Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska (biblioteki publiczne .TXT) 📖
Powieść Gabrieli Zapolskiej z 1904 r. Sezonowa miłość to porządna proza psychologiczna. Z ulgą odnajduje się w niej nieskłamane postacie kobiet, niepotraktowane szablonowo i instrumentalnie dla udowodnienia założonej tezy lub uwydatnienia złożoności duszy męskiego bohatera, co się literaturze polskiej notorycznie przydarzało.
To, co w Moralności pani Dulskiej czy Żabusi zarysowane jest ostrą linią — z intencją satyryczną, interwencyjną, demaskatorską, z nerwem krytyki społecznej, tu zostało wycieniowane i wielostronnie naświetlone. Wywracanie podszewką na wierzch egzystencji ludzkiej w wielu odmianach pozwala na odsłonięcie pozorów, dekonstrukcję mitów młodopolskich: kolorowej bohemy, strasznego filistra, mody na zakopiańszczyznę.
Anatomia duszy kołtuńskiej z jednej strony, a artystowskiej z drugiej, daje do myślenia. Szczególnie wzruszające (i zaskakujące) jest dowartościowanie codziennego heroizmu urzędnika-filistra uwięzionego w kieracie obowiązków rodzinnych, a przez to również społecznych.
- Autor: Gabriela Zapolska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska (biblioteki publiczne .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska
Ciemno tam i cicho.
Gaździna pod oknem niby coś ceruje, na łóżku, na wpół trzeźwy, z głową opartą rozpaczliwie na rękach, siedzi Józek.
Nieruchomy, zmartwiały, niby sęp oślepły ze skrzydłami związanymi.
Tuśka wyciąga rękę z listem.
— Czy gazda ma czas?
Obidowska podnosi głowę.
— Bo co?
— Chcę, żeby bardzo prędko poleciał z tym listem i oddał go panu.
— Nasemu panu?
Tak Obidowska nazywa zawsze Porzyckiego.
— Tak.
Gaździna odkłada robotę.
— Ja póńdę.
— Józek będzie prędzej.
— Niech doma siedzi, niech nie lota. Tera tyle siedlisk, ze co ino pożrys, idom, a wszyćkie ino by na ładnego chłopca łase. Juz niek on siedzi, ja pójdem.
Odziewa się pośpiesznie.
Tuśka patrzy z jakimś współczuciem na tego chłopca nieruchomego, przytłoczonego siłą i potęgą istoty, której się jedną chwilą zaprzedał w niewolę. Nigdy nie miała dla niego tego zrozumienia, co w tej chwili. Kto wie — i on pewnie myśli: „Gdybyk był wolny!”.
Wychodzi z chałupy razem z gaździną i myśli, jak Obidowska biegnie po jasnym szlaku drogi, który w oddali rozpływa się w szarość przedwieczorną. Wysyła za nią swą duszę i tchu jej nie staje. Przez chwilę zdaje się jej, że jest na werandzie restauracyjnej, że ją witają radośnie, że zajmuje swoje dawne miejsce, że on siada przy niej.
Chłodem powiało, ocknęła się. Czuje, iż musi wracać do chaty. Powoli wchodzi do izby. Żebrowski i Pita siedzą milcząc naprzeciw siebie. Wyczerpali wszystko. Nie mają sobie nic do powiedzenia.
— Zapal, Pito, świece! — mówi Tuśka. Nie chce pozwolić, aby płonęła owa lampa, która tyle wieczorów oświetlała jej izbę.
Zasuwa rolety.
— Dlaczego to robisz? — pyta mąż. — Jeszcze jest dość jasno.
— Sądzę, że jesteś znużony, położysz się...
On stara się nadrobić miną.
— Cóż znowu? Mam ochotę wyjść na spacer, zobaczyć góry... Bardzo tu rzeczywiście orzeźwiająco i miło.
Lecz siły go opuszczają. Nie mówi, że aby tę niespodziankę sobie i im urządzić, jechało się trzecią klasą wśród Żydów, plwocin i przeciągów. Dalej, aby nie wydawać pieniędzy, nie zajeżdżało się do hotelu w Krakowie, ale tułało się po ulicach i siedziało w poczekalniach. A potem „furka” z kolei zamiast dorożki. Wszystko to gniotło tak biedny organizm i w połączeniu z ostrym powietrzem wyczerpało do reszty.
Żebrowski siedzi jednak i opowiada żonie o synach i fikusach, o materacach, o futrach, o biurze, o Warszawie. Powtarza jej znane z „Kuriera” fakty.
