Darmowe ebooki » Powieść » Bohaterski miś - Bronisława Ostrowska (bibliotek cyfrowa .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Bohaterski miś - Bronisława Ostrowska (bibliotek cyfrowa .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Bronisława Ostrowska



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10
Idź do strony:
samopoświęceniem wywichnął sobie nagle na dwie strony obie tylne nogi, i czcigodny dygnitarz znalazł się najniespodziewaniej przechylony w tył aż do ziemi razem z fotelem i grzebiący bezradnie nogami w powietrzu.

Generał rzucił się ratować. Ale tym dał tylko stolikowi sposobność wywrócenia się na leżącego i pokrycia go całym stosem zakąsek.

Wleciał zawołany Griszka.

Po długich tarapatach udało się wreszcie rozczochranemu dygnitarzowi wygramolić spod wiktuałów, ale usiąść gdzie indziej już ani na chwilę się nie zgodził. Zaraz zaczął żegnać przepraszającego go generała, a wychodząc oglądał się jeszcze wciąż na wszystkie strony z głębokim niedowierzaniem.

Ikona zawieszona nie została.

 

Całą zimę zatruwaliśmy życie generałowi.

Czuliśmy, że miał już tego stanowczo dosyć. Chciał wyrwać się gdziekolwiek z tego „przeklętego miasta”. Miał wyruszać na front.

Wiedzieliśmy, że oczekuje marszruty40.

Pewnego ranka niespodzianie odezwał się telefon:

— Halo. Służę informacjami. Tak jest. Sztabowe. Świeżo nadeszły. Generał jedzie na front. Czy wie? Nie. Ma się rozumieć, że nie. Jeszcze nie wie. I nie ja mu to powiem. Dokąd? — W Kieleckie. Z rezerwami. Tak jest. Niezwłocznie. Bardzo mi miło. Halo. Dziękuję.

Zapanowała radość.

Więc generał pojedzie. I to na front, tak, że zapewnie nie będzie mógł nic zabrać z sobą. Może w ten sposób ominie mnie straszna perspektywa służenia owemu Miszce. Zostawi mnie w domu.

Niestety! Płonna nadzieja.

Przyniesiono z piwnicy starą poczciwą skrzynię, przesłaną niegdyś państwu Niedźwiedzkim ze wsi z owocami. I w nią Griszka pod komendą generała zaczął pakować przeróżne zapasy. Znikały w niej jak zaczarowane pudełka konserw, tablice czekolady, wielka paka tytoniu i papierosów, butelki koniaku, torby z kawą i herbatą. Zmieścił się już cały sklep, a jeszcze nie była zapełniona.

Patrzałem, zawieszony między rozpaczą a nadzieją. Zabiorą mnie, czy zapomną.

Kurczyłem się, jak mogłem na moim oknie. Już, już, myślałem, żem uratowany.

Nagle generał popatrzył naokoło.

— A cóż stąd na pamiątkę weźmiem? A? — zapytał.

— Dawaj Miszę — zdecydował się po chwili.

Griszka skoczył po mnie.

Co ja przeżyłem w tym jednym krótkim momencie! A więc wszystko skończone! Nigdy już tu nie wrócę! Błysnęła mi w pamięci jasna główka Hali, siwe oczy Stasia. Nigdy?!

Każdy szczegół pokoju wrzynał mi się w pamięć, jak nóż. Najmniejszy drobiazg rozdzierał serce rozczuleniem. W tej chwili dopiero zrozumiałem, jak bardzo kocham to wszystko.

Przedmioty żegnały mnie uroczystem milczeniem.

Nie! to było zbyt straszne!

Kiedy generał ułożył mnie własnoręcznie w skrzyni na wznak, brzuszkiem do góry, zwiotczałego z żalu, zdawało mi się, że sufit wali mi się na głowę.

Jak przez sen czułem, że kładą koło mnie, zabrane oprócz mnie na pamiątkę, z jednej strony miedziany samowarek, którego kurek ugniatał mi dotkliwie bok, z drugiej niklową maszynkę do kawy.

Potem obetkano nas na górze serwetami, przyłożono wieko. Usłyszałem tępe ciosy młotka, wbijającego gwoździe w miękką deskę — i — koniec.

Głusza. Ciemność. Nic.

Straciłem przytomność.

 

Kiedy oprzytomniałem i zacząłem rozmyślać, sytuacja wydała mi się mniej rozpaczliwa.

Prawda, że byłem w rękach rosyjskiego generała, zamknięty w skrzyni i wieziony wbrew mojej woli.

Ale mimo wszystko — jechałem w świat.

To słowo miało zawsze czarodziejską własność pocieszania mnie.

— Nie jesteśmy przecie jeszcze w tej Rosji — myślałem — jedziemy tymczasem w głąb Polski i to na front. Jakoś to będzie!

Najgorzej złościł mnie sposób podróżowania. To było dobre dla nowonarodzonego Misia, ale dziś!

Moi towarzysze podróży byli zrezygnowani:

— Nie taki diabeł straszny, jak go malują — mówił, znający niegdyś Rosję, samowar. — Zajedziemy do Rosji — to będziemy w Rosji.

— Złam kurek! — życzyłem z głębi serca filozoficznemu sąsiadowi, tym szczerzej, że ten kurek ugniatał mnie w ciasnocie. — Niewieleś wymyślił. — Możesz spać.

Maszynka do kawy, przywieziona niegdyś z zagranicy, była neutralna i nie chciała wypowiedzieć swego zdania.

Serwetom brakło inicjatywy.

Na szczęście udało mi się wejść w porozumienie ze skrzynią: zacne, sosnowe deski rozumiały, o co chodzi, i pękały ze złości na samą myśl o wygnaniu. Gwoździe też były chętne.

— Damy sobie radę! — pocieszały mnie.

I na początek przyrzekły informować o wszystkim z zewnątrz.

Dowiedziałem się, że jechaliśmy długo koleją, a teraz jesteśmy na podwodzie41 w końcu szeregu wozów rosyjskiego taboru. Że powozi Griszka. Że musimy zbliżać się do frontu, bo słychać bezustanne strzały.

Istotnie. Nawet do moich zapatulonych uszu dobiegał już głęboki, miarowy huk.

Co za ironia losu! Ja, który tak marzyłem o przygodach, zbliżam się oto teraz do placu boju ściśnięty jak śledź w beczce i ciemny jak tabaka w rogu.

Zanudzałem skrzynię pytaniami.

— Co się dzieje? Co się dzieje? — podrywałem się co chwila.

Deski objaśniały cierpliwie.

Nagle — przestały mówić.

Usłyszałem gwałtowny huk, inny jakiś, bliski i trzaskający, potem krzyk, łoskot — i oto zaczęliśmy nagle trząść się i podskakiwać w ciemności.

Zorientowałem się natychmiast: Atak. Uciekamy.

Tak było.

Gnaliśmy widać pędem bez drogi, bo wstrząśnienia były coraz silniejsze. Chwialiśmy się z boku na bok, wylatywali w górę i opadali z powrotem.

— Przeważ! Przeważ na jeden bok, jak będziemy koło kamienia! — błagałem skrzynię. — Ale zmiłuj się — mierz dobrze!

Wymierzyła.

Rozległ się trzask, głośne przekleństwo Griszki, walnęliśmy o coś z całej siły — i spokój.

Wieko skrzyni widać odwaliło się na bok, bo zrobiło się trochę jaśniej.

Słyszę lepiej. Tabory musiały już przejechać, bo łoskot i krzyki oddalają się. Konie przy nas szarpią się, tupią. Griszka klnie. Strzały wciąż dalsze grzmią.

Mijają chwile długie, jak lata.

Co będzie? Jaki los przyjdzie tu po nas za chwilę? Co się stanie?

Tupot licznych zbliżających się kroków.

— Sdajus’!42 — krzyczy Griszka.

Uszy aż się stulają przed tym, co mają usłyszeć. Jakież to będą słowa?

Ktoś mówi:

— Konie byś trzymał, durniu, bo się pokaleczą!

— Swoi!

Swoi

Stali przy wozie gromadką, badając Griszkę.

— Co wiozłeś?

— Generalski tabor.

— Skąd?

— Ze Lwowa.

— Ale? — odzywają się niedowierzające glosy.

— Jej Bogu! — klnie się Griszka.

— Ej, chłopcy! — mówi wesoły, rozkazujący głos — a zajrzeć tam do jakiej skrzyni.

Nasza skrzynia najbliższa i odbita. Ktoś odrywa do reszty deskę.

— Uważajcie, obywatelu, bo nas wysadzicie w powietrze — drwi jeden. — To bomby.

— Wypchaj się motylami, to i bez bomby polecisz, nie bój się! — brzmi odpowiedź.

Kochani! Kochani! Każde słowo głaszcze jak miód radością.

Czyjaś ręka wsuwa się między serwety, ostrożnie — szuka, maca.

Wydaję najradośniejszy powitalny pisk. Ręka cofa się gwałtownie.

— Ki licho? — pyta zachłyśnięty zdumieniem głos:

— Dziecko?

— Co gadacie! Byłoby to żywe w tylachnej skrzyni! Zadusiłoby się.

— Zaduszone nie piszczy.

Racja jest oczywista. Nowa ręka ostrożniej jeszcze próbuje gruntu.

Mimo lekkości dotknięcia piszczę z całej siły.

