Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska (biblioteki publiczne .TXT) 📖
Powieść Gabrieli Zapolskiej z 1904 r. Sezonowa miłość to porządna proza psychologiczna. Z ulgą odnajduje się w niej nieskłamane postacie kobiet, niepotraktowane szablonowo i instrumentalnie dla udowodnienia założonej tezy lub uwydatnienia złożoności duszy męskiego bohatera, co się literaturze polskiej notorycznie przydarzało.
To, co w Moralności pani Dulskiej czy Żabusi zarysowane jest ostrą linią — z intencją satyryczną, interwencyjną, demaskatorską, z nerwem krytyki społecznej, tu zostało wycieniowane i wielostronnie naświetlone. Wywracanie podszewką na wierzch egzystencji ludzkiej w wielu odmianach pozwala na odsłonięcie pozorów, dekonstrukcję mitów młodopolskich: kolorowej bohemy, strasznego filistra, mody na zakopiańszczyznę.
Anatomia duszy kołtuńskiej z jednej strony, a artystowskiej z drugiej, daje do myślenia. Szczególnie wzruszające (i zaskakujące) jest dowartościowanie codziennego heroizmu urzędnika-filistra uwięzionego w kieracie obowiązków rodzinnych, a przez to również społecznych.
- Autor: Gabriela Zapolska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska (biblioteki publiczne .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska
— Tak... niech się pani rozcharakteryzuje „cold-creamem”. Tu ma pani puder, róż, wodę kolońską, żelazka, szpilki...
Uprzejmie nadzwyczaj czyniła honory swego gniazdka tymczasowego, w którym było piętno jej samej. Porozrzucane kwadraty haftowane z szarej gipiury przetykanej złotem, pęki kwiatów w wazonach huculskich, śliczna i wonna pościel, wykoronkowana i lila atłasem błyszcząca, srebrne przybory na gotowalni, dużo kasetek pluszowych, saszetek, pudełek i książek, a nade wszystko ten zapach róży zmieszanej z trèfle incarnat, który zdawał się przepajać wszystko, czynił z tego numeru hotelowego jakieś odrębne, posiadające własne cechy gniazdo.
Tuśka rozglądała się dokoła i podobać jej się zaczynało ogromnie to cygańskie urządzenie.
Zbliżyła się do biurka i patrzyła na porozstawiane fotografie. Natychmiast doznała ściśnienia serca. Kilka fotografii Porzyckiego w kostiumach i zwyczajnym ubraniu, w dużych formatach, porozstawiane było w ramkach i pozatykane za pluszowe wstążki parawanika, ustawionego na biurku.
Na niektórych czerniły się ukośne napisy, lecz Tuśka od razu przeczytać ich nie mogła.
Sznapsia uprzejmie zbliżyła się ze świecą w lichtarzu.
— To moja Ama! — wyrzekła, wskazując dużą fotografię ślicznej dziewczynki, której nadziemska twarzyczka rzeczywiście dziwnie przypominała Pitę.
— Troszkę młodsza na tej fotografii od Pity, ale prawda, jaka podobna?
Tuśka nie odpowiadała nic przez długą chwilę.
Patrzała, chciała się spytać, czy dziecko to żyje i czy to jest dziecko Porzyckiego? — ale nie śmiała. Przeniosła wzrok na aktorkę, która smutna, owiana swą czarną gazą, wbiła swe prześliczne oczy w fotografię dziecka.
— Umarła dwa lata temu!... — wyszeptała wreszcie, wzdychając ciężko.
Tuśkę to westchnienie przeszyło do głębi. Wyobraziła sobie, jakie wspólne chwile smutku łączyły tę kobietę z Porzyckim.
Wspólne, długie chwile w pokoju, gdzie czai się coś, czai się, jakby w księżycową noc zakradał się przeogromny strach i rozszeptał się widmem po kątach.
Mała lampka płonie, zakryta jeszcze ustawioną książką. Koło niej tyle szklanek, łyżek, flaszeczek! Biedny, nędzny arsenał mamiących środków.
A w kącie trochę pościeli białej, wtłoczona poduszka i w tej bieli złocisty snop światła i nieruchoma, płonąca twarzyczka. Oczy rozwarte, a już szklane. Widzą — nie widzą... Ku tej twarzyczce garną się ich dusze i wiszą u tych ustek, które już zdają się nie wdychać w siebie nic.
I tak powoli wlecze się noc.
Przewlokła swój czarny płaszcz. Idzie świt, ręce tych dwojga ścierpły od ściskania się w oczekiwaniu najstraszniejszego. Jej głowa pochyliła się na jego ramię. A w głębi pościeli snop złota tężeje. Płonąca twarzyczka o świcie zdaje się sina. Jeden lekki dech... Kobieta kryje twarz na jego piersi. Jest sama! Dziecko jej nie żyje.
A potem trumna biała, błękitna... Lilie, bławatki. — Przez tę trumnę ci ludzie patrzą sobie w oczy. A potem przez grób świeży, na który idą we dwoje. I gdy ona pada we łzach na rozmokłą glinę, on ją otula ramionami i podnosi.
— Niech kiciątko nie płacze!...
Przez fotografię martwego cudownego dziecka spotykają się oczy Tuśki i Sznapsi.
W jednej chwili obie przeżyły tę całą tragedię, która całunem opadła na ich balowe suknie, na ich nagie ramiona.
Nie mówią do siebie nic, ale myśli ich spotkały się i wniknęły w siebie z nadzwyczajną czystością.
Sznapsia stawia fotografię na biurku.
— Ja pójdę do Pity! — mówi ze smutnym uśmiechem.
Ale Tuśka zatrzymuje ją w pół drogi.
— Dlaczego on się z panią nie ożenił?
— Kto?
— On!...
— Porzyk?
Tuśce bielmem zaciągnęło oczy.
Więc on rzeczywiście!
— Tak.
Aktorka zdaje się przez chwilę namyślać, wreszcie odpowiada z prostotą:
— Nie żądałam tego.
I znów po chwili dodaje:
— Może byłby to zrobił... później... dla dziecka... ale Ama umarła.
Tuśce przypomina się tamta w hotelu, płacząca, która upominała się o nazwisko dla dziecka i pytała: „Co będzie?”.
— Nie — odpowiada Tuśka stanowczo — nie, on byłby się z panią nie ożenił.
— Skąd pani wie o tym?
— Wiem.
Delikatność kobieca nie pozwalała Tuśce rzucić w oczy Markowskiej, że oprócz jej Amy są jeszcze inne „Amy” — gdzieś daleko, poza innymi kulisami.
— On przecież jest dobry w gruncie. Bardzo kochał dziecko: gdy była słabsza, znosił jej farby, uczył ją rysować, zajmował się nią. Gdy umarła, napisał do mnie list ogromnie serdeczny.
— Nie był przy śmierci?
— Nie, był gdzie indziej angażowany. Byłam wtedy sama.
To słowo pada ołowiem, bryłą kamienia w to wykoronkowane gniazdo. I robi się nagle dokoła pusto, strasznie, zimno...
Tuśka doznaje jednak jakiejś ulgi na myśl, że nie było pomiędzy tym dwojgiem takich nocy przedzgonnych, takich pochylań się nad kołyską, gdzie złoty snop włosów gaśnie w blasku stygnącego życia.
Na kurytarzu rozlegają się hałasy. Trzaskanie drzwiami, krzyk. Przedstawienie skończone, nastąpią teraz tańce.
Teraz widocznym jest, że aktorka chce coś powiedzieć Tuśce, że się z czymś waha, do czegoś zmierza.
Stoi już przy drzwiach z ręką na klamce, piękna, malarska, stylowa, oczy wielkie, niezwykle uduchowione w Tuśkę wpiła. W oczach tych całe życie zamknięte — smutne, ciężkie życie.
— Wie pani — zaczyna wreszcie — co mi było najstraszniejsze, gdy dziecko umarło? Oto myśl, że może jej śmierć to kara za to, co ludzie winą nazywają... Winą... Pani rozumie? Tak się to już utarła ta nazwa. To niby przesądy. Ale to my, z lepszych domów, mamy widocznie we krwi, wyzbyć się trudno! Czasem ludzie nazywają to... grzechem!...
Tuśka aż zadrgała.
Ta wysmukła czarna postać na tle białym, te oczy dziwne i ten szept:
— Grzech... grzech...
— Idę do Pity, ona tam sama! — mówi aktorka, wysuwając się z pokoju.
Słychać dźwięki orkiestry przez drzwi otwarte, a potem znów trochę ciszy.
Tuśka zaczyna się ubierać.
Siada przed lustrem i spojrzawszy na swoją twarz doznaje zdumienia. Wygląda jak maska, a potem ten dziwny wyraz oczu i w ogóle twarzy. Tuśka zmieniona! Taka nie ona, taka ciągle teraz wylękniona, wyczekująca. Ściera z twarzy farby, czyni to machinalnie, powoli. Ostatnie słowa Sznapsi przywodzą jej na pamięć ową noc fatalną wśród wichru i deszczu, gdy Pita leżała z gardłem obolałym, we śnie gorączkowym. Na co umarła Ama? Może na dyfterię? Może tak samo zaczynała się jej choroba...
W ogóle, jak to przyszło prędko to wszystko, jak ona w parę tygodni popadła w zupełnie obce środowisko i stała się kim innym. Gra na scenie, siedzi w pokoju aktorki, kocha się w aktorze...
Szum dokoła niej, lęk, groza.
Jakże daleko Warecka ulica! jak daleko!
Znów orkiestra.
Tuśka spogląda na przybory tualetowe Sznapsi i widzi dopiero, ile wspólnego ma taka kobieta z mondu z aktorką. Te same żelazka, pudry, kremy, wody, pachnidła. A przecież jest jakaś różnica. U niej te fałsze kryją się jakoś nieśmiało, tu już rozłożone butnie zabierają poczesne miejsce na pierwszym planie.
— I wszystko tak!... — myśli Tuśka, patrząc na porozstawiane fotografie — ja nie śmiałabym postawić fotografii Porzyckiego, a ona nie waha się, wszędzie jest go pełno. Czy one, czy ja mam słuszność?... Oto pytanie.
I jeszcze jedna myśl zaczyna ją gryźć w przerażający sposób:
— Czy ona go jeszcze kocha?
Wzrok jej pada nagle na strzępy wstążki, na kawałeczki frędzli złotej, zwinięte i rzucone w koszyczek na tualetce.
Wstążka jest tego samego koloru i gatunku, jak wstążka przy wieńcu, który „wielbiciele” ofiarowali przed chwilą Porzyckiemu.
A więc ten wieniec był od Sznapsi...
Chciała mu sprawić przyjemność, zadowolić jego miłość własną... Pamiętała o takiej drobnostce i uczyniła to bezimiennie, tak że on nawet wdzięczności czuć dla niej nie będzie.
A więc nic innego, tylko go kocha!
Ze smutkiem nieokreślonym Tuśka spogląda na ten pokój, w którym przechowuje się wielkie, stałe i serdeczne przywiązanie. Fotografia Amy kładzie tu jakby zaziemską nutę. Oczy dziecka, ogromne, szeroko otwarte, ramionka, z których opadła koszulka, włosy rozwiane, cały kwiat łąk życia, kwiat o anielskim wdzięku, melancholią niezrównaną upiększa wszystko.
Ktoś puka do drzwi.
— Czy pani ubrana?
To głos Porzyckiego. Tuśka prawie już ubrana porywa się szybko.
— Nie można!
— Ja poczekam.
— Tak! tak!...
Kończy się ubierać, zaczyna drżeć cała.
— Czy teraz można wejść?
— Nie, nie!...
Za nic go tu nie wpuści. Wie, czuje, że zacznie ją całować, ona nie będzie zdolna mu się oprzeć. Ale tu, w tym pokoju, przed fotografią tego zmarłego dziecka, wśród tej atmosfery, przepojonej przywiązaniem Sznapsi, to niemożliwe, to niemożliwe!...
Wychodzi na kurytarz, obrzucona rotundą. On we fraku, w białym krawacie wygląda imponująco. W butonierce ma tuberozę. Jest bardzo piękny i świeżo upudrowana jego twarz ma dziwną przejrzystość alabastru.
— Dlaczego mnie pani nie wpuściła, skoro pani ubrana?...
— Bo... nie...
Zamyka drzwi na klucz, kładzie klucz do woreczka z czarnego brokatu, który razem z wachlarzem zwiesza się jej u ręki.
On w tej chwili ma wyraz twarzy jakby zawiedziony i gniewny.
— Nie zapomniała pani nic? — pyta tępo.
— Nie... chodźmy.
Spoglądają sobie w oczy. Tuśka aż doznaje bólu, tyle fluidu magnetycznego uderza w jej źrenice z oczu aktora. Szybko odwraca się i po dywanie kurytarza iść zaczyna.
— Chodźmy!...
Szept słyszy za sobą:
— Pani niedobra.
Udaje, że nie słyszy. Idzie ciągle kurytarzem ku drzwiom, które prowadzą na galerię teatralną. Tam są schodki kręcone, łączące galerię z salą.
Idąc widzi swą postać odbitą w lustrze, umieszczonym na końcu kurytarza. Pomimo zamieszania, wywołanego spojrzeniem i zachowaniem się Porzyckiego, Tuśka nie może oprzeć się przyjemności podziwiania swej urody. Rzeczywiście jest piękna, o wiele nawet piękniejsza niż na scenie. Zbytnia jaskrawość farb i nadto silna czerń aksamitu ustąpiły miejsca delikatnej, pastelowej karnacji i rozwianym tiulom, posypanym stalowym deszczem blaszek. Z tego czarno-srebrnego obłoku wysuwają się prześliczne, pełne ramiona i głowa przystrojona różami z czarnych aksamitek, które podnoszą jeszcze śliczną, złotą barwę włosów. Gdy Tuśka idzie, rozwiewając rotundę, suknia dokoła niej płynie jak fala fosforyzującego morza z bioder jej ku ziemi kaskadą szemrze.
Tuśka w tej chwili jest cała zjawiskiem pięknym, sztucznym, kwiatem rozsiewającym myśl grzeszną, pożądanie i tęsknotę miłosną. Cała rozpłomieniona, niepewna, drżąca, rozpłomienia, wprawia w niepewność, w drżenie...
Tak myśli Porzycki idąc za nią, tak myślą ci, których oczy wybiegną ku niej, gdy za chwilę wchodzi na salę, przymrużonymi oczyma szukając Markowskiej i Pity. Znajduje je prawie tuż przy wejściu, oczekujące na nią. Tuśka spogląda na Pitę i jest oczarowana jej wielką pięknością. W tej białej, leciuchnej sukience Pita przypomina delikatnego, ślicznego aniołka. Natychmiast Tuśka przywołuje Pitę i teraz idą przez salę obie, jedna dopełniając drugą w tryumfie piękności kobiecej.
Publiczność, przepełniająca salę, rozstępuje się przed nimi z zachwytem. Nawet kobiety przestają być zazdrosne. Pita rozbija najzjadliwsze i wstawia się za matką.
— Śliczne!... — słychać szmer dokoła.
Porzycki idzie obok i chłonie w siebie ten szmer.
I on jest tak podbity tryumfalną pięknością Tuśki i Pity, że zapomina o swej aktorskiej pysze i cieszy się, że Tuśka podbija wszystkich.
Z zadowoleniem rzuca wzrok dumny na grupę kolegów i koleżanek, zbitych w kącie sali.
Wzrok ten, zdaje się, mówi:
— Aha!... a to moje!... a wy co?...
Z kąta odpowiadają mu spojrzenia:
— No... no... wcale... wcale... winszujemy!
Orkiestra gra polkę.
W epileptycznych skokach zaczynają się trząść pary. Ku Tuśce zmierzają żądni zbliżenia się do jej atłasowego biustu mężczyźni.
— Pan ten... Pan ów...
Pochylają się głowy przystrzyżone na lato, ale ona odmawia.
— Nie tańczę polki.
Ma ten wyborny smak, że będzie śmieszna, rosła i pełna, skoro się zacznie trząść w podrygach i skokach.
Porzycki siada przy niej z miną plantatora, biorącego w posiadanie plantację trzciny cukrowej.
— Ja z panią tańczę...
— Jak to? wszystko?...
— Tak!
— Ależ to niepodobna.
Porzycki się śmieje.
— Otóż podobna. Pani to dla mnie zrobi?
Markowska wzrusza ramionami:
— Sensu nie ma. To może panią skompromitować.
Porzycki wzrusza ramionami.
— Pani Tuśka jest wyższa nad takie rzeczy — mówi — prawda?
„Wyższa” kobieta jest bardzo zakłopotana.
— Zapewne.
— Więc tylko ze mną!
Patrzy w oczy z właściwym sobie przymileniem — wie, że wtedy nic mu się nie oprze.
— Tylko z panem!
Sznapsia kiwa głową.
— Pani źle robi!... z nim trzeba inaczej!...
— Proszę cię, bądź cicho.
Jakiś studencik nieśmiało podchodzi do Pity.
— Czy mogę prosić?
Ale Pita najeża się jak mała boule de neige w czasie wichru.
— Idź, Pito...
— Nie, mamusiu!
Pita nie lubi tańczyć. Jest na to za leniwa, przy tym za czysta, za elegancka, aby znosić kontakt z jakimś nieznajomym, może zakurzonym rękawem.
Studencik odchodzi zasmucony.
Znów jakaś głowa, ostrzyżona do skóry, skłania się przed Tuśką. Aranżer zabawy prezentuje:
— Pan...
Dalsze słowa toną w gorsie koszuli i dźwiękach orkiestry:
— Nie tańczę polki.
Porzycki jest uszczęśliwiony.
Dostrzega bowiem pewną rewolucję pomiędzy mężczyznami. Jak to, ta warszawianka, taka szykowna, taka śliczna, nie tańczy? Jakże się do niej zbliżyć? Obsiedli ją aktorzy.
— To moje... to moje!... — zdają się mówić oczy aktora.
Po sali, obstawionej jakby szafami rusztowaniem rzeźbionym lóż, kręcą się liczne pary. Skaczą, skaczą przy sobie w takt rozrzępolonej muzyki i robią wrażenie stada kuropatw, wykonywających przed sobą zaloty. Z niektórych twarzy kobiecych sączy się pot, zmieszany z pudrem, ale one skaczą i skaczą zawzięcie, potrącane w objęciach mężczyzn.
Po lożach siedzą panie nie tańczące i przyglądają się przez lornetki paniom skaczącym.
Pomiędzy nimi bryluje loża Warchlakowskich. Wszystko to jest nadzwyczaj śmieszne i nie ma w sobie nic z wdzięku, jaki mogłaby mieć rzeczywiście taka zabawa w miejscu tak czarującym, jak Zakopane. Jest to nieudolne naśladownictwo miejskich balów, odznaczających się przeważnie wchłanianiem zapalczywym a wzajemnym własnych i cudzych wyziewów w kurzu, ścisku i potrącaniu się wzajemnym.
Co sprawi płucom, nerwom, duchowi lepszego ożywcze górskie powietrze i rozwiane piękno Tatr, to zniszczy, zgryzie targowisko próżności, pielęgnowane troskliwie w roztańczonych, źle
Uwagi (0)