Ojciec Goriot - Honoré de Balzac (wirtualna biblioteka txt) 📖
Paryż, rok 1819. Eugeniusz de Rastignac, Vautrin i Jan Joachim Goriot to mieszkańcy paryskiego pensjonatu znajdującego się przy ulicy Neuve-Sainte-Geneviève i główni bohaterowie tej powieści.
Rastignac jest studentem prawa, który aspiruje do wejścia do klasy wyższej w czym pomaga mu kuzynka, wicehrabina Madame de Beauséant. Vautrin to tajemniczy propagandzista, a Goriot jest emerytowanym producentem makaronu, który bezgranicznie kocha swoje dwie córki i wspiera je całym swym majątkiem.
Ojciec Goriot to powieść Honoriusza Balzaca z 1835 roku, wchodząca w skład Scen z życia prywatnego cyklu powieści Komedia ludzka. Autor zastosował w powieści technikę powtarzających się postaci — jedną z charakterystycznych cech swojej twórczości. Ojciec Goriot jest uznawany za jedno z najważniejszych dzieł francuskiego pisarza.
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ojciec Goriot - Honoré de Balzac (wirtualna biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
— On zwariował — pomyślał Eugeniusz patrząc na starego. — Dosyć, ojcze, uspokój się, nic nie mów...
Eugeniusz nie poszedł na obiad, aż póki Bianchon nie powrócił. Następnie obaj przepędzili noc przy chorym, doglądając go po kolei, przy czym jeden czytał książki medyczne, a drugi pisał listy do sióstr i do matki. Symptomy, które się objawiły nazajutrz, były, zdaniem Bianchona, dosyć pomyślne; lecz stan chorego wymagał ciągłej pieczołowitości, na którą tylko nasi studenci mogli się zdobyć, a której opis musiałby obrazić wstydliwą frazeologię naszej epoki. Wychudłe ciało starego pokryte zostało pijawkami i kataplazmami; zrobiono mu wannę na nogi i próbowano różnych środków medycznych, do zastosowania których trzeba było całej siły i całego poświęcenia dwóch naszych młodzieńców. Pani de Restaud nie przyszła sama, tylko przysłała posłańca dla zabrania pieniędzy.
— Sądziłem, że sama przyjdzie, ale to i lepiej, że przysłała, bo widok mój mógłby ją zaniepokoić — rzekł ojciec Goriot, którego i ta okoliczność zdawała się uszczęśliwiać.
O siódmej wieczorem Teresa przyniosła list od Delfiny.
„Czym żeś ty zajęty, drogi przyjacielu? Czyż miałbyś mnie zaniedbywać, mnie, którą tak niedawno pokochałeś? Słysząc twoje zwierzenia serdeczne poznałam, że masz piękną duszę i musisz być z liczby tych, co pozostają zawsze wiernymi z pełną świadomością wszystkich odcieni uczucia. Pamiętam, jakeś powiedział słuchając modlitwy Mojżesza: Dla jednych to dźwięk monotonny, dla innych to nieskończoność harmonii! Pamiętaj, że cię czekam, bo mamy jechać razem na bal do pani Beauséant. Kontrakt pana d’Adjuda został dziś rzeczywiście podpisany u dworu; biedna wicehrabina dowiedziała się o tym o drugiej po południu. Cały Paryż pójdzie dziś do niej, jak pospólstwo idzie tłumnie na plac de Greve w dzień egzekucji. Czyż to nie okrucieństwo iść po to tylko, by zobaczyć, czy ta kobieta będzie umiała ukryć swą boleść, czy dobrze umrzeć potrafi? Ja nie poszłabym, to pewna, gdybym przedtem u niej bywała; ale dzisiejsze przyjęcie będzie pewnie ostatnim, nie mogę go więc opuścić, bo wszystkie moje zabiegi byłyby daremne. Położenie moje jest wyjątkowe. Zresztą, chcę być na balu, bo i ty na nim będziesz. Czekam twego przybycia. Jeżeli nie przyjdziesz za dwie godziny, to nie wiem, czy potrafię przebaczyć ci takie wiarołomstwo”.
Rastignac wziął pióro i odpisał co następuje:
„Czekam doktora, który zawyrokuje, czy ojciec twój żyć będzie. Zdaje się, że jest umierający. Przyniosę ci wyrok, lecz boję się, żeby to nie był wyrok śmierci. Zobaczysz jeszcze, czy będziesz mogła być na balu. Przyjm zapewnienia najczulszej miłości”.
Doktór przyszedł o wpół do dziewiątej i stwierdził, że choć chory wyzdrowieć nie może, lecz i śmierć nie tak rychło jeszcze nastąpi. Zapowiedział ciągłe zmiany na lepsze i na gorsze, od których życie i przytomność starego będą zależały.
— Lepiej byłoby dla niego, gdyby prędzej skończył — rzekł doktor na zakończenie.
Eugeniusz powierzył ojca Goriot pieczy Bianchona, a sam poszedł do pani Nucingen ze smutnymi wieściami, które miały zaćmić jej radość. Tak przynajmniej sądził nasz student, którego umysł napojony był jeszcze surowym pojęciem obowiązków rodzinnych.
— Z tym wszystkim, powiedz jej, niech się dobrze bawi — zawołał ojciec Goriot, podnosząc się na posłaniu, na którym leżał dotąd bezwładnie.
Eugeniusz stanął przed Delfina z sercem rozdartym boleścią. Baronowa była już w trzewikach balowych, uczesana, gotowa tak, że tylko suknię włożyć pozostawało. Ale ostatnie te przygotowania, podobne do pociągnięć pędzla, którymi malarze wykończają swoje płótna, wymagały więcej czasu niż samo tło obrazu.
— Jak to, jeszcześ pan nie ubrany? — zapytała pani de Nucingen.
— Ale ojciec pani...
— Jeszcze mój ojciec — zawołała przerywając. — Ależ nie będziesz mnie pan uczył, com winna swemu ojcu. Znam ja ojca od dawna. Ani słowa, Eugeniuszu. Wtedy będę pana słuchała, gdy zobaczę, żeś już ubrany. Teresa przygotowała wszystko w pańskim mieszkaniu, powóz mój gotów, bierz go pan i powracaj. Pomówimy o ojcu jadąc na bal. Trzeba wyjechać wcześnie, bo i tak zatrzyma nas cały szereg powozów i w najlepszym razie chyba o jedenastej wejdziemy na salę.
— Pani!
— Dosyć, ani słowa więcej — zawołała biegnąc do buduaru po naszyjnik.
— Niechże pan jedzie, panie Eugeniuszu, bo się pani rozgniewa — rzekła Teresa popychając studenta, który stał przerażony tym wykwintnym ojcobójstwem.
Eugeniusz wyszedł oddając się najsmutniejszym, najbardziej zniechęcającym rozmyślaniom. Świat wydawał mu się oceanem błota, w którym dość było nogę umoczyć, by wnet ugrzęznąć po szyję.
— Tylko nędzne zbrodnie tu się popełnia! — myślał sobie. — Vautrin jest większy.
Zobaczył już z bliska trzy wielkie wyrazy społeczeństwa: Posłuszeństwo, Walkę i Bunt; Rodzinę, Świat i Vautrina. I nie miał odwagi wybierać. Posłuszeństwo było nudne, Bunt niemożliwy, a Walka niepewna. Myśl jego przeniosła się na łono rodziny. Przypomniał sobie czyste wzruszenia życia spokojnego, przypomniał dni spędzone w gronie istot kochających, które poddawały się prawom przyrodzonym ogniska domowego znajdując przy nim szczęście zupełne, trwałe, niczym nie zmącone. Pomimo tych dobrych myśli, Eugeniusz nie miał odwagi złożyć przed Delfiną wyznania wiary dusz czystych i nakazać jej Cnotę w imię Miłości. Były to pierwsze owoce rozpoczętego niedawno wychowania; młodzieniec zaczynał już kochać samolubnie. Spryt wrodzony pozwolił mu odgadnąć naturę serca Delfiny, przeczuwał, że ta kobieta mogłaby iść na bal po trupie własnego ojca, a nie miał siły wystąpić w roli moralisty, nie miał dość odwagi, by się jej narazić, ani dość cnoty, żeby ją opuścić.
— Nie przebaczyłaby mi nigdy — myślał sobie — gdybym ją przekonał, że nie miała w tym razie słuszności.
Następnie zaczął się zastanawiać nad słowami lekarzy i wmawiać w siebie, że ojciec Goriot nie był wcale tak słaby, jak mu się zdawało; w końcu zdobył się na tysiące niegodnych rozumowań, za pomocą których potrafił usprawiedliwić Delfinę. Ona nie wie, w jakim stanie ojciec się znajduje, a zresztą sam stary odesłałby ją na bal, gdyby poszła do niego. Częstokroć prawo społeczne, nieubłagane w swojej formule, potępia tam, gdzie zbrodnia pozorna jest usprawiedliwiona tysiącem modyfikacji, które wyradza w łonie rodziny różnica charakterów oraz rozmaitość interesów i położeń. Eugeniusz chciał oszukać siebie samego i gotów był zrobić dla kochanki ofiarę z własnego sumienia. Od dwóch dni wszystko się w jego życiu zmieniło. Kobieta zmąciła jego porządek, zaćmiła blask rodziny i wszystko na swoją korzyść zabrała. Rastignac i Delfina spotkali się wśród takich okoliczności, które pozwoliły im odczuć całą słodycz tego spotkania. Namiętność ich dobrze przygotowana wzmogła się przez posiadanie, które zwykło zabijać namiętności.
Posiadając tę kobietę, Eugeniusz przekonał się, że dawniej pragnął jej tylko, a pokochał ją dopiero wtedy, gdy mu szczęście poznać dała. Kto wie, czy miłość nie jest tylko wdzięcznością za przyjemność doznaną? Eugeniusz nie pytał, czy ta kobieta jest nikczemną, czy wzniosłą; ubóstwiał ją za całe szczęście, które jej przyniósł w udziale i którego sam od niej doświadczył. Delfina również kochała go tak, jak Tantal kochałby anioła, który by przyszedł nasycić głód jego lub ugasić palące jego pragnienia.
— Jakże ma się mój ojciec? — zapytała Delfina, gdy stanął przed nią w stroju balowym.
— Niezmiernie źle — odparł student — jeżeli chcesz dać mi dowód swego przywiązania, to wstąpimy do niego.
— Dobrze — powiedziała — ale to po balu. Mój Eugeniuszu, bądźże dobry, nie praw mi morałów. Chodźmy.
Pojechali. Eugeniusz nie odzywał się przez czas długi.
— Co tobie? — zapytała Delfina.
— Słyszę chrapanie twego ojca — odparł z nieukontentowaniem.
I zaczął opowiadać z młodzieńczym zapałem o okrutnym postępku, którego pani de Restaud dopuściła się przez próżność, o śmiertelnym niebezpieczeństwie, na jakie ojciec dla niej się naraził, i o tym, jaką ceną okupiona będzie świetna suknia Anastazji. Delfina płakała.
— Łzy mnie oszpecą — pomyślała baronowa, a oczy jej oschły natychmiast. — Pójdę pielęgnować ojca, nie odstąpię od jego łóżka — powiedziała.
— Ach! Teraz jesteś taka, jaką cię widzieć pragnąłem — powiedział Eugeniusz.
Latarnie pięciuset powozów oświecały pojazd pałacu Beauséantów. Żandarmi na koniach znajdowali się po obu stronach drzwi oświetlonych. Wyborowe towarzystwo napływało tak obficie, a każdemu tak pilno było zobaczyć tę wielką kobietę w chwili upadku, że parterowe salony pałacu były już napełnione, gdy pani de Nucingen przybyła z Rastignac’iem.
Od chwili, gdy cały dwór cisnął się do „wielkiej Panny”, której Ludwik XIV wydzierał kochanka, żadne nieszczęście serdeczne nie miało tyle rozgłosu, co przygoda pani de Beauséant. Ale ostatnia córa prawie królewskiego domu burgundzkiego okazała się wyższa od swego nieszczęścia i panowała aż do ostatniej chwili światu, od którego przyjęła próżność tylko dlatego, że ta miała dopomóc do tryumfu jej miłości. Najpiękniejsze kobiety Paryża ożywiały salon świetnością stroju i wdziękiem swych uśmiechów. Dokoła wicehrabiny cisnęli się dworacy najbardziej dystyngowani, znakomitości wszelkiego rodzaju, ambasadorowie i ministrowie obwieszani krzyżami, gwiazdami i wstęgami różnych kolorów. Orkiestra brzmiała pod złocistymi stropami pałacu, który zmienił się dla swej królowej w pustynię bezludną.
Pani de Beauséant stała na środku pierwszego salonu, przyjmując mniemanych swoich przyjaciół. Ubrana biało, bez żadnych ozdób w gładko zaplecionych włosach, wydawała się spokojna i nie zdradzała ani boleści, ani dumy, ani radości kłamanej. Nikt nie mógł wyczytać, co się działo w jej duszy. Rzekłbyś, że to Niobe wyciosana z marmuru. Uśmiech, którym witała najszczerszych przyjaciół przybierał niekiedy odcień szyderstwa; a zresztą była zupełnie taka jak zwykle, tak podobna do owej wicehrabiny, którą szczęście opromieniało swym blaskiem, że najobojętniejsi musieli ją podziwiać, jak młode Rzymianki podziwiały gladiatorów, którzy umieli uśmiechać się konając. Rzekłbyś, że świat przystroił się odświętnie na pożegnanie jednej z władczyń swoich.
— Obawiałam się, że pan nie przyjedziesz — rzekła do Rastignaca.
— Pani — odparł głosem wzruszonym, biorąc jej słowa za wymówkę — przyszedłem i wyjdę ostatni.
— Dobrze — powiedziała biorąc go za rękę. — Pan jesteś tu może jedyną istotą, której mogę zaufać. Przyjacielu, kochaj tylko taką kobietę, którą będziesz mógł kochać wiecznie, a nigdy żadnej nie opuszczaj.
Wsparła się na ramieniu Rastignaca i poprowadziła go do salonu, w którym grano w karty.
— Jedź pan do markiza — rzekła siadając z nim na kanapie. — Jakub, kamerdyner mój pojedzie razem i wręczy ci list do markiza, w którym upominam się o swoją korespondencję. Chcę wierzyć, że odda ci ją w całości. Gdy wrócisz pan z mymi listami, wejdź proszę do mego
Uwagi (0)