Teraz serwety jedna za drugą furkają w powietrzu. Nareszcie! Oczy mrużą mi się od blasku. Nade mną błękitne, pogodne niebo wiosenne, a na jego tle kilka pochylonych ku skrzyni, młodych, rozciekawionych twarzy.

Na głowach maciejówki43: — Oni!

Nagła salwa śmiechu. Dojrzeli mnie.

Jestem porwany, podniesiony w górę. Wszyscy ryczą. Trzymają się za boki. Oglądają mnie i podają z rąk do rąk.

Ja mruczę, piszczę, szczekam. Śpiewałbym, gdybym umiał.

Ktoś dojrzał obróżkę. Odczytał. Nowa radość.

— A zobaczcie no, chłopcy, co nam przywiózł sobą ten obywatel? — rozkazuje wesoły glos kaprala.

Przetrząsają skrzynię.

— Hurra — rozlega się tryumfalnie. — Restaurację!

— Byczo!

Naprawiają wóz, dygują skrzynię. Siadają, gdzie kto może.

Ja jestem w tryumfie niesiony na rękach.

— Trza go wziąć do meldunku — odzywa się ktoś.

— No! — potwierdzają.

— Kiep44 jestem, jak go nie przedstawię Dziadkowi.

— Bez śpasów45, Szczapa!

Wszystko śpiewa we mnie z radości.

Jakie życie jest piękne!

Spod jasnego słońca, szeroko, jak okiem sięgnąć, woła — świat.

Za każdym pagórkiem czekają niesłychane przygody.

I jestem — z Nimi!

Przed przyzbą46 na wpół zburzonej chaty chłopskiej wyprężony jak struna kapral zdaje raport:

— Obywatelu kapitanie! melduję posłusznie: patrol wrócił bez strat. Wzięliśmy jednego jeńca, jedną podwodę ładowną, parę koni i jednego niedźwiedzia.

— Oszaleliście, obywatelu! Skąd znów niedźwiedzia?

— Ze skrzyni, obywatelu kapitanie.

— Co za kawał? — dawajcież waszego niedźwiedzia.

— Rozkaz, obywatelu kapitanie. Szczapa! — niedźwiedź!

Wezwany, pierwszy mój odkrywca, wyciąga mnie spod pachy i podaje kapitanowi.

Staram się skorzystać z tej okazji, aby wykonać łapą jak najpoprawniejszy ukłon wojskowy.

Kapitan parska śmiechem.

— Gdzieżeście znów takiego wygrzebali? — pyta.

— W restauracji, obywatelu kapitanie. Całą restaurację nam przywiózł — komunikuje z zachwytem Szczapa.

— Jużeście to spenetrowali!

— Skrzynia rozbita, obywatelu kapitanie! — tłumaczył kapral.

— A inne?

— Nie przeszukane, obywatelu kapitanie.

— Dawać je tu.

W skrzyniach okazuje się paka map i papierów generała. Trzeba ją niezwłocznie odnieść do Komendanta47.

Kapitan zbiera się. Szczapa usłużnie zaofiarowywa się na ochotnika nieść paczkę.

Mrużąc oko w stronę kolegów, zabiera jedną ręką pakę, drugą mnie i wędruje za kapitanem.

Rozglądam się. Widzę teraz, że po tym świecie, który wydał mi się zrazu tak radosnym — chodzi klęska.

Co chwila strzały grzmią. Tu i ówdzie czernieją świeże zgliszcza. Nie mam czasu o nic ich pytać. Mijamy szybko.

Gdzieniegdzie ziemia skopana, zryta. W dolach i rowach plączą się całe kupy pociętych, zardzewiałych drutów kolczastych. Mijamy.

Jedna chata calsza od innych. Przed przyzbą gromadka oficerów.

— Cześć!

— Cześć!

— Do Komendanta. Z raportem.

Zameldowano. Wchodzimy.

Łapy, potrząsane ruchem niosącego mnie Szczapy, szykują postawę najsprężystszej służbistości.

Ktoś siedzi przy oknie, pochylony nad rozłożoną mapą. Ma siwy gładki mundur.

Obraca się. Spojrzał.

Przygotowana sprężystość moja znika, jak sen. W łapach czuję omdlałość wzruszenia.

Spod gęstej smugi brwi patrzą w bladej twarzy siwe, sokole oczy. Idzie z nich moc skupiona, przenikliwa, jak stal. Cała postać zdaje mi się, jak klinga48 miecza.

Kapitan salutuje. Składa raport.

Szczapa stoi ze mną przy drzwiach, wpatrzony jak w tęczę — w Dziadka.

— Gdzie papiery? — pyta metaliczny, przeciągający nieco głos.

— Szczapa! — wola kapitan.

Szczapa krokiem żołnierskim podchodzi z papierami, nie wypuszczając ani na chwilę z ręki mnie.

— A to-ż co? — pyta ten sam stalowy głos, tym razem o moją osobę.

Wyprostowany służbiście Szczapa recytuje:

— Melduję posłusznie, obywatelu Komendancie! Niedźwiedź. Zdobyczny.

Uśmiech. Jaki niespodziewanie jasny, dziecięcy uśmiech. Rozjaśnił całą twarz. Oczy zrobiły się miękkie i dobre, dobre.

Szczapa rozpromieniony robi na pięcie foremny zwrot i wychodzi, przyciskając mnie czule do boku. Wtedy dopiero ośmielam się cicho, radośnie — westchnąć.

Przed chatą jeden z oficerów zaczepia Szczapę. Ten prezentuje mnie na żądanie, dodając z dumą, że sam Dziadek uśmiechnął się do mnie.

Ale i bez tej zachęty wszystkie twarze rozweselają się, jak na urząd.

Przechodzę z rąk do rąk.

— Wcale49 zuchowaty niedźwiadek — decyduje jeden z oficerów.

— A wiecie — mówi drugi — w Paryżu to takie niedźwiadki przyczepiają do automobilów „na szczęście”. Co drugie auto w Lasku Bulońskim50 wiozło taką małpę na koźle.

— Moda!

— A może i nie moda — Człowiek zawsze szuka, co mu szczęście przyniesie. Francuzi święcie wierzą w mascotte’y51.

— To może i nam Miś przyniesie szczęście.

— Trzeba by go na auto posadzić.

— Idź najpierw fasować52 auta Austriakom!

— E, to i bez auta. Dać go na tabor — niech jedzie.

— Za porządny niedźwiadek na taborytę!

— Dać go na wóz Dziadka! Niech szczęści.

— Zgoda.

— Szczapa! to wasz niedźwiedź. Dacie go taborytom na wóz Dziadka?

— Rozkaz.

I tym słowem rozstrzyga Szczapa mój los.

Gdyby ode mnie samego zależało przynoszenie szczęścia ludziom, to z pewnością droga Legionów byłaby szlakiem samej tylko radości i ani jeden zostawiony po drodze krzyż nie płakałby nad żołnierską mogiłą.

Niestety jednak, są przeznaczenia potężniejsze od szczęśliwego magnesu pluszowych niedźwiadków i, pomimo całego wysiłku moich życzeń, szlak żołnierskiego marszu ku wschodowi słońca był jedną długą rzeką krwi i znoju53, gdzie tylu, tylu bohaterów zostało w zimnym grobie, śnić Polskę.

„Śpij kolego, a w tym grobie 
Niech się Polska przyśni tobie!”  
 

Radość pierwszych chwil spotkania z Legionami przesłoniła się prędko gorzką troską o ich losy. Regestry, spisy, raporty, wiezione razem ze mną na wozie Dziadka opowiedziały mi ich dzieje aż do dna.

Opowiedziały tajniki związków przedwojennych, o których niegdyś słyszałem już tyle od Stasia i jego strzeleckiego karabinka...

I historię pierwszego w chwili wojny oddziału „siódemki”, co w połowie bez koni, z siodłami na plecach przekroczył granicę Królestwa, by polską konnicę tworzyć.

I wyjście Legionów z Krakowa i pierwsze walki, i luki w szeregach, i nowe, wciąż rosnące zastępy.

Osobiste notatki i mapy Komendanta śpiewały pean54 niezłomnej, zwycięskiej wiary.

Papiery, przysyłane z austriackiego sztabu — szydziły.

Listy strat płakały szeregami nazwisk.

Och, pamiętam wszystkie te imiona!

Przy każdym bez mała z nich polowa luneta przesuwała przed nami, jak żywe, wspomnienie boju, w którym żołnierz padł.

Widziałem wszystkie te ataki nieustraszone, przedzierania się rozpaczliwe, osłaniania bohaterskie cudzych odwrotów.

I tyle, tyle krwi! Tyle szlachetnych, ukochanych głów, złożonych w czarną wilgotną ziemię.

Dziś wiem już wszystko. Wiem, że każda kropla tej świętej, za Sprawę przelanej krwi, to było nowe życie, wsączane w żyły obumarłej Ojczyzny. Że bez tego straszliwego żywego zdroju nie mogłaby powstać Polska spod mogiły.

Ale wtedy to wiedział tylko — On.

I buntowało się wszystko we mnie gorącym oburzeniem przeciw najeźdźcom, zaborcom, krzywdzicielom, co toczyli tę szlachetną krew — cudze grabiąc.

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10
Idź do strony:

Darmowe książki «Bohaterski miś - Bronisława Ostrowska (bibliotek cyfrowa .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz