Darmowe ebooki » Powieść » Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska (biblioteki publiczne .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska (biblioteki publiczne .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska



1 ... 41 42 43 44 45 46 47 48 49 ... 53
Idź do strony:
To on! to on! to jego niebacznie rzucone wyrazy!

— A potem będę pracowała.

— ?...

— Tak, będę pracowała. Wstąpię do teatru!...

Porzycki aż drgnął.

— To niemożebne!

— Mam talent.

— To jeszcze pytanie.

— Sam pan mówiłeś!

— Szaleństwo! To było amatorskie granie. Na scenie to zupełnie co innego.

— Wyrobię się.

— A ja raz jeszcze powtarzam, że to niemożebne.

Nie chciała go drażnić. Udała, że ustępuje. Instynkt jednak kazał jej uprzedzić go, że będzie miała jakieś środki do życia, że nie będzie mu ciężarem.

— Zresztą ja mam posag! — rzuciła.

Porzycki spojrzał na nią uważnie, chmurząc się. Zdawało mu się, że chce go tym „posagiem” pociągnąć ku sobie.

Uczuł się dotkniętym.

— Dlaczego mi to pani mówi?

— Dlatego, że chcę wyjaśnić sytuację! Nie będę nikomu ciężarem i ostatecznie mogę się bez sceny obejść...

Kłamała postanawiając, bądź co bądź, wstąpić na scenę, aby znaleźć się bliżej niego i rzeczywiście zarabiać na życie.

— Później, gdy się to już stanie, powiem mu prawdę — myślała. — A zresztą, jeżeli mi się na scenie nie powiedzie, pójdę do sklepu, gdziekolwiek, byle tylko odzyskać wolność.

— Jeżeli mówię o posagu — podjęła znowu — to dlatego, ażeby dać dowód, iż nie mam znów tak dalece wszystkiego do zawdzięczenia (zawahała się)... temu panu.

Instynkt ostrzegał ją również, aby zrzuciła podejrzenie niewdzięczności, jakie na nią paść mogło.

— Dałam mu najpiękniejsze lata mego życia — zaczęła znowu — zmartwiałam przy nim, zapomniałam, że i ja mam prawo do czegoś na świecie. Egoizm jego rozpostarł się jak nietoperz!... Wszystko ściągnął ku sobie!... Ja byłam niczym!... Moralnie i materialnie wieczna udręka. A potem to najgorsze... to prawo, jakie mu nadaje tytuł męża. Ja chyba zasługuję na coś innego.

Wyprostowała się dumnie, bardzo ładna rzeczywiście w podnieceniu swoim. Z fałdów białego szlafroka wysuwał się jej śliczny, różowy kark, ozłocony linią włosów.

Bogactwo jej pełnego ciała przebijało się przez lekką, białą tkaninę, przeświecając gdzieniegdzie bladoróżowymi tonami. Porzyckiemu mimo woli przyszła na myśl kościana figurka męża.

— Zasługuję na co innego!

Tak, bez wątpienia, fizycznie rzecz biorąc, ci ludzie byli więcej niż niedobrani. Dlaczego to śliczne i ogólne podziwienie budzące ciało kobiety miało być wydane na pastwę temu brzydkiemu, zeschłemu człowiekowi?

— I ciągłe niezrozumienie moich pragnień, moich dążeń... co powiem — wydrwione, wyszydzone. Często tak przykre słowa...

— ?...

— Tak, tak! Nie wszystko złoto, co się świeci.

— Dawniej wszakże mówiła pani, że między wami panuje głównie wykwintna grzeczność, mróz, ale grzeczność przede wszystkim...

Lecz nic nie mogło wytrącić Tuśki z jej egzaltacji.

— Dawniej tak mówiłam — odparła gorączkowo — ale dziś poznałam pana lepiej. Jestem szczera, nie kryję nic, mówię całą prawdę.

I jakby nagle wyczerpana dorzuciła:

— Zresztą, jak jest, to już mniejsza. To jedno wiem, że rozstanę się z nim!

Porzycki czuł, iż nie powinien ani namawiać jej, ani odradzać. Kobieta była egzaltowana do najwyższego stopnia i ta egzaltacja zaczynała mu się udzielać także. Czuł swoją winę. Czuł, iż nadto lekkomyślnie zbliżył się ku niej i szarpał póty lodowy powłokę, pod którą się kryła jej indywidualność, aż stopiła się w żarze jego słów i pocałunków. Następnie, ta miłość, tak gorąca z jej strony, otwierała całe horyzonty wielkich rozkoszy, a jego zmysłowo-uczuciowe usposobienie pragnęło posiąść niepodzielnie tę „damę z mondu”, idącą ku niemu na przepadłe i bez pamięci.

Pochylił się nad nią i objął ją ramieniem.

Nie obroniła się, podniosła ku niemu swe śliczne załzawione oczy i patrzała mu prosto w twarz.

— Nie mogłabym już żyć bez ciebie! — wyrzekła cicho.

— Ja także nie umiałbym żyć bez ciebie! — powtórzył jak echo.

Oboje przenikali się wzajemnie ciepłem swych ciał, wonią swych włosów, magnetycznym prądem, płynącym z ich oczu.

— Weź mnie z sobą, pójdę wszędzie, gdzie zechcesz...

— Dobrze, dziecko, dobrze...

— I będziemy zawsze razem?

— Zawsze.

— Do śmierci?

— Do śmierci!...

Ustami przywarli do siebie. Gorące dreszcze przepoiły ich ciała. Tchu im zabrakło, tak długo byli ustami złączeni. Ona pierwsza, blada, osunęła się, powieki jej opadły i turkus oczu zakryły...

— Teraz zostaw mnie! — prosiła.

Odsunął się, lecz nie odchodził. Zdawało mu się, iż rola jego jest nikła wobec tego, co ona dla niego uczyni. Właściwą mu bystrością objął to wszystko, na co ona się naraża. Utrata stanowiska, pogarda ludzka, szarpanie jej czci, zejście do roli dwuznacznej kochanki aktora, następnie bolesne walki z mężem, pożegnanie z synami... To wszystko ciemną smugą przesunęło się przed jego oczyma.

Zapragnął i on coś poświęcić z siebie.

— Ja wszystko powiem twemu mężowi! — wyrzekł nagle — niech się sprawa wyjaśni. Tak będzie najlepiej.

Lecz ona porwała się z krzesła.

— Zakazuję ci!... Nie mów nic. Z tego może wyniknąć nieszczęście... Przysięgnij! Daj słowo honoru, że będziesz z nim tak samo jak do tej chwili, a nawet lepiej jeszcze.

— Dlaczego?

— Bo ja nie chcę, aby on się czegokolwiek domyślił... Ja nie chcę, aby mi przeszkodził, udaremnił to, co postanowiłam! Ja nie chcę.

Czepiała się jego rąk, patrzała mu błagalnie w twarz. Łzy jej napływały do oczu. Ten widok odebrał mu siłę zupełnie.

— Dobrze, dobrze... daję ci słowo! — wyszeptał szukając jej ust... — Zrobię, co zechcesz... wszystko, co zechcesz...

W objęciach jego miała okrzyk tryumfu, odnalazła bowiem w tym powiedzeniu ową intonację jego „wszystko, co zechcesz!” tam wypowiedziane wśród modrzewiów pod Reglami.

— Kochany! kochany! — mówiła, tuląc się w rozwianiu swych złocistych włosów — zobaczysz, jak będę dobra dla ciebie.

Ściemniało się. Dopiero teraz spostrzegli, że ich otaczają cienie pochmurnego wieczoru i że lada chwila powróci „mąż”, który jeszcze nim jest, mimo wszystko.

— Już idź, idź!...

Odprowadziła go do progu i raz jeszcze porwał ją, przytulił silnie do piersi.

— Moja!... moja!...

Uśmiechnęła się słodko; wszystek przebyty ból znikł z jej duszy.

— Twoja!...

Wyszedł cicho, tak jak przyszedł, unosząc tym razem postanowienie rozbicia całej jednej rodziny...

Za nim wypełzł szmer czających się po kątach gróz i rzeczy przestrasznych. Jak wstęga owinął mu się u stóp i za nim snuł się bez przerwy.

W piersiach łopotało mu serce jak ptak przed grozą burzy.

Przechodził przez sień, gdy usłyszał u progu głosy Żebrowskiego i Pity.

Jak szalony poskoczył do swoich drzwi i otworzywszy je, w pokoju swoim się zamknął.

Wzrok jego padł na fotografię matki, zawieszoną nad łóżkiem.

Słodka jej twarz zdawała się powtarzać słowa przysłane niegdyś w liście:

— Choćby ze względu na Pitę...

Przejął go dreszcz.

— Na Pitę!...

Chłopcy mniejsza. Ale ona — Pita, ta śliczna, biała, anielska Pita!

— Skoro ją jednak zabierze — usprawiedliwiał się przed sobą — nie będzie pozbawiona matki, a to najgłówniejsze.

Dziedzińcem właśnie szła Pita ku szopie, aby kazać gaździnie nastawić samowar. W granatowym żakieciku, zarzuconym na ramionka, szła wolno, poważnie, a twarzyczka jej bielała wśród zmroku jakby wycięta z opłatka.

Przechodząc spotkała się ze wzrokiem Porzyckiego, który stał około okna i na dziecko posępnie patrzał.

Pita usta wydęła i odwróciła niechętnie głowę.

— Przeczucie!! — pomyślał Porzycki — przeczucie! To dziecko instynktownie mnie nienawidzi.

Odszedł od okna, usiadł koło łóżka w najciemniejszym kącie pokoju.

— Będę dla niej dobry — pomyślał — będę o nią dbał, będę starał się, aby odebrała doskonałą edukację... i będę się z nią obchodził tak, jakby była moim dzieckiem.

Coś tam w głębi mózgu odżyło mu nagle.

Wspomnienie Amy, wspomnienie jeszcze jednego dziecka, które chowało się na cudzym koszcie, wspomnienie jakiegoś syna, którego nie znał, a który umarł w kilka tygodni po urodzeniu na „wodę w głowie”, jak pisała matka, młoda, początkująca aktoreczka z prowincji.

Jego dzieci!

I ogarnął go wielki smutek i melancholia, którą zwykle uczuwamy, gdy w głębi mózgu zbudzi się wspomnienie tego, co już dawno sądziliśmy pogrzebane, martwe, w proch rozpadłe na zawsze.

 

Wiatr, który chmury nagnał, rozpędził je i na niebo wypłynął księżyc w aureoli jakiegoś jasnego błękitu, który kołem szerokim za tło mu służył.

Żebrowscy kończyli już herbatę. Tuśka, podniecona, prawie nieprzytomna, z wypiekami na twarzy, usługiwała mężowi podając mu ciastka, cukier, mleko. Przez otwarte okno wpływało łagodne powietrze zakopiańskiego, wyjątkowego wieczoru. Wiatr nagle ustał i ledwo lekki podmuch kołysał płomieniem jedynej świecy stojącej na stole.

Żebrowski wbrew codziennemu swemu rozgadaniu, które go napadło z chwilą przyjazdu do Zakopanego, milczał, mając wyraz twarzy na pół stroskany, na pół poważny. Jadł jednak dużo, co Tuśkę denerwowało jeszcze więcej. Podała mu drugi talerzyk poziomek.

Chwilę zawahał się.

— Kupiłaś więc drugi garnuszek? — zapytał.

— Tak.

— Dużo zapłaciłaś?

— Dużo.

Westchnął.

— To lepiej nie jeść dzisiaj. Zostanie na jutro. Nie będzie trzeba kupować.

Zaczęła patrzeć na niego ironicznie, koncentrując w sobie całą nienawiść i wzgardę dla filisterskiej rachunkowości w tym spojrzeniu swych zbudzonych oczu.

— Zapominasz, że doktor kazał mnie i Picie jeść dużo owoców. Ja mogę nie jeść, ale Pita...

Żebrowski się szczerze zmartwił.

— To już więcej jeść nie będę. Przepraszam was... proszę... jedzcie...

Tuśka odsunęła talerz.

— Dziękuję. Jedz, Pito!

— I ja dziękuję, proszę mamusi!

Obie postępowały solidarnie, obie miały srodze dotknięty wyraz twarzy.

Żebrowski strapiony nalegał:

— Ale proszę, jedzcie!...

Nie odpowiedziały mu nic. Siedziały milczące i patrzały w płomień świecy.

Ciężkie milczenie zapadło, jedno z tych milczeń, w których dusze ludzkie grzęzną w trzęsawisku własnych smutnych lub grzesznych myśli.

Nagle od strony świeżo budowanej chałupy doleciał krzyk:

— A! idzi ty stąd, strzygoniu, bezdero, bo cię prasnę, to usprzekopyrtnies się ino raz i bandzie z tobą koniec!...

Był to głos Obidowskiej, straszny, groźny.

Tuśka podniosła się i podeszła do okna.

W świetle księżyca ujrzała, jak Obidowska stała na belkach leżących stosem obok dźwigającej się z ziemi chałupy i z ręką wyciągniętą jak drogowskaz tragiczny gnała precz sylwetkę kobiecą, szczupłą i wiotką, owianą góralską spódnicą i mającą na głowie rozwiązaną chustkę.

