go tylko. Trzymał się poręczy, ponieważ ledwie stał na nogach, doznawał wrażenia, że wszystkie jego członki są połamane, ale nie został porażony piorunem.

Aby zaś uspokoić ich ostatecznie, zawołał, że skoro tylko podadzą drabinę, zejdzie bez pomocy na dół.

Na górnych piętrach młyna rozlegał się coraz głośniej trzask, a pożar zakrwawił łuną nocne mroki.

Młynarz spojrzał ku górze i zawołał:

— Spieszcie się, kaptur niedługo runie!

Wszyscy wołali niecierpliwie, by podawano drabinę. Leśniczy pobiegł.

Jakub uświadomił sobie, że wprawdzie w obszyciu młyna powiązano słomę żelaznym drutem, jednak przy pokrywaniu kaptura zaniechano tego środka zabezpieczającego. Mimo to nie doznawał obawy — nie dlatego piorun oszczędził go, by jednocześnie skazać na pogrzebanie w spadającej lawinie płonącej słomy.

A oto nadbiegali leśniczy i Zajęcza Ana, dźwigając drabinę. Smok, który stał możliwie najdalej, ryczał z całej piersi poprzez tubę złożonych dłoni:

— Bądź mężny, Jakubie! Oto i drabina! Nie trać nadziei!

Pociecha ta nie była zbyt potrzebna.

Przystawiono drabinę. Ale młynarz nie ruszył się z miejsca, nie schodził. Utkwił spojrzenie w dziwnym przedmiocie, leżącym w odległości mniej więcej paru kroków przy samych drzwiach — pochylił się, aby dokładniej zobaczyć, co to jest. Była to kudłata bryła, tak opalona i zwęglona, że nie dałoby się może rozpoznać tej istoty, gdyby nie to, że w blasku sterczał nieuszkodzony koci łeb, wlepiając martwe żółte ślepia w młynarza i zaświadczając, że są to czcigodne szczątki nieboszczyka Pilatusa.

— Drabina przystawiona, Jakubie! — wołano z dołu.

On jednak nie mógł oderwać spojrzenia od tych szczątków. Żółtawe, ożywione blaskiem płomieni ślepie zerkało ku niemu, tak jak dopiero co zerkało ku niej; te prawie doszczętnie spalone kudły przypominały długi włos, falujący jeszcze niedawno przy ocieraniu się o fałdy jej sukni. Piorun ugodził więc wprost w Pilatusa — tak blisko obok niego samego!

I Jakub wysnuł mimo woli następujący wniosek: wprawdzie ujrzał zjawę bardzo dokładnie i rozróżnił nawet drobne szczegóły, jak na przykład mączną plamę kształtu dłoni na jej łonie, to jednak okazało się, że okres od chwili, kiedy przystanął, aż do chwili, kiedy Liza spojrzała na niego i kiedy w następstwie tego cofnął się w tył — trwał znikomo krótko. Gdyby więc Jörgen i Liza nie stali tam i gdyby bez zawahania się wszedł na piętro żarnowe, w takim razie los, którego ofiarą padł Pilatus, byłby ugodził w niego samego.

To stwierdzenie, że zjawa ocaliła go od nagłej śmierci, tak zaabsorbowało jego myśli, że nie słyszał nawoływań, nie słyszał nawet nieludzkiego ryku Smoka, który bezwarunkowo uznał, że szwagier niezbyt się przejął jego wezwaniem: „Bądź mężny!”.

Ale zamiast nawoływań rozległ się już rozpaczliwy krzyk. Z lewej strony młyna buchnęła błyskawica płomieni, a paląca się słoma zerwała się z kaptura i spadła na galeryjkę — była to pierwsza zapowiedź.

Teraz młynarz ocucił się z zamyślenia. Z większą łatwością, aniżeli przypuszczał, przerzucił nogi przez poręcz i zeszedł na dół po drabinie. Z okrzykiem: „Bogu dzięki!” rzuciła się Hanna na jego piersi, a serdeczny dźwięk jej głosu wypowiedział mu wyraźniej aniżeli słowa, co wycierpiała, drżąc z obawy o jego życie. Ale nie przycisnął jej mocniej do siebie, nie wyrzekł ani słowa; głębokie, bolesne westchnienie wydobyło się z jego piersi, gdy go bezwolnego prowadzono do domu.

Na podwórzu zebrało się już kilkoro obcych. Anders przyjechał właśnie wozem.

Gdy młynarz, na wpół przytomny, podtrzymywany przez Hannę i leśniczego, doszedł do drzwi, zabrzmiał jednogłośny okrzyk. Wszyscy troje odwrócili się.

Niemal cały kaptur osunął się równocześnie na dół. Wielkie snopy płonącej słomy, uniesione wichurą na pola, spalały tam młode zasiewy — niby ognista miotła. Główny ciężar, który osunął się prostopadle, runął na galerię i przygnieciony do ściany piętra żarnowego wydął się ku górze zionącymi żarem, płomiennymi językami, które poczęły lizać wystające brzegi słomianej osłony młyna. Jak iskra, pełzająca wzdłuż lontu, przebiegały po omszałej powierzchni tysiącem płomyczków — ciemna ściana zaskrzyła się złotem podobna bagnisku, na którym tańczy las błędnych ogników. Wydawało się, jak gdyby ta płomienna lawina, strącona nagle ze swego wysokiego poziomu, usiłowała skutkiem żywiołowego pędu odzyskać utraconą placówkę i na razie wysyłała gromadę lekkich harcowników, by wybadać, czy uda się wejść z powrotem w górę po stromej ścianie. I okazało się to możliwe. Najodważniejsze przednie straże zatknęły już swoje płomienne chorągiewki na dawnej pozycji, za nimi ruszyły w bój główne siły; trzeszcząc i pryskając skrami, toczyło się wojsko płomieni ku górze, idąc naprzód niezwalczonymi kolumnami bojowymi, aż wreszcie ogarnęło cały młyn.

Potem także galeryjka ze skośnie stojącą szeroką balustradą stała się zdobyczą pożaru i niebawem wyglądała niby ogromny, płaski koszyk, upleciony z płomieni i kryjący w swym wnętrzu olbrzymi ognisty owoc.

Wielki pożar wypełnił blaskiem całą okolicę. Ponad nim wisiała krwawa chmura dymów, a również chmury pokrywające niebo żarzyły się łuną. Błyskawice migotały niepozornie jak wśród jasnego dnia; łoskot piorunów ginął niemal całkowicie w syczącym, trzaskającym, rozszalałym łoskocie pożogi. Zresztą burza rozpraszała się. Grad przestał padać.

W części podwórza najbliżej mieszkalnego domu tłoczyła się ciżba ludzi. Zebrali się nie wiadomo skąd — jak gdyby wyrośli spod ziemi. Widać było ognistoczerwone twarze, zwracające się ku górze, palce wskazujące drogi płomienia, karki okolone złocistą glorią włosów, czerniejące plecy i jeszcze czarniejsze nogi; widać było wydłużone,

1 ... 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51
Idź do strony:

Darmowe książki «Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz