Darmowe ebooki » Powieść » Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖

Czytasz książkę online - «Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Karl Gjellerup



1 ... 40 41 42 43 44 45 46 47 48 ... 51
Idź do strony:
do domu, odwrócił się na progu i spojrzał w stronę młyna. W górze poprzez drzwi galeryjki płynęło z piętra żarnowego czerwonawe światło lampy.

Młynarz podniósł zaciśniętą pięść i mruknął przez zęby:

— A jednak uczynię to... ożenię się z nią, właśnie teraz... Muszę tak postąpić, bo inaczej oszaleję!

IV

— Phh! — jęknął Smok, rozpiął parę guzików kamizelki i przesunął wskazujący palec między szyją i kołnierzem, który okazywał niemiłą skłonność przylepiania się do ciała mokrymi fałdami. Rozpierając się na ławie, spojrzał w niebo, które było dziwnie bezbarwne, chociaż słońce skłaniało się już ku zachodowi.

— Phh! — powtórzył Smok raz jeszcze, modulując głosem cicho, ale wymownie. Małe jego oczka, pływające w tłuszczu niby knot nocnej lampki, błądziły po otaczającym go towarzystwie: zerknęły ku matce, która siedziała na ławce naprzeciwko, obok Hanny, usztywniona swymi odziedziczonymi po przodkach jedwabiami, spojrzały pytająco na leśniczego i z wyrzutem na szwagra.

Ten stał w drzwiach, tamten siedział na krześle, trzymając w palcach cygaro i wydmuchując pięknie ukształtowane kółka dymu w cichą przestrzeń. Smok zagarnął całą ławkę dla swojej wygody.

Była to jedna z owych chwil, kiedy przysłowiowy anioł — można powiedzieć — „przelatuje przez pokój”, mimo że towarzystwo siedziało w ogrodzie. Poczciwy Smok mniemał skromnie, że jego bądź co bądź względnie wymowny udział w rozmowie, dwukrotnie powtórzony, powinien był znaleźć nieco gorętsze uznanie i oddźwięk, aniżeli wywołał.

— Istotnie, bardzo gorąco dzisiaj — przytwierdziła Hanna, współczując bezradnemu Smokowi.

Dzięki temu rozwiązały się wszystkie języki.

Zgodzili się wszyscy, że jest parno, duszno, brak powietrza.

Zachęcony tym powszechnym uznaniem, Smok ryknął:

— Tak, Bogu wiadomo, duszno! Tak, Bogu wiadomo, parno! — Wytarł twarz chusteczką z czerwonymi szlaczkami. — Taki upał! Po prostu krew tryska z głowy!

Istotnie, głowa jego wyglądała tak, jak gdyby za chwilę miała z niej wytrysnąć krew... Ale przyczyną tego był nie tyle upał, ile raczej nadmierna ilość portweinu, który sam zakupił z okazji pogrzebu i który najgoręcej zachwalał. Wypijanie go Smok poczytywał sobie za święty obowiązek.

— Młyn miele — zauważyła pani Andersen, spojrzawszy ponad dach.

— Leniwie — odpowiedział młynarz. — Ale w tym okresie trzeba się i tym zadowolić.

— Nie dziwiłbym się wcale, gdyby dzisiaj wieczorem była burza — odezwał się leśniczy.

— Tak, niech będzie burza! — przerwał Smok. — Nuże32! Niech niebo grzmi! Niech runie ulewa! Tego nam potrzeba! Niech diabli porwą, ziemia jest tak wysuszona, że należałoby...

Świat nie dowiedział się, co należałoby uczynić w takich okolicznościach, ponieważ słowa uwięzły Smokowi w krtani. Wstrząsnął nim atak kaszlu, który sprawiał wrażenie apoplektycznego ataku. Już kiedy Smok zaczął kląć, pani Andersen zmarszczyła czoło z niezadowoleniem, a kiedy wezwał diabła, by go porwał, wstrząsnęła tak energicznie głową, że syn zgubił wątek. Podczas krótkiej drogi z dworu do młyna matka przykazywała mu stanowczo, by uważał na swoje zachowanie, by wyrażał się, jak przystoi, by przede wszystkim nie klął w obecności tych obojga „świętych”, z którymi wchodzili teraz w związki powinowactwa. Stracił zupełnie humor, kiedy pomyślał o kazaniu, jakie go z pewnością nie ominie. Oczywiście, wypił trochę za dużo! Matka parokrotnie spoglądała na niego z wyrzutem, gdy widziała, że nalewa sobie kieliszek — dlatego zapewne stał się tak rozmowny. Ach, na Boga! Trzeba przecie wypić nareszcie ten portwein! Źle się już stało, że wino kupione na pogrzeb podano przy zaręczynowej uczcie. Smok musiał się troszczyć o to, aby nie podano go również w dzień ślubu — należało zapobiec takiemu rodzinnemu skandalowi.

Ale jeżeli w zapale wypełniania obowiązku wypił nawet trochę za wiele — to wolno mu było palić. Bogu dzięki, ile tylko zechciał.

— Jakubie! Ach, daj mi cygaro!

Młynarz wzdrygnął się i przez chwilę spoglądał na szwagra na wpół przytomnym wzrokiem, zanim pojął, czego żąda od niego. Był całkowicie zaabsorbowany widokiem Hanny i Janka. Chłopiec stał obok niej, wsparł głowę na jej łonie i wpatrywał się w jej oczy.

Jak już dawniej młynarz zauważył, Janek smucił się bardzo z tego powodu, że podczas zimowych miesięcy zaprzestał odwiedzać leśniczówkę. W ciągu lata i jesieni przyzwyczaił się do lasu; trzytygodniowy pobyt tamże w listopadzie wytworzył wzajemną serdeczną zażyłość. Kiedy wówczas powrócił do młyna, znalazł tu ogromne zmiany; powszechne uczucie grozy podziałało i na niego także. Ustawicznie myślał o Jörgenie, a zwłaszcza o poczciwej Lizie i o tej strasznej śmierci obojga. Niekiedy — jak na przykład w tygodniu Bożego Narodzenia — odwiedził wprawdzie wuja Wilhelma i ciotkę Hannę, ale wtedy smuciła go nieobecność ojca. A gdy młynarz otrząsnął się wreszcie z melancholii i parokrotnie udał się wraz z synkiem do przyjaciół w lesie, zachowanie jego było inne aniżeli dawniej i chłopiec odczuwał tę zmianę.

Dzisiaj Janek dowiedział się, że ciotka Hanna nie będzie już nazywać się ciotką, lecz mamą. Pani Andersen podjęła się zakomunikować mu tę wiadomość i nie omieszkała dodać, że jego nieboszczka matka kochała bardzo Hannę i że będzie się gorąco radować w niebie, jeżeli pokocha nową mateczkę i będzie dobry dla niej.

Młynarz niepokoił się bardzo, myśląc o tym, jakie wrażenie wywrze ta wieść na Janku. Toteż kamień spadł mu z serca, gdy chłopiec przybiegł szybko ku niemu i nie mówiąc nic, tulił się do niego oraz patrzył mu w oczy poprzez łzy radości. Gdy więc teraz widział synka i narzeczoną siedzących razem, ogarnęła go cicha radość, z wielką ulgą powtarzał sobie, że postąpił słusznie — choćby ze względu na chłopca. Albowiem dziecko podczas tej zimy nie miało ani matki, ani ojca — tak dłużej trwać nie mogło. On sam wskutek zbłąkania się i wskutek zbrodni przegrał wszelkie prawo do rodzinnego szczęścia, ale biedne, niewinne dziecko nie powinno za to pokutować. Jeżeli teraz da matkę temu dziecku — o co przede wszystkim chodziło, a nie o to, by sam miał żonę — to może i w jego duszę spłynie blask pokoju, może Bóg nie odmówi mu tego ze względu na dziecko.

Gdy Jakub powrócił ze świetlicy, niosąc pudełko cygar i zaspokoił żądanie szwagra, rozmowa zeszła na inne tory: od pogody przeskoczono nagle do tajemniczych znaków. Ten przeskok z tematu na temat spowodowało niewinne zapytanie pani Andersen, która zagadnęła Hannę, kto ją i Jakuba połączy stułą, skoro dobry stary proboszcz, pastor Schmidt, właśnie zmarł.

— Zapewne religijny „grosista” da im ślub — zauważył Smok, obracając troskliwie cygaro w ustach, aby przykleić mocno zewnętrzny liść. Procedurę tę uważał za niezbędny drugi etap przygotowań po obcięciu koniuszka cygara.

— Masz na myśli zastępcę — poprawiła matka, spoglądając surowo na niego, jak gdyby sama nie posługiwała się nigdy takim wyrażeniem.

— No tak, nazywamy go przecież w ten sposób — dowodził dobrodusznie Smok, przystępując z nabożeństwem do trzeciego etapu, do zapalenia cygara.

— Nie rozumiem, dlaczego mówisz: „my” — skarciła go matka tak niełaskawym spojrzeniem, że uznał za konieczne usprawiedliwić się.

— No, no... nie gniewaj się. Powiedziałem bez złej myśli, jest on przecie osławionym człowiekiem, ale właśnie w tym wypadku będzie najbardziej powołanym, bo zalicza się do waszych zwolenników, Christensenie... dzięki temu, że bierze udział w misjach... to się dobrze składa. He, he, nasz stary Schmidt... niech mu Bóg da zbawienie wieczne!... Ten był mniejszym rygorantem. Lubił on, Bogu wiadomo, swego l’hombre’a... to jest wista, chciałem powiedzieć... wist był jego ulubioną grą, a niekiedy hazardował wysoko. Pewnej nocy w Nykjöbing przegrał wózek i konie... przegrał je nieboszczyk jak bułkę za grosz.

Leśniczy Christensen potrząsnął złośliwie głową, jak gdyby wątpił w zbawienie tego „pastora od l’hombre’a”.

— Tak, słyszałem i ja o tej historii...

— Fakt! Przegrał parę pięknych koni. Wózek był już trochę zniszczony, ale konie śliczne... I przegrał je jakby nigdy nic!

— Ach, ludzie przesadzają zawsze, opowiadając o takich rzeczach — oświadczyła matka ostrym tonem, albowiem szanowała bardzo Kościół w ogóle, a jego miejscowego przedstawiciela w szczególności.

Smok doznał niemiłego, niewyraźnego wrażenia, że nie umie dzisiaj utrafić w ton. Ale do diabła! Czyż można było utrzymać miarę? Ze złością pociągnął dym z cygara. Diabli nadali to gadanie! Phh! To zapewne skutek upału... albo wina, które muszę wypijać. A niech diabli porwą! Milczeć i palić cygaro... to najlepiej.

Właśnie powziął to chwalebne postanowienie, gdy nagle ledwie odzyskana równowaga zachwiała się znowu wskutek pozornie niewinnej uwagi leśniczego, że pastor Schmidt umarł nagle. Pani Andersen wstrząsnęła parokrotnie smutnie głową i otworzyła usta, chcąc opowiedzieć, jak niespodziewanie zaskoczyła ją ta żałobna wieść. Tymczasem Smok trzasnął ręką w kolano — tak mocno, że Karo przebudził się ze snu — i zwracając się do leśniczego, mówił:

— Aha!... Nagła śmierć? Otóż przypominam sobie... aniby pan zgadł, panie leśniczy! Przed rokiem... tutaj... w dzień pogrzebu... kieliszek prysnął mu w ręku, gdy się trącał... ach, nie, pan nie był przy tym... ale tyś widziała, mateczko... czy pamiętasz? Przeraziłaś się bardzo... i my wszyscy także... mój Boże! Dreszcz mnie przeniknął, a pastor Schmidt zbladł jak ściana, tak, tak! Przejął się do głębi tym znakiem... biedak, i on w to wierzył!... Dziwne to było zaiste. Bogu wiadomo!

Wobec tego, że jego wielebność zbliżał się szybko do biblijnego wieku — że otyła postać o krótkiej szyi i zaczerwienionej twarzy miała apoplektyczny wygląd, że stały partner pastora przy wiście, lekarz okręgowy, przepowiadał mu od dawna nagłą śmierć, jeżeli nie będzie przestrzegał pewnych dietetycznych zasad, czemu bogobojny mąż pod wpływem swej luterańskiej antypatii do ascezy bardzo zasadniczo się opierał, dalej zaś wobec tego, że pastor Schmidt pozostawał jeszcze na stanowisku i nie był zabezpieczony przed atakami śmierci tytułem emeritus (stan spoczynku oddziałuje, jak się zdaje, niezwykle konserwująco) — wobec tego wszystkiego i innych okoliczności śmierć pastora nie była może czymś tak bardzo niezwykłym, wymagającym nadnaturalnego wyjaśnienia. Mimo to wszyscy obecni zgodzili się ze Smokiem, że wypadek ten był niezwykły i tajemniczy.

Zwłaszcza dziedziczka okazywała duże podniecenie.

— Ach, mój Boże, kiedy pomyślę, jak starał się mnie pocieszać: „Pójdź pani, moja droga pani Andersen!”, powiedział poczciwy pastor, „kropelka wina pokrzepi panią”.

— Święta prawda! — zamruczał Smok. — Własne, autentyczne słowa pastora.

— A ty trąciłeś się z nim, Henryku — mówiła dalej matka coraz bardziej podnieconym głosem. — Trąciłeś się tak mocno... wtedy właśnie stało się to... zawsze jesteś tak niezręczny...

Niezupełnie jasno wynikało z tych słów, w jakiej mierze poczciwa kobieta obwinia siebie i syna o udział w zamordowaniu pastora. Smok cierpiał widocznie wskutek tej niejasności. Podrapał się po karku i burknął:

— Wiadomo, wiadomo... trąciłem trochę za mocno... w podnieceniu... Ale niech będę potępiony, jeżeli zdołam pojąć, dlaczego człowiek nie może spokojnie żyć dalej, skoro pękł jego kieliszek.

Leśniczy poruszył się niecierpliwie na krześle. Gniewało go, że Smok w swej naiwności ośmiesza sprawę poważną, posiadającą głębsze znaczenie.

— Nie należy rozumieć tego w taki sposób, Andersenie. To są właśnie znaki, które ostrzegają człowieka, by przygotował się na śmierć i nie umierał obciążony grzechami.

— O nieba!... Wolę nie otrzymywać takich znaków!... Jeszcze by tego brakowało, aby nie móc przeżyć spokojnie tych kilku lat, jakie człowiek ma przed sobą! Do licha! Więc każecie mi przez długie miesiące obnosić śmierć w kościach i zatruwać sobie tą myślą jedzenie i picie? Nie, dziękuję bardzo! Nie pragnę wcale takich ostrzegawczych znaków! — I z dobroduszną ufnością zerknął ku matce, szukając u niej poparcia wygłoszonych opinii. — Prawda, mateczko? My oboje aż do samej śmierci wolimy spokojnie pojeść i popić!

Ale dziedziczka nie odpowiedziała mu spojrzeniem; z kwaśnym wyrazem twarzy wyparła się swego przywiązanego do świeckich radości dziecka, co więcej, przelicytowała nawet zdradziecko „świętego” swoją pobożną uwagą.

— Tak jest, panie leśniczy! Takie znaki i przeczucia zsyła nam Bóg dla naszego dobra.

Jeszcze raz doznał Smok niewyraźnego wrażenia, że gdzieś jakoś nie utrafił we właściwy ton. I jeszcze raz powtórzył sobie swoją zgryźliwą towarzyską maksymę: „Milczeć i palić cygaro”.

Dziedziczka zauważyła, że czoło młynarza zachmurzyło się, aczkolwiek jeszcze niedawno z widocznym zadowoleniem obserwował Hannę i Janka. Postanowiła naprowadzić jego myśli na weselsze i bardziej odpowiadające dzisiejszej uroczystości tory. I napomknęła dyskretnie, że zna również inne znaki, które, dzięki Bogu, zwiastują nie śmierć, lecz nowe życie, i o których właśnie dzisiaj nie należałoby zapominać.

— Tak, tak! Nie należałoby zapominać. I ja chciałem to powiedzieć — przerwał Smok, kiwając filozoficznie głową.

Zapominając o powziętym postanowieniu milczenia, przemówił, uniesiony szlachetnym, zwyczajnym mu popędem popierania słów matki. Dzisiaj czynił to tym chętniej, ponieważ uświadamiał sobie, że parokrotnie naraził się jej w jakiś sposób i wywołał jej niezadowolenie. Ale dopiero, gdy zabrzmiało już głośno to jego potwierdzenie, zastanowił się, że właściwie nie ma pojęcia o tym, co stara pragnęła wyrazić swymi tajemniczymi, zagadkowymi słowami. A ponieważ — skutkiem niezwykłego podniecenia umysłu — nie potrafił poskromić swej ciekawości, zadał matce odpowiednie pytanie, zapominając, że wygłoszone dopiero co potwierdzenie słów matki traci w ten sposób częściowo wartość.

Matka odpowiedziała opryskliwie:

— No, chyba wiesz o tym dobrze, Henryku.

Istotnie, jeszcze niedawno, gdy zamierzone małżeństwo Jakuba z Hanną doszło do wiadomości członków rodziny, dziedziczka — w przystępie rodzicielskiej poufałości — opowiedziała synowi o owym tajemniczym stukaniu w okno. Jakże żałowała teraz tej niebacznej szczerości, gdy zauważyła, że błysk rodzącego się zrozumienia rozjaśnia twarz syna niepojętą, lecz groźną w skutkach wesołością.

— Już wiem! Już wiem!... Oczywiście! Mówisz o tym stukaniu w okno leśniczówki... prawda? Ej, ej! Że też poczciwa Chrystyna zadawała sobie tyle trudu, i to leżąc już na śmiertelnym łożu? Mój Boże!

1 ... 40 41 42 43 44 45 46 47 48 ... 51
Idź do strony:

Darmowe książki «Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz