Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska (biblioteki publiczne .TXT) 📖
Powieść Gabrieli Zapolskiej z 1904 r. Sezonowa miłość to porządna proza psychologiczna. Z ulgą odnajduje się w niej nieskłamane postacie kobiet, niepotraktowane szablonowo i instrumentalnie dla udowodnienia założonej tezy lub uwydatnienia złożoności duszy męskiego bohatera, co się literaturze polskiej notorycznie przydarzało.
To, co w Moralności pani Dulskiej czy Żabusi zarysowane jest ostrą linią — z intencją satyryczną, interwencyjną, demaskatorską, z nerwem krytyki społecznej, tu zostało wycieniowane i wielostronnie naświetlone. Wywracanie podszewką na wierzch egzystencji ludzkiej w wielu odmianach pozwala na odsłonięcie pozorów, dekonstrukcję mitów młodopolskich: kolorowej bohemy, strasznego filistra, mody na zakopiańszczyznę.
Anatomia duszy kołtuńskiej z jednej strony, a artystowskiej z drugiej, daje do myślenia. Szczególnie wzruszające (i zaskakujące) jest dowartościowanie codziennego heroizmu urzędnika-filistra uwięzionego w kieracie obowiązków rodzinnych, a przez to również społecznych.
- Autor: Gabriela Zapolska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska (biblioteki publiczne .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska
Gra i gra orkiestra polkę, skaczą pary, migają pięty, falbany spódnic przebogatych, strojnych w medaliony inkrustowane, przetykane aksamitkami. Gdzieniegdzie wdzięcznie wije się linia reformy, uwydatniająca doskonałą budowę dwóch Szwedek zabłąkanych w zakopiańską dolinę. Najwdzięczniej skaczą warszawianki i najpiękniejsze mają spódniczki i pantofelki. Smukłe to, kształtne, prawie Androgyne w pianie koronek. Tuśka jednak aż dostała wypieków. Zdaje się jej, że wszystkie te panie źle tańczą, ona pokazałaby, jak tańczyć należy.
Grają teraz walca. Ze skoków przechodzi taniec w ładny wir i teraz już nie widać falban ani bucików, tylko suknie zakreślają równe, śliczne linie. Ku Tuśce biegną znów spojrzenia mężczyzn. Dostrzega je Porzycki.
Uśmiecha się złośliwie. Podeszli ku nim aktorzy i obsypują Tuśkę nieszczerymi komplementami pożerając wzrokiem kark jej i szyję.
— Ależ tak, grała pani doskonale...
— Wybornie.
— Nie miała pani tremy.
— A przy tym umie się pani ruszać, mówić w salonie. Nie tak jak nasze panie...
— Czy ma pani zamiar poświęcić się scenie?
Tuśka śmiać się zaczyna.
— Ależ nie, nie!...
Kilka dni temu to samo pytanie obraziło ją nie na żarty.
Dziś śmieje się.
Postępuje olbrzymim krokiem. Czuje się już nawet swobodną i zupełnie spokojną w towarzystwie teatralnym. Nabiera tych samych pogardliwych spojrzeń i wielkiej nonszalancji, jaka ich cechuje. Nie razi jej nawet sposób zachowania się Porzyckiego, który wyraźnie ją kompromituje, popisując się z władzą, jaką ma nad nią.
— Pani nie tańczy? — pyta jeden z aktorów.
Tuśka nie wie, co odpowiedzieć.
— Pani będzie teraz tańczyła... — wyrokuje Porzycki.
Wstaje, skłania się przed nią, bierze ją wpół i bardzo elegancko walcować z nią zaczyna.
Tuśka rzeczywiście ładnie tańczy, on kreśli nogami pas jak baletnik. Ta czarno ubrana, śliczna blondynka, która odmawiała wszystkim, a teraz wypłynęła w objęciach swego scenicznego partnera, robi na sali sensację. Pary przestają się kręcić, z lóż lornetują, szepty, śmiechy, domysły powstają...
Tuśce zdaje się, iż tańczy po rozpalonych kwiatach. I błogo jej, i czegoś wstyd. Sama nie wie, co się z nią dzieje. Chwilami zdaje się jej, że jej skrzydła urosły i te unoszą ją w okrąg, to znów sępy opadły i ku ziemi tłoczą. Wreszcie Porzycki, który dobrze zauważył ów efekt, doprowadza ją zręcznie do miejsca i sadza obok Pity.
— Teraz... wolno pani tańczyć! — mówi z uśmiechem dobrego księcia.
Już ku Tuśce biegną rozmaite „ostrzyżone na lato” głowy i brody szpiczasto przycięte. Kilka mundurów studenckich okrywających rozrosłe barki także się kręci. Za chwilę Tuśka porwana tańczy ciągle, tańczy bezustannie. Nie siada po prostu. Przechodzi z rąk do rąk jak zabawka. Ogarnia wszystkich mężczyzn formalny szał, aby tańczyć z tą „czarno ubraną, co ma taki śliczny kark”...
I wszędzie widać ten rzeczywiście piękny, różowy kark, pokryty lekko kręconymi, złotymi włoskami, który tak zazdrośnie do tej chwili krył się pod wysokim kołnierzem sukienek na Wareckiej ulicy.
Nie oceniany, nie zrozumiany przez spracowanego męża, nigdy nie był pieszczony gorącym, uwielbiającym spojrzeniem. W tej chwili, na tym zakopiańskim balu, świeci jak jutrzenka, wyłaniająca się z czarnych fal, i ciągnie ku sobie oczy nie tylko mężczyzn, ale i kobiet.
— Śliczna!... — mówią wszyscy.
— I dziecko ma śliczne — dodają kobiety.
Pita siedzi na swoim krzesełku. Trzyma w rączkach boa i wachlarz matki. Wyprostowana, zarumieniona, podniecona także, dzieli tryumf balowego królowania, z minką znudzoną, wybornie obojętną. Złożyła nóżki po swojemu, wysunęła je zgrabnie, stopki biało obutej łydki cieniuchne, rasowe, obciągnięte ażurową, białą pończoszką. Posążek malutki ze wzgardliwie wydętą wargą. Sfinks w miniaturze siedzi i myśli...
Ku niej biegną także spojrzenia i słowa, bo aktorzy obsiedli Pitę i w nieobecności matki dziecko obsypują komplementami. Jak maluchny bożek przyjmuje dziewczynka ich słowa i czarną suknię matki, obrzuconą srebrem, śledzi. Porzycki poszedł do bufetu ze znajomymi. Markowska tańczy sennie, ale ciągle, Pita siedzi sama z wachlarzem mamusi i długim, wonnym boa. Aktorzy rozmawiali pomiędzy sobą. Zaczynają powoli zapominać o obecności dziecka. Pita siedzi i słucha tych słów, w głowie jej się kręci, na buzię wystąpiły dwie plamy. Ci panowie mówią o jej mamie, o innych paniach w sali, mówią swobodnie, śmieją się, porównują, szydzą.
Potem patrzą znów na nią, szepcą coś. I inni panowie patrzą także, i panie. Pita prostuje się, lubi, gdy tak na nią uwagę zwracają. Ale to już za wiele, bo to ją zaczyna męczyć, przygniatać... Gryzie wargi i oddycha z trudnością.
A mama ciągle tańczy.
Kadryl — walc — mazur — walc...
Kurz, pył jak na jakiej „Srebrnej sali”... Ten i ów tupnie z ochoty, a reszta tańczy glissando dla większego szyku. Państwo Warchlakowscy wyglądają bardzo znużeni, a panienkom od złośliwości pokrzywiły się buzie. Siedzą jednak w lożach jak przykuci. Kobiety co chwila obsypują się pudrem, mężczyźni idą do bufetu. Od strony restauracji gwar, szczęk, hałas. Wszystkie stoliki zajęte robią wrażenie koszyków, pełnych kwiatów. Barwne tualety kobiet wywołują to złudzenie. Tu i ówdzie strzela korek szampana.
Porzycki stara się o stolik, znajduje wreszcie, zakłada krzesła, dysponuje kolację. Powraca do sali, z prawdziwą przyjemnością śledzi tryumf Tuśki i Pity, patrzy, jak „ta czarno ubrana ze ślicznym karkiem” kręci się w objęciach coraz innego tancerza, i postanawia znów zamarkować swoją władzę nad tą „najpiękniejszą”, bo tak decyduje głos tłumu.
Podchodzi do Tuśki korzystając, że na chwilę usiadła obok córki.
— No... dość już tych tańców... Zmęczy się pani zanadto.
— Ja? Nie jestem wcale zmęczona.
— Ledwo pani oddycha. Nie pozwalam tańczyć więcej!...
Tuśce żal przestać królować, ale zarazem jej słodko, że Porzycki zajmuje się nią tak bardzo. Tylko Pita otwiera szeroko oczy i patrzy z oburzeniem na Porzyckiego, słysząc ton arbitralny, jakim on wydaje swe rozporządzenia.
Czeka, że matka się zbuntuje, każe za taką niegrzeczność śmiałkowi iść precz, lecz czeka na próżno. Tuśka uśmiecha się wdzięcznie do aktora i pozostaje na miejscu.
— Idziemy na kolację! — wyrokuje Porzycki.
Tuśka przytomnieje na chwilę.
Na kolację — kto? z kim? Ona z tym obcym człowiekiem... córka z nimi! Do grupy ich przyłącza się Markowska, dwóch jeszcze artystów i jakiś nieodzowny dekadent z włosami rozdzielonymi po cudacku i z twarzą w sekrecie natartą tłustym pudrem. Jest to pan noszący się z zamiarem napisania dwóch sonetów i nie chcący w żaden sposób zrozumieć, że jest już bardzo niemodny. Wszyscy przechodzą z szumem, szelestem i śmiechem przez salę i wchodzą do restauracji, gdzie czynią sensację. Na jednym z krzeseł, przy stoliku zarezerwowanym dla Porzyckiego, powieszono wieniec i publiczność patrzy ciągle na pęk kwiecia, związanego bladozieloną wstążką, zdobiący koło bobkowych liści.
Tuśka idzie do stolika jak przez rózgi. Czuje, iż popełnia rzecz wysoce niewłaściwą, i nie jest w stanie oprzeć się, aby jej nie spełnić.
Siada wreszcie pomiędzy Porzyckim a Pitą, która z rozszerzonymi nozdrzami pije formalnie nie znaną jej a podniecającą atmosferę restauracyjnej, kolacyjnej sali. Na stole pojawia się alasz i kanapki. Wszyscy piją, mówią głośno, wesoło, śmieją się z byle czego. Ich stolik jest point de mire całej sali. Obie kobiety piękne, strojne, śliczne białe dziecko, szykowni, pewni siebie mężczyźni, kwiaty, sfera artyzmu, w której się pławią, to wszystko wyróżnia ich korzystnie wśród tłumu. Czują to i są radzi. Biorą pełną garścią, co im życie niesie wesołości i odurzającej woni. Powoli i Tuśka czuje się porwana. Dobre wino, dowcipne słowa rzucane jak kwiaty na corso, spojrzenia pełne ognia, muzyka dolatująca z sali, a głównie obecność Porzyckiego, który otacza ją ciągłymi, nadzwyczajnymi względami, upajają jej zgłodniałą podobnych wrażeń naturę. Zdaje się jej, że ktoś postawił przed nią pełną czarę rozkoszy i że ona ma prawo poić się z niej i zaspokajać swoje pragnienie według woli. W połowie kolacji odrzuca wszystkie skrupuły. Co znowu!... wydają się jej śmiesznymi wyrzuty, jakie miała w chwili, gdy szła na kolację.
— Przecież to nic złego — myśli, zasłaniając się swoją zwykłą formą — zjeść kolację, pośmiać się; wszyscy tak robią!...
Oczy jej błyszczą, usta płoną jak kwiat granatu. Wachluje się, przechylona na krześle. Do ramienia jej prawie przywarty szepce Porzycki słodkie, miłe słowa. Od czasu do czasu spotykają się ich oczy i przeszywają tak miłosnym spojrzeniem, że stają się aż bolesne siłą swoją. I ręce dążą ku sobie. Zbiegają się za wachlarzem, pod serwetą, na wiązance kwiecia. Sznapsia i aktorzy to widzą, lecz patrzą na tę rzecz filozoficznie. Mężczyźni zazdroszczą. Markowska może śledzi ze smutkiem, jakby z żalem, ale i ona widocznie jest w stadium pewnego flirtu z jednym z aktorów. Przynoszą lody i szampana. Jowialny komik, stary kawaler, przysiadł się do Pity i dolewa jej wina. Tuśka od czasu do czasu przytomnieje, a wtedy surowa zwraca się ku córce i upomina ją, aby nie jadła słodyczy i nie piła wina. Lecz Pita, rozbawiona konceptami komika, którego okrągła, tłusta, różowa twarz bawi ją niepomiernie, daje się namówić przez niego do „nieposłuszeństwa” i w sekrecie popija z jego kieliszka benedyktynkę.
W restauracji przepełnienie. Tańce dogasają, zmęczone pięty żądają wypoczynku. Późna noc powoli rozsunęła się nad Tatrami. Deszcz przestał padać, jakaś uroczysta zapanowała cisza. Od lasów płynie woń przepojonych wilgocią mchów. Coś radosnego, wielkiego zwiastuje ta woń...
Lecz zbici w tłum ludzie nic o tym nie wiedzą. Chłoną w siebie swąd kuchenny, ostrą woń spoconych ciał, dym cygar i podniecają się sztucznie, aby przepchać się ku śmierci.
*
Proch jesteś — w proch się obrócisz!
W proch?
Od Tatr, od gór, od hal skrzydła się jakieś rozwiały. Limby samotnie rosnące żyją, dzwonki liliowe żyją, mchy krwawe żyją, złotogłów drga życiem. Smreki dyszą wonią.
Od Tatr, od gór, od hal skrzydła się jakieś rozwiały...
Ten dech, to tchnienie, właśnie to może zwiastowanie, że pył życiem się stał. Limba w pył korzeniami wrosła, w nim jej nasienie siłę wzięło do życia, do tchu... tak samo krwawy mech, ametystowy dzwonek, gencjana z szafiru, złotogłów z topazu.
W tę noc, w tę cichą noc, od Tatr, od hal, od gór, w dolinę zakopiańską spływa może objawienie najwyższe, spływa to, co zakryte i tajemnicze zda się, a może najprostsze i łatwe do przejrzenia jak krysztalne światło poranka.
Od Tatr, od gór, od hal.
Nie zwraca się ku nim nikt, tchnienie tajemne przechodzi nie odczute. Woń opium, woń smażonych trupów, zapach sztucznych pachnideł, głuszących szpetną woń nieczystych ciał, zbitych w ciasnej klatce, dusi wszechwładnie wszystko.
— Deszcz ustał! — mówi ktoś przy stole.
Niech sobie!... co nas on obchodzi! Nam tu dobrze!...
— Och! i jak! — myśli Tuśka.
Kolacja przeciąga się. Całe grono jest u szczytu podniecenia. Pita ma oczy szeroko otwarte i porzuciła swą minkę dumną i wzgardliwą. Obecnie wraz z komikiem poi muchy benedyktynką i cieszy się, że zdradzają pewne skłonności pijackie.
— Stare alkoholiczki!... — mówi komik, kapiąc na owady złocistym płynem.
Niemowlę dekadenckie (bardzo zresztą w gruncie nieszkodliwe i niezłe stworzenie), umazane pudrem, z całą bezbrzeżną melancholią sączy „chartreuse” i kryje nos w halsztuk na wzór Musseta. Sznapsia flirtuje zupełnie serio z młodym, przystojnym aktorem.
Tuśka patrzy na to wszystko przymrużonymi oczyma. Szampan, do którego jest nieprzyzwyczajona „rozebrał ją” zupełnie. Nie wie sama, co mówi, co robi. Wie, że jest jej błogo i że chciałaby, ażeby ta noc się nie skończyła. Cieszy się widząc, że aktorzy nie mają zamiaru poruszyć się z miejsca. Sala powoli opróżnia się. Oni ciągle siedzą na miejscu, wymyślając przeróżne „kolejki”.
Kelnerzy, wpół śpiąc, podają rozmaitego kształtu butelki. Razem z kieliszkami zjawia się ciągle czarna kawa. Tuśka już nie patrzy na to, co pije Pita. Tuśka sama potrzebuje, ażeby ktoś kontrolował, co ona pije... Wreszcie Sznapsia pierwsza przytomnieje.
— Państwo... świt!
Ach, tak!... świt! Noc ta musi wreszcie ustąpić.
Jakie to fatalne.
Coś tam nieśmiało, szaro się skrada. Chłodem wieje z okien. Z tym słowem świt przychodzi jakiś rodzaj opamiętania.
Wszyscy podnoszą się ciężko z krzeseł. Tuśka doznaje po prostu bolu na myśl, że się to już skończyło. Rzeczywistość spada na nią całym ciężarem. Odziewając się w rotundę, czuje, kim jest i że to przepędzenie czasu, które sprawiło jej tyle rozkoszy, to po prostu sztucznie wyrwany z trudem kwiat i to z cudzego ogrodu.
Świt nadchodzi, kwiat więdnie, niknie, niknie...
Za chwilę wracają dorożką w stronę Skibówek.
Ona z Pitą na tylnym siedzeniu.
Naprzeciw nich Porzycki.
Szare światło poranne wydobywa bladość i znużenie ich twarzy. Tuśka zamglonymi oczyma patrzy na Porzyckiego. On oddaje jej ten wzrok z całą siłą. Uśmiechają się do siebie. Pita widocznie czyni usiłowania, aby nie zasnąć. Mruga oczyma i zaciska piąstki. Jest tak blada, że prawie alabastrowa. Tuśka spogląda na córkę. Przeraża ją ta bladość. Dziecko połyka ciągle ślinę i widocznie jest niezdrowe.
— Co ci, Pito? jesteś chora?
— Nie... mamusiu...
Porzycki zaczyna się śmiać.
— To nic... Pita troszkę za dużo jadła lodów i piła benedyktynki.
Pita wzgardliwie wzdyma usteczka. Jest tak dumna, że ta uwaga aktora przyprowadza ją na pewien czas do równowagi.
Ale niedługo to trwa. Za chwilę znów kurczy się i blednie.
Tuśkę ogarnia przerażenie. Fotografia Amy miga jej przed oczyma. Kto wie! może właśnie dziecko aktorskie zaziębiło się, gdy także powracało z matką z takiej kolacji. I te słowa Sznapsi: „Często myślałam, że to może kara za to, co ludzie nazywają winą...”.
Równocześnie Tuśka czuje, że Porzycki w fałdach peleryny szuka jej ręki.
— Nie, nie...
Zwraca się do dziecka, zdejmuje nerwowo ze szyi szal sznelowy i otula nim dziewczynkę.
— Proszę cię...
— Dziękuję mamusi, mnie nie zimno...
— Proszę Pity wziąć szal!
Zapina starannie pod brodą dziecka ciepłe okrycie.
Uwagi (0)