Kuratela - Honoré de Balzac (biblioteka informatyczna txt) 📖
Nikt tak nie znał kobiet jak Honoriusz Balzak, w którego życiu przedstawicielki płci pięknej odgrywały bardzo ważną rolę. Są one (dokładnie — kobiety po trzydziestym roku życia, kobiety dojrzałe) bohaterkami wielu powieści tego autora, stąd określa się ich wiek — balzakowskim.
I w tej powieści jedną z bohaterek jest kobieta, markiza d’Espard, która zgłasza się do sędziego pierwszej instancji przy trybunale paryskim, Pipinota, z pewnym problemem: pragnie ubezwłasnowolnić swojego męża, z którym żyje w separacji, i ustanowić nad nim kuratelę. Pipinot nieufa markizie i postanawia przeprowadzić w tej sprawie własne śledztwo.
Powieść ta należy do Komedii ludzkiej i wchodzi w skład cyklu Sceny z życia paryskiego.
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kuratela - Honoré de Balzac (biblioteka informatyczna txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
tłum. Tadeusz Boy-Żeleński
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Dziękujemy panu Romanowi Jaskulskiemu za sfinansowanie opracowania niniejszej publikacji.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3063-9
Kuratela Strona tytułowa Spis treści Początek utworu Od tłumacza Kuratela Przypisy Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjnaDrobniejsze opowiadania Balzaka są dla wiernych czytelników Komedii ludzkiej bardzo cenne. Tworzą one niby wiązania między członami tego olbrzymiego cyklu. Niejedna postać, naznaczana epizodycznie w której z wielkich powieści, zyskuje w mniejszym utworze i swoją monografię, np. ów sędzia Popinot, tak dobrze znany czytelnikom Cezara Birotteau, a którego odnajdą w Kurateli. Figury Balzaka żyją tak pełnym życiem, że wydają się nam niemal rzeczywiste; toteż wszystko, co przynosi nowe oświetlenie ich postępków i pobudek, chłoniemy tak, jakbyśmy się dowiedzieli rewelacyjnej tajemnicy o bliskich znajomych. I tak, bohaterka pierwszego z tych opowiadań, pani d’Espard, występuje w wielu powieściach Balzaka, zawsze na dalszym planie. Znamy tę wielką damę, zręczną, zimną, wyrachowaną, złą, lawirującą w paryskim świecie i dokazującą cudów ekwilibrystyki, aby w dość trudnym położeniu utrzymać swoje stanowisko. Słyszeliśmy nieraz o jakiejś kompromitującej historii w jej życiu, o jakimś procesie z mężem, który skończył się jej zawstydzeniem, ale nie znaliśmy bliżej szczegółów sprawy. Tutaj dowiadujemy się wszystkiego, poznajemy niezaszczytne sekrety tej świetnej egzystencji.
Zarazem, w takich pomniejszych opowiadaniach znajdujemy nieraz cenny komentarz do idei Balzaka. Oryginalna figura margrabiego d’Espard jest ilustracją jego socjalnych poglądów. Widzimy, że jeżeli Balzac, ten pisarz tak antydemokratyczny w swoich doktrynach, rad by oprzeć ustrój społeczny na przywileju wybranych, stawia bądź co bądź tym uprzywilejowanym wysokie żądania moralne. I to spotkanie się dwóch nieskazitelnych ludzi, plebejusza i arystokraty, wielkiego pana i sędziego, ma swoją wymowę.
Kuratela jest jednym z nielicznych opowiadań Balzaka, gdzie zacni ludzie są w większości. Zazwyczaj w jego powieściach więcej jest cieni niż świateł; przewaga jest po stronie łajdaków. Można też powiedzieć, że ciemne figury u Balzaka mają nieskończenie więcej plastyki, wżerają się w pamięć, gdy jego postacie dodatnie — nieraz przeszlachetnione — zanadto trącą abstrakcją. Ale to jest dość powszechny los pisarzy. Zauważono, że sam Dante, niezrównany malarz piekła, załamał się na niebie...
Mimo to, Balzac bardzo był czuły na zarzuty, jakie mu robiono, że umie malować tylko zepsucie i zbrodnię. Mamy ciekawy dokument w tej mierze, mianowicie przedmowę jego do drugiego wydania Ojca Goriot. Balzac rozprawia się tam ironicznie z pretensjami do niego, że przeczernia kobiety, że nie dość oddaje hołdu cnocie. Drwi z obłudy, oburzającej się, gdy powieściopisarz maluje to, co widzi dokoła. Ale Balzac nie poprzestaje na tym: podejmuje w owej przedmowie dość zabawny arytmetyczny dowód, że „cnota” — nawet ilościowo — przeważa u niego występek.
Otóż, kryteria, jakie przyjmuje dla określenia cnoty, są bardzo charakterystyczne. Nieraz w ostatnich czasach — w dobie dzisiejszego rewizjonizmu obyczajowego — czyniono uwagę, jak bardzo, pod wpływem antyfizycznej koncepcji życia, wyrodziło się znaczenie „cnoty”. Szczególnie w zastosowaniu do kobiety, cnota, moralność stały się wręcz synonimem wstrzemięźliwości płciowej. Kobieta może być zbiorem wszystkich przywar i grzechów; jeżeli uparcie odmawia swego ciała lub też nie ma sposobności go użyczać, jest cnotliwa. Balzac w swojej argumentacji potwierdza ten przesąd. Robi kreskę przez całą stronicę, po czym po jednej stronie wylicza typy kobiet cnotliwych, po drugiej kobiet występnych. Do cnotliwych zalicza i hrabinę Fedorę z Jaszczura, i ową panią Chabert, która tak nikczemnie postąpiła z pierwszym mężem, i nawet „mamę Vauquer”, właścicielkę pensjonatu z Ojca Goriot, która cuchnie wszelką zbrodnią! Przy tej jednak Balzac uważał za potrzebne zrobić ten paradny odsyłacz: „Ta jest wątpliwa”...
Nie wszystkie opowiadania tego zbioru wiążą się tak ściśle z Komedią ludzką jak Kuratela. Niektóre, jak Facino Cane, jak Sarrasine, nie łączą się z nią właściwie wcale; pochodzą z wczesnej epoki, kiedy jeszcze idea Komedii ludzkiej nie kiełkowała w głowie Balzaka i kiedy romantyczna wyobraźnia młodego pisarza włóczyła się po świecie, gromadząc osobliwe egzemplarze namiętności ludzkich. Później dopiero wpadnie on na tę jakże płodną myśl, aby ścieśnić i pogłębić teren obserwacji.
Godne uwagi wreszcie jest ostatnie opowiadanie pt. Poronienie, dziś, w dobie walk przeciw morderczym paragrafom, szczególnie aktualne. Opowiadanie to pojawiło się pierwszy raz w zbiorze Contes bruns (1832), pióra kilku młodych autorów, wydanym bezimiennie i sygnowanym — zamiast nazwiska — ryciną „przewróconej głowy”. Ze zbioru tego, stanowiącego dziś rzadkość bibliograficzną, wyłowił niestrudzony balzakista, Marcel Bouteron, to co w nim było pióra autora Komedii ludzkiej i wydał na nowo w r. 1927. Tak więc, dla miłośników Balzaka, nowy ten tom przynosi niejedno, co ich szczególnie zainteresuje. Dla innych, po prostu — pyszną książkę do czytania.
Warszawa, październik 1931.
W r. 1828, około pierwszej w nocy, dwie osoby wychodziły z pałacu położonego przy ulicy du Faubourg-Saint-Honoré niedaleko Elyzeum: jedną z nich był sławny lekarz, Horacy Bianchon, drugą jeden z najmodniejszych elegantów paryskich, baron de Rastignac, dwaj starzy przyjaciele2. Obaj odesłali powozy, nie było zaś w okolicy żadnej dorożki; ale noc była ładna, a bruk suchy.
— Chodźmy pieszo aż do bulwarów — rzekł Eugeniusz de Rastignac do Bianchona — weźmiesz powóz pod klubem, stoją tam do rana. Odwieziesz mnie.
— Doskonale.
— No i cóż, mój drogi, co powiadasz?
— O tej kobiecie? — odparł zimno doktor.
— Poznaję mego Bianchona — wykrzyknął Rastignac.
— No, co takiego?
— Ależ ty mówisz, mój drogi, o margrabinie d’Espard jak o chorej ze swojego szpitala.
— Chcesz wiedzieć, co ja myślę, Geniu? Jeśli porzucisz panią de Nucingen dla tej margrabiny, zamienisz konia z jednym okiem na ślepego.
— Pani de Nucingen ma trzydzieści sześć lat, mój drogi.
— A ta ma trzydzieści trzy — odparł żywo doktor.
— Jej najzaciętsze nieprzyjaciółki dają jej dwadzieścia sześć.
— Mój kochany, kiedy zależy ci na tym, aby wiedzieć, ile kobieta ma lat, patrz na skronie i na koniec nosa. Co bądź by wyprawiały kobiety z kosmetykami, nie zdołają przekupić tych nieubłagalnych świadków ich wzruszeń. Kiedy skronie stają się miękkie, prążkowane, przywiędłe w pewien charakterystyczny sposób; kiedy na końcu nosa znajdują się owe drobne punkciki, podobne do niedostrzegalnych czarnych pyłków sypiących się w Londynie z kominów, w których pali się węglem! sługa uniżony, dama przekroczyła trzydziestkę. Będzie piękna, będzie dowcipna, będzie wszystko co zechcesz, ale minęła trzydziestkę, wkracza w okres dojrzałości. Nie ganię tych, którzy się przywiązują do kobiet w tej fazie; ale człowiek tak niepospolity jak ty nie powinien brać lutowej renety za świeże jabłuszko, które uśmiecha się z gałęzi i zaprasza, aby je ukąsić. Miłość nie radzi się metryki; nikt nie kocha kobiety dlatego, że ma tyle a tyle lat, że jest ładna lub brzydka, głupia lub sprytna; kocha się, bo się kocha.
— Otóż ja się kocham dla innych przyczyn. Jest margrabiną d’Espard, jest z domu Blamont-Chauvry, jest modna, ma duszę, ma nóżkę nie brzydszą od księżnej de Berri, ma może sto tysięcy franków renty i wreszcie może się z nią kiedyś ożenię! Słowem, stworzy mi pozycję, w której zdołam może spłacić swoje długi.
— Myślałem, że jesteś bogaty — wtrącił Bianchon.
— Ba! mam dwadzieścia tysięcy franków renty, właśnie tyle ile trzeba na utrzymanie stajni. Wykiwali mnie, mój drogi, w aferze Nucingena, opowiem ci to kiedyś3. Wydałem za mąż siostry, oto najczystszy zysk z tego, co zarobiłem od czasu, jakeśmy się widzieli ostatni raz; wolę wiedzieć, że one mają zapewniony los, niż mieć sto tysięcy franków renty. A teraz, cóż chcesz, abym począł? Mam ambicję. Dokąd mnie może zaprowadzić pani de Nucingen? Jeszcze rok, a będę zaprotokółowany, zadomowiony, jak człowiek żonaty. Mam wszystkie przykrości małżeństwa i wszystkie niewygody kawalerstwa, bez korzyści jednego i drugiego; położenie fałszywe, do którego dochodzą ci, którzy się za długo trzymają jednej spódnicy.
— Et, i wydaje ci się, że tutaj znalazłeś rajskiego ptaka — rzekł Bianchon. — Twoja margrabina, mój drogi, zupełnie mi się nie podoba.
— Twoje liberalne przekonania mącą ci wzrok. Gdyby pani d’Espard była panią Rabourdin...
— Słuchaj, mój drogi: czy by była szlachcianką czy mieszczką, zawsze byłaby bez duszy, zawsze byłaby najdoskonalszym typem egoizmu. Wierz mi, lekarze przywykli sądzić sprawy i ludzi; najzdolniejsi z nas spowiadają duszę, spowiadając ciało. Mimo tego ładnego buduaru, w którym spędziliśmy wieczór, mimo zbytku tego pałacu, możebne jest, że pani margrabina siedzi w długach.
— Z czego wnosisz?
— Nie twierdzę, przypuszczam. Mówiła o swojej duszy tak jak nieboszczyk Ludwik XVIII mówił o swoim sercu. Słuchaj mnie! Ta kobieta wątła, biała, jasnowłosa, która się skarży, aby jej żałować, posiada zdrowie żelazne, wilczy apetyt, siłę i podłość tygrysa. Nigdy gaza, jedwab i muślin zręczniej nie drapowały kłamstwa! Ecco4.
— Przerażasz mnie, Bianchon! zatem nauczyłeś się tak wiele od czasu naszego mieszkania u mamy Vauquer?
— Tak, od tego czasu, mój drogi, widziałem, och, ileż widziałem marionetek, lalek i pajaców! Znam trochę obyczaje tych pięknych pań, których pielęgnujemy ciało i to co mają najdroższego, ich dziecko (o ile je kochają) lub ich twarz, którą ubóstwiają zawsze. Spędzasz noce przy ich łóżku, zadajesz sobie nieskończone trudy, aby im oszczędzać najmniejszej skazy, mniejsza o to gdzie; udało ci się to, dochowujesz im tajemnicy jak grób, proszą cię o rachunek i znajdują, że to straszliwie drogo. Kto je ocalił? Natura! Zamiast cię popierać, obmawiają cię, bojąc się, abyś nie został lekarzem której z ich przyjaciółek. Mój drogi, te
Uwagi (0)