Wszystko to mówi w dozie homeopatycznej, ale mówi grzecznie, uprzejmie, starając się pokazać, że ma o czym do mówienia. Wreszcie wyczerpuje się, rozmowa nie podsycana milknie i siedzą tak teraz wszyscy troje nieruchomi, jakby związani niewidzialnym łańcuchem ze sobą, który splątał się mimo ich woli i wiedzy.
Tuśka słucha, czy w ciszy nie rozlegną się czasem kroki gaździny, wracającej od Płonki, i przeżuwa, przetrawia to nic, co jej mąż w tej chwili rozsypał za pomocą słów przed nią. Co ją to obchodzi? Wszak to od niej dalekie, obce, jeszcze straszniej obce, niż zdawało się jej, gdy czytała to wszystko w listach...
I dzieje się dziwna, a przecież tak częsta rzecz. Oto na tym wielkim, przeogromnym świecie nagle zaczyna jakaś jedna mała, nędzna istota zawadzać. Jest jej za dużo. Stanowczo przygniata innych tym, że istnieje, że żyje. I nie wiadomo, co jest tragiczniejsze, czy jeśli ta istota nie wie o tym, że jej jest nadto, że jest zawadą, i swobodnie porusza się w tej niechęci, która dokoła niej zacieśnia swe koło, czy wtedy, gdy ona zrozumie tę niechęć i nagle zastygnie z jakiejś trwogi, smutku, wstydu.
Mąż Tuśki nie wie o tym, że jest właśnie taką zbyteczną istotą, dla której nagle nie ma miejsca — i uśmiecha się blado do żony, do córki, zaciera kościste ręce i mówi, starając się nadać sobie pozór junaka:
— He, he... jutro zmierzymy się z Giewontem.
W sieni dudnią bose pięty gaździny.
Szybko porywa się Tuśka i wybiega naprzeciw góralki.
— I cóż?
— Ano... oddalim.
— I... co powiedzieli?
— Ano, pon przecytali i tak powiedzieli: „psiokrew”... a potem mnie powiedzieli, że dobrze.
— Nic więcej.
— Nic.
To „psiakrew” mogłoby trochę ostudzić rozegzaltowanie Tuśki, ale ona już jest w tym stadium, że zatraciła poczucie i miarę w tym, co się odnosi do Porzyckiego.
— Niechaj gaździna przyjdzie urządzić spanie dla mego męża. Tam jest łóżko w tej izbie, gdzie weranda, ale nie ma słomy w sienniku.
— Zaraz się narychtuje.
Obidowska jest na twarzy ogromnie zmieniona.
— Wiedzom, co się stało? — pyta.
Tuśka już zapomniała o trupie leżącym w modrzewiach, tak własna troska ją pochłonęła.
— Co?
— Jacka Słodyckę naśli w lesie martwego.
— A... wiem!...
— To nas pan go nased. Ścierwa go zabili. Ożenił się dwa roki temu z takim strzygoniem z somsiedniej wsi, latawicą, co ij beło sesnaście roków... a jemu bez mała pięćdziesiąt i pięć... Tak za niom zaceli się uganiać chłopy, a on stary ośpihował i nieraz strętnął ją z jakowym gachem... No, i ten gach musiał go dzie ciupagom prasnąć...
Zamyśliła się. Coś tam w niej nurtowało. Jakiś straszny niepokój.
— Kazał jeij w izbie siedzieć, wiązał ją... ucło się jei... Ubili.
Pokręciła głową.
— Ubili — powtórzyła.
Tuśka chmurnie na nią spojrzała.
— Po co ją więził? — wyrzekła porywczo. — Ma za swoje...
Gaździna otworzyła szeroko swoje wielkie, czarne źrenice. Z otwartych drzwi od dworu padał na nią przechodni blask. Zdawała się jakby w koronie światła. Wyraz jej twarzy wskazywał, że słowa Tuśki wydobyły z niej wreszcie to, co ją strachem poiło.
— Jakże to? — wyrzekła. — Ona jemu zona, do innych się rwała.
— Przemocą źle trzymać: urwie się wreszcie i jeszcze można źle wyjść na tym.
— Naremnie najlepi!
— E! gwałtem najgorzej. Jak się ptak z klatki wyrwie, to już go nie złapiecie, a może jeszcze i zabić.
Gaździnie rysy oblokła jakaś dziwna powaga.
— Sprawiedliwie... — wyrzekła powoli — sprawiedliwie...
Odeszła głębią sieni, patrząc w ziemię zamyślona i chmurna.
Tuśka wróciła do izby. Zastała męża i Pitę tak samo nieruchomych i milczących, jak za pierwszym razem.
— Marmurki!... — przemknęło jej przez umysł z nieokreśloną ironią — marmurki!...
*
W godzinę później, powoli układano się do snu. Pita leżała już w swoim łóżeczku pocałowawszy ojca i matkę w rękę.
Siedząc na krawędzi swego łóżka, Tuśka rozczesuje włosy i patrzy przez otwarte drzwi na męża, który gotuje się do snu przy posłanym łóżku.
Widzi, jak systematycznie z kieszeni wyjmuje drobne pieniądze, scyzoryk, jak to wszystko z głuchym chrzęstem składa na stoliczku. Dalej słyszy miarowy, delikatny turkot nakręcanego zegarka, ściąganie butów, ustawianie ich systematycznie w dali od łóżka.
Gęstwiną złotą swych wonnych, ślicznych włosów zasłania się rozpaczliwie Tuśka. Kark jej różowy, ten, który wzniecał takie uwielbianie na balu i jest przedmiotem zachwytów Porzyckiego, odsłania się i błyszczy jak gwiazda. Poza pachnącą gęstwiną włosów Tuśka zaczyna płakać cicho, zacinając wargi aż do krwi...
Łzy jej lecą gradem diamentów i spadają na atłasowe ciało o tonach delikatnej, bladej, rozkwitłej wśród pereł rosy róży...
I nadszedł ranek, i trzeba było otworzyć oczy, i pomyśleć, że „mąż” pije kawę rano, a nie herbatę, bo tak bywało od lat wielu na... Wareckiej ulicy.
A więc Tuśka wstaje, ale nakłada na siebie zmiętą już i zbrudzoną matinkę. Co ją to wszystko obchodzi! Porusza się jak automat. Przyrządza ową „kawę” z miną ofiary i rzeczywiście ma zamiast serca po prostu ranę. Myśli, że „oni” oboje są w tej chwili pod jednym dachem, obok niej, i że jakby łańcuch przykuwa ją do miejsca, nie pozwala ani jednego swobodniejszego ruchu, ani wyjawienia myśli. I to właśnie tajenie myśli zaczyna ją dręczyć i dławić najwięcej.
— Czy wytrzymam tak długo? — myśli — zaledwie się to przecież zaczęło, a ja jestem u kresu sił...
Podaje mężowi kawę, on dziękuje jej i już ubrany, wyszczotkowany, bardziej niż kiedykolwiek chudy i zielony, bierze tackę i wynosi się z nią na werandę.
— Wypiję kawę patrząc na góry! — mówi i uśmiecha się nieśmiało.
— Tak, tak... tak właśnie być powinno — odpowiada mu Tuśka uśmiechając się także, a myśl jej aż szeleści skrzydłami koło drzwi izby Porzyckiego.
— Co to będzie, gdy się spotkają? — myśli. — Jak zachowa się Porzycki? Może wyjedzie na ten czas... Wszak to musi być dla niego straszne, gdy pomyśli, że ten mąż jest tak blisko niej. A może Żebrowski czegoś się domyśla — co wtedy?
Siada przed lustrem, zaczyna się czesać, lecz grzebień jej z ręki leci. Jest blada, ma oczy podkrążone sinymi obwódkami. Uśmiecha się gorzko.
— Oto wpływ małżeńskiego jarzma... ledwo się pojawił, ledwo przesunął koło mnie, a już zbrzydłam, już się postarzałam.
Patrzy z ukosa na Pitę.
Dziewczynka powoli, z metodą odziewa się i nigdy nie uderzyło tak Tuśkę podobieństwo ruchów dziewczynki z ojcem.
— Taka sama, jak on... marmurek!...
Zdawało się jej, że słyszy w sieni kroki Porzyckiego. Doznała uczucia jakby szalonej trwogi. Pragnie go zobaczyć, a po prostu lęka się tej chwili. Jest jej tak, jakby ona względem Porzyckiego popełniła jakąś straszną winę, jakby to ona ściągnęła tu tego męża, którego obecność stawia dziś Porzyckiego w fatalnej sytuacji.
— Powiedział wczoraj, że uczyni dla mnie wszystko — rozmyśla posępnie. — Ach! gdyby rzeczywiście.
Kręcenie się automatyczne Pity denerwuje ją do reszty.
— Weź, Pito, swoje mleko i idź do ojca na werandę. Dotrzymaj mu towarzystwa.
Dziewczynka bierze filiżankę z mlekiem i wychodzi nie śpiesząc się i nie okazując wielkiej chęci do owego „dotrzymania ojcu towarzystwa”.
— To będzie wszystko straszne, to nie będzie możliwe do przeniesienia — ciągle myśli Tuśka — ja nie wiem, co się stanie, ale coś się stać musi.
Ktoś bez pukania drzwi otwiera. Obidowska ukazuje się ponura, tragiczna, złamana. Niesie w ręku pęk róż.
— Majom kwiaty! — mówi kładąc róże na stole.
W Tuśce serce bije szalonym tempem. Te róże to posły od niego! Mówią jej wczorajsze słowa, szeptane tam w koronie modrzewiów! Patrzy na nie, tknąć nie śmie.
Drogie, drogie kwiaty! — i drogi, drogi... on!
Obidowska nie odchodzi, stoi, kiwa głową.
— Wiedzom? — pyta — to te kuśtyki go zabili.
— Kogo?
— Ano... tego, co go fcora naśli. Jego zona i jej gachy. Zmówili się, zmanili w las i ciupagami utłukli... Juz ik majom! Siedzom w hareście...
Tuśkę ogarnia znów złość na tego „męża”, który więził przy sobie rwącą się od niego kobietę.
— Dobrze mu tak... — powtarza z uporem — dobrze mu tak; po co się żenił z młodszą?
— Jakże to? jakże to? — pyta Obidowska.
— Tak to, tak to... — przedrzeźnia ją Tuśka, rada, że ma na kim zemścić się za swoje udręczenia — tak będzie każdej, czy żonie, co męża więzi, czy mężowi, co więzi żonę.
Obidowska zrozumiała. Oczy jej zabłysły i nagle zgasły, jakby trwoga je zgasiła, usta rozwarte znamionują przestrach. Tuśka czuje ulgę w tym moralnym znęcaniu się. W Obidowskiej widzi uosobienie nienawistnego jej w tej chwili jarzma małżeńskiego. Forsuje więc nutę.
— I wy strzeżcie się!... — rzuca, kładąc róże do wody.
— Jo?
— A wy... nie więźcie Józka w chałupie, bo on młody i chce świata.
— Jo go ta nie więze...
— Aha!... trzymacie go koło siebie na uwięzi, a on kiedyś będzie miał dosyć i zrobi wam tak, ja ci zrobili z gazdą w lesie.
— O! o! o!...
— Nie o!... ale tak! — A teraz idźcie sobie, bo mnie nudzicie.
Obidowska wychodzi cicho, jakby spłoszona, zamykając lekko drzwi. Chwilę długą stoi na dziedzińcu, zamyślona, z oczyma wbitymi w ziemię.
Gdy wreszcie weszła do szopy, oczy jej nieufnie błysnęły w stronę łóżka, na którym leżał Józek. Kilkakrotnie otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, lecz milkła.
Wreszcie wzięła nóż i kartofle i siadła przy ognisku.
Jak cień siadł przy niej lęk ogromny, najgroźniejszy ze wszystkich lęków, jakie szarpią nędzną istotę człowieka, bo lęk o życie własne.
Mimo woli ogląda nóż i głową kiwa.
— Nieostry! — myśli — nawet byk się cem bronić nie miała.
I postanawia dziś jeszcze dać nóż do wyostrzenia.
*
Tuśka czesze się powoli i do róż uśmiecha się smutnie.
— Co to będzie!... co to będzie!...
Znikło z jej duszy owo zastawianie się, że „nic złego się nie stało”. Tak było, gdy nie widziała męża, żyjącego dowodu swej przysięgi małżeńskiej. Obecnie, będąc w gruncie rzeczy zupełnie nie zepsuta i nie zdeprawowana rozlicznymi flirtami szpetnymi i powoli oswajającymi kobiety z rzeczywistym, bo serdecznym wiarołomstwem, uważa, że to, co się stało, już jest wiele, bardzo wiele! Reszta to już rzeczy wypadku i sprzyjających okoliczności. Główna wina, owo „zakochanie się” i dowiedzenie się o wzajemności, rozwinięte w całej pełni. A więc wina jest. Jakże z nią żyć? Jak się taić? Jak się szarpać tak dnie i noce całe? A zwłaszcza gdy oni staną naprzeciw siebie i obok niej?
— Ach, nie! nie!
Słyszy teraz wyraźnie, że Porzycki wtacza rower do sieni. Rano musiał wstać, jeździć po róże. Ona go nie słyszała, gdy przechodził. Należy się z nim zobaczyć, koniecznie...
Porywa się od lustra, narzuca biały szal na matinkę, drzwi do sieni otwiera.
— Dzień dobry!
— Dzień dobry!
Ona szepce i on także...
Ten szept ostrożny, pośpieszny, właściwy ludziom zmuszonym ukrywać się ze swą miłością.
Tylko u niej głos drży, on mówi pewnie, zupełnie śmiało.
— Pan wie...
— Co?... A!... tak — mąż... Gdzież jest?
— Siedzi na werandzie, pije kawę.
— Naturalnie.
Zaczyna się śmiać. Ten śmiech zbija trochę z tropu Tuśkę.
— Jam temu nie winna...
Uwagi (0)