— Zebyk ty się tu nie zwłócyła... — grzmiał głos Obidowskiej — dosyć tego latania za moim chłopem. Co ta beło, to beło z wami, ale tero Józek mój, a nie twój, oćwiaro... pójdzi prek, bo prasnę, bo prasnę!...

Bokiem, cicho, po srebrnej steczce biegła Hanka, nagle wyganiana przez żonę, zdziwiona tym, że w gaździnie zbudziło się poczucie praw i że te prawa tak dobitnie były zaakcentowane.

Obidowska spod brwi ściągniętych, silna prawem, stała na kupie belek, ciemna jak miedziany posąg, tak ciemna, iż błękitny blask księżyca zdawał się być przez nią wchłaniany, jak czysty strumień, bijący w czarną powierzchnię Zmarzłego Stawku, tam w Tatrach daleko, gdzie białe skały dźwigają się jakby z toni wód ciemnych i tajemniczych.

Widocznie morderstwo, popełnione na owym starym gaździe przez młodego gacha jego żony, kazało być jej przezorną i nie dozwalać Hance zbytnio się spoufalać i zachodzić do Józka.

Tuśka owinęła się szalem i wyszła przed chatę. Patrzy na Obidowską i zdaje się jej, że ta postać, jak ożywiona geniuszem Saszy Schneidera, olbrzymieje, rośnie w mlecznej przestrzeni.

Jej żylaste ramię, wyciągnięte w górę, jej głowa o rozwianych, żałobnych włosach, wszystko to ma pozór archanioła zemsty, broniącego wrót swego duchowego i ziemskiego dobytku.

Tuśka posuwa się ku gaździnie.

— Dlaczego to gnacie stąd Hankę? — pyta.

Ramię groźne opada. Z ust góralki wybiega pomruk:

— Do Józka podłazi. Nie fce tego...

— Dawniej nic nie mówiliście.

— Drzewiej było inace. Tera nie fce, zeby mnie jesce zadźgali jak tego gazdę pod Rzętami. Jak się taka bezdera z chłopem spiknie, to mogom cłowieka na nic utłamsić.

Tuśka uśmiecha się ironicznie.

— Ja myślę — mówi powoli, a radość jej sprawia to wpychanie szpilek lęku w rozwianą strachem duszę aszantki — ja myślę, że skoro będziecie ich rozganiać, to właśnie oni wam co złego zrobią.

— !!!

— Tak, tak! już jak się dwoje ludzi pokocha, to nic na to nie pomoże...

— Ślubował me...

— Och!... czy on wiedział, co robi.

— Trzeźwy był...

— Wyście go upili obietnicami, że będzie bogacz, że mu będzie dobrze... to to samo, co pijaństwo. Dziś się wytrzeźwił i nie chce was.

Rzuciła jej prosto w twarz, jak gdyby rzucała swemu mężowi: „Nie chcę cię!”.

Obidowska ciężko z belek zsunęła się na ziemię.

— Niek tak nie gadajom! niek tak nie gadajom!... — rzekła gorączkowo, podsuwając się prawie pod twarz Tuśki.

— Bo co? bo co? — spytała Tuśka nie ustępując ani kroku.

Zmierzyły się oczami — uwięziona i wiążąca. Aż dyszały w tej chwili rozpętaną namiętnością swych dusz. Szło od nich rozpaczą i kobiecą siłą, która w gruzy wali, gdy chce zdobyć dla siebie niepodzielnie swój miłosny świat.

Srebro księżyca owiewało je rozkoszną mgłą.

W tej mgle pławiły się ich oczy, z których szły prosto skry.

Pierwsza opamiętała się gaździna. Ulegle, pokornie, obleśnie, uśmiechnęła się przemocą do gościa. Pod serdakiem zacisnęła pazury i wpiła je sobie w wyschłą pierś.

— Oni żartujom! — wyrzekła — Józek se w sadybie lubuje.

— Ale nie w was. A jak go będziecie na uwięzi trzymać i Hankę gnać, to jeszcze was zabije.

Obidowska postała chwilkę w milczeniu, wreszcie chwyciła się za głowę, za ten czarny łeb, uparty i tragiczny, i bez słowa, kołysząc się jak pijana, odeszła.

1 ... 41 42 43 44 45 46 47 48 49 ... 53
Idź do strony:

Darmowe książki «Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska (biblioteki publiczne